Droga hipnotyzuje... Gdy jedziesz n-tą
godzinę, jest już tylko droga, rower i mijane pejzaże. 24 godziny,
które porządkują myśli, odczucia, ustalają priorytety.
Poniedziałek, godz. 0.30. Budzę się,
o dziwo czuję się wyspana, choć zasnęlam zupełnie niedawno. To
adrenalina i bliskość przygody. Przygody, na którą czekałam dwa
lata (rok temu moje plany zniweczyła pogoda). W pokoju stoi gotowy
do podróży rower, wystarczy tylko ubrać się, zjeść i można
ruszyć w mrok. Jakoż godzinę później wychodzę z domu. Przede
mną 450 km i jakieś 24 godziny jazdy. Planowana trasa niewiele
różni się od tej wytyczonej poprzednio. Pogoda zapowiada się
odpowiednia- niezbyt ciepło, bez deszczu. Trochę niepokoi mnie siła
i kierunek wiatru, ale prognozy zapowiadają na następne dni jedynie
pogorszenie. Mimo wczesnej pory jest całkiem przyjemnie, tylko wieje
zachodni wiatr, a ja jadę do Gryfic i dalej przez Kołomąć do
Nowogardu, więc dmucha w twarz. Noc jest pogodna i już po drugiej
na wschodniej części nieba pojawia się niesmiala łuna. Początkowo
wydaje mi się, że to poświata ksieżycowa, ale jasność
wolniutko rośnie, więc mam do czynienia z jutrzenką. Oczy powoli
przyzwyczajają się do ciemności. Gdy droga prowadzi wśród pól,
rozpoznaję kształty, kontury, w lesie panuje sinoszara rozmyta
ciemność, spowita dodatkowo lekkim mgielnym woalem. Czasem
rozbłyskują w nim dwa lub cztery jasne punkty. „Ksz, ksz....”-
wolam głośno- punkty znikają z halasem uciekających w głąb lasu
zwierząt. Co wystraszyłam? Sarnę? Lisa? Zająca? Kota? Przez te
pierwsze godziny jedzie mi się mozolnie. Nie przepadam za ciemnością
i wiatrem. Na szczęście jest coraz jasniej, tylko za Nowogardem
zaczyna kropić deszcz. Na szczęście tylko przez chwilę, ale
chwila dekoncentracji wystarczy, bym zjechała na pobocze i musiała
się na moment zatrzymać. Gęste chmury zasłaniają wstające
słońce, tylko nielicznym promieniom udaje się przez nie przebić.
W planowanym czasie mijam Stargard. Nie
zatrzymuję się, bo nie oczuwam zmęczenia po 100 km, postój robię
godzinę później, wśród pól – minął poranny chłód, po
deszczu i chmurach też nie pozostał ślad. Można zdjąć kurtkę,
coś zjeść i ruszyć dalej. Pozostawiam w tyle znane mi
miejscowości- Pełczyce, Dolice, Barlinek... Po wielokroć
przejeżdżałam przez nie w czasie minionych maratonów i wypraw,
rozpoznaję miejsca, gdzie ustawione były punkty zywieniowe, gdzie
jechałam w tym lub innym towarzystwie. Barlineckie lasy jak zwykle
pachną i kuszą, choć to nie czas na grzybobranie. Kolejną przerwę
robię w Kłodawie- jest dokładnie 10.00- o tej porze obiecałam dać
znać, że jadę i mam się dobrze. Na poboczu drogi rozkladam koc,
odpoczywam, rozmawiam ze Ślubnym, obserwuję pszczoły zbierające
nektar na farbownikach porastających brzeg drogi. Jestem w
doskonałym nastroju- odkąd skręciłam na poludnie, wiatr wieje z
boku i już tak nie utrudnia jazdy, czasem, w lesie nie odczuwa się
go wcale.
Dojeżdżam do Gorzowa, trafiam na
akcję zdejmowania kopuły z wieży katedry po sobotnim pożarze.
Smutny widok. Miasto jest zakorkowane, trzeba zsiaść z roweru,
ominąć zablokowane centrum i przedostać się na most. Najkrótszą
drogę wskazuje mi spotkany tu rowerzysta. Przejazd przez miasto
zajmuje jednak nieco więcej czasu niż planowałam.
Po 200 km zatrzymuję się na drugie
śniadanie- kawa i hot dog na stacji Orlen w Deszcznie. Od Gorzowa
jadę starą trójką, ruch tu niewielki, asfalt dobrej jakości,
można wyłożyć się na lemondkach i po prostu jechać... Więc
jadę... wioski, miasteczka, łaki, pola, las... puste parkingi,
zamkniete na głucho przydrożne knajpki. Po wybudowaniu S3 tu życie
zamarło. Wyprowadziły się nawet „jagodzianki” . Na poboczu
spotkać można nielicznych sprzedających kurki.
Docieram do Międzyrzecza i... znów
jest rozkopane! Objazd na Zieloną Górę kieruje mnie wprost na S3...
No niestety, tędy to ja nie pojadę. Zauważam niewielki znak:
objazd do Nietoperka dla... traktorów. No cóż... to jest objazd
dla mnie :( Przez moment zastanawiam się, czy droga techniczna
wzdłuż autostrady nie poprowadziłaby mnie do mojego zjazdu, ale
niestety nie. Muszę wybrać „objazd dla traktorów”. Gdy widzę
krzywy bruk pod górkę, załamuję się. Spogładam na mapę, czy
nie da się jechać inaczej, szacuję, ile kilometrów musiałabym
nadrobić. Z pomocą przychodzi mi wyjeżdżająca z owej brukowanej
uliczki kobieta, zatrzymuje samochód, pyta, czy trzeba w czymś
pomóc, pociesza, że bruku są tylko dwa kilometry i da się jechać.
Zbieram się w sobie i ruszam. Niestety muszę pchać rower, bo bruk
jest zbyt wyboisty, a na poboczu zalega sypki żwir. Dopiero od
szczytu wzniesienia mogę powoli jechać. Faktycznie po ok. 2 km
dojeżdżam do skrzyżowania, od którego zaczyna się nieco dziurawy
asfalt. Kolejne kilka kilometrów i wracam na starą trójkę. Uff...
niestety znów straciłam pół godziny. Czas płynie, Przez głowę
przelatują strzępki myśli, refleksy wspomnień, chwile
zachwycenia i zamyślenia. Jasne lasy wołają: „choć na grzyby i
jagody”, pola szumią dojrzewającymi zbożami, pobocza i skraje
pól rozkwitają niezliczonym kwieciem, niosąc pamięć poprzednich
zasiewów. Tu, gdzie teraz falują srebrzyste kłosy jęczmienia,
poprzednio rósł rzepak, a poplonem była lucerna lub inne
strączkowe, których pojedyncze egzemparze wzbogacają przydrożna
florę.
Dojeżdżam do Świebodzina i tym razem
udaje mi się bez przeszkód dojechać do fugury „Chrystusa
blogosławiącego Tesco”. Mogę spojrzeć w oblicze tego przejawu
megalomanii.
W planach miałam być w Zielonej Górze
przez 17.00. I niby mieszczę się w czasie, bo o 17.10 mijam zieloną
tablicę z nazwa miejscowości. Stoi ona jednak w szczerym polu, a
potem jest jeszcze las, w którym robię kolejny postój- obiecałam
dzwonić ok. 18.00 do Teściowej i Ślubnego.
Wreszcie jestem w ścislym centrum
miasta. Marzyłam, by po prawie 30 latach zobaczyć zielonogorskie
pasaże, które już wtedy zrobily na mnie niezatarte wrażenie.
Teraz jadę zauroczona zaułkami, kawiarenkami, fontannami...
planuję, że przyjadę tu wspólnie ze Ślubnym, by posiedzieć przy
kawie w kawiarnianym ogródku, przejść się po mieście,
pozachwycać. Przed wyjazdem martwiłam się, jak wyjadę z plątaniny
miejskich dróg, okazuje się to jednak proste. Gdy zatrzymuję się
na światłach, upewniam się jeszcze, czy dobrze jadę, zaczepiając
napotkanego rowerzystę. Czekając na zielone, rozmawiamy przez
chwilkę. I znów, jak przy wjeździe, dawno skończyły się
miejskie zabudowania, a to dalej Zielona Góra, która kończy się
chyba dopiero przd Książem Śląskim.
Kolejny postój zaplanowalam na stacji
benzynowej w Borowinie za Kożuchowem. Jest prawie 21.00. Zamawiam
kawę i hot doga- rozkładam się na kocu, bo część sklepowa
stacji zamykana jest właśnie o 21.00. Dzwonię do Ślubnego.
Teoretycznie do końca zostało mi jakieś 100 km., ale to
najtrudniejsza setka- w zapadającym zmroku, w pagórkowatym terenie.
Szanse na zmieszczenie się w planowanych 24 godzinach są
iluzoryczne. Ślubny jednak twardo deklaruje, że czeka na mnie przy
ognisku i w każdej chwili jest gotowy ściągnąć mnie z trasy,
jeśli tylko wyrażę takie życzenie. Rozczula mnie tą swoją
troską, ale jest mi go szkoda. Wiem, że się niepokoi, że z jego
perspektywy moja eskapada wygląda zupełnie inaczej. To co dla mnie
jest dobowa przygodą, dla niego jest dobowym niepokojem. Dobrze, że
nie jest z tym sam, towarzysza mu przy ognisku znajomi, którzy już
od kilku dni wypoczywają w Domku pod Orzechem.
Odpoczęłam, posiliłam się, mam
dobry nastrój, ze zdziwieniem odkrywam, że nie odczuwam zmęczenia,
a dzięki lemondkom nie bolą mnie plecy. Przywołuję wspomnienia
sprzed dwóch lat, gdy za Kożuchowem byłam już tak zmarznięta i
zmęczona, że bez szemrania zgodziłam się na zakończenie jazdy w
Bolesławcu. Teraz czuję, że mogłabym jechać i jechać. Słońce
zaszło, za to poprzez chmury prześwieca Księżyc, sprawiając, iz
ciemności nie są jeszcze egipskie. Po reakcjach samochodów
jadących z naprzeciwka wnioskuję, że oświetlona kilkoma różnymi
lampkami jestem widoczna z daleka.
W Boleslawcu trochę kluczę, szukając
wyjazdu na nieznaną mi drogę- ta, którą zazwyczaj jeździmy jest
w remoncie, na objeździe stan asfaltu woła o pomstę do nieba.
Decyduję się więc na trasę alternatywną. Teoretycznie skracam
sobie droge, jednak trzeba pamiętać, że wjechałam już na Pogórze
Izerskie. Góra- dół, góra- dół. Podejrzewam, że trasa jest
niezwykle malownicza, wije się po pagórkach, mija kolejne
niewielkie wioseczki. tylko, że ja niewiele z tego widzę w pełnej
nocy. Znów świecą w lesie niezliczone ilości zwierzęcych oczu.
Na pewno płoszę borsuka, bo jego kształt dobrze widzę w świetle
przydrożnej latarni, w wioskach witają mnie szczekające psy, które
ujadają jeszcze długo po tym, jak opuszczam sioło.
Jadąc drogą, której nie znam, tracę
orientację, mam wrażenie, że trafiłam w pętlę
czasoprzestrzenną, że licznik kilometrów się zatrzymał, tylko
czas biegnie do przodu. Gdy uświadamiam sobie, że ostatnie 15 km
jechałam ponad godzinę (podjazd 10 km/h, a zjazd niewiele więcej,
bo w ciemnościach nie widać zakrętów, nie wiadomo też kiedy
jakiś zwierz wyskoczy na drogę i czy nie ma na środku jezdni
jakieś dziury) dzwonię do Ślubnego. Chcę mu powiedzieć, żeby
poszedl spać, bo w sumie zostało mi jeszcze 30 km, ale pojade je 2
godziny. Nie zdażyłam, bo usłyszałam tylko, spotkamy się w
Gryfowie. Nie protestuję. To, co chciałam osiągnąć, osiągnęłam-
licznik wskazuje ponad 400 km, a to był mój nadrzędny cel. Gdy
zatrzymuję się na parkingu przed Biedronką w Gryfowie, licznik
wskazuje 430 km i 22 godziny jazdy. Czuję się spełniona i
szczęśliwa. Pakujemy rower do samochodu i kilka minut później
siedzę już przy dogasajacym ognisku z szklanką coli (od Klasyku
Radkowskiego zaczęłam doceniać jej walory) oraz kiełbaska nabita
na kij.
P.S. Z trasy nakręciłam kilka godzin
filmu, jednak obróbka trochę potrwa, więc relację filmową będzie
można obejrzeć dopiero w sierpniu.
Opis wyprawy sprzed dwóch lat
No do tej pory podziwiałam Ciebie spokojnie. A teraz mi "szczęka opadła" toż to wyczyn nie lada, tak samej jechać tyle kilometrów. Jestem pod wielkim wrażeniem. Och gdyby tak połowę mniej lat na karku też bym tak próbowała spędzać czas.
OdpowiedzUsuńNo to zaszalałaś ;) Podziwiam i oczywiście gratuluję wyczynu. Najważniejsze to spełniać marzenia :)
OdpowiedzUsuńpo raz kolejny moje gratulacje!!! pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńAniu jesteś niesamowita. :)
OdpowiedzUsuńOj, szczerze zazdroszczę tych rowerowych przygód... Sama jeździłam ostatnio na rowerze już blisko ze 4 lata temu, jeszcze przed pierwszym porodem. Od tamtej pory nie było czasu. A teraz szykuje się drugi i znów nie mogę. Nie wiem, kiedy znów wsiądę na rower, ale bardzo mi go brakuje...
OdpowiedzUsuńAnno, gratuluję. Jazda boczną drogą na pogórzu, w nocy, nie jest bezpieczna, więc dobrze, że jechałaś powoli. Może są dobre, mocne reflektory na rowery? Na taką trasę przydałby się bardzo.
OdpowiedzUsuńChrystus błogosławi Tesco? Matko Boska, do czego to doszło… :-)
Widziałem to coś, tę figurę, jest wyjątkowo paskudnym przejawem megalomanii.
Zielona Góra jest taka ładna? Chyba powinienem ją odwiedzić, nie mam daleko.
Kopara mi opadła. Wyczyn cudo, opis miodzio. Ty na zdjęciu, w promykach, wyglądzasz jak jakaś święta. Takiej chyba w panteonie jeszcze nie ma.
OdpowiedzUsuńChrystus błogosławi Tesco? Tam można robić zakupy w niedzielę nie popełniając drzechu...
Aleksandro, to jest niesamowita przygoda, a wiek jest sprawa drugorzędną! Moja koleżanka liczy sobie ponad 60 wiosen i przejechała BBT, czyli 1008 km nonstop.
OdpowiedzUsuńKrys Tek, tak, najwazniejsze spęłniać marzenia.
Gwiezdna, dziękuję.
Mario, przecież wiesz :)
Sol, Jak tylko Maleństwo lekko podrośnie, szykujcie przyczepkę do roweru i w trasę!
Krzysiu, też nie mogłam uwierzyć, że ustawili ten posąg tak niefortunnie, na wprost TESCO. Odwiedź Zielona Górę, ja jestem zakochana!
Jasiu, zdjęcie wyszło kosmiczne, fakt ;) Dzięki za uznanie :)
Kamilu, dziękuję za uznanie. Owa samotność była główną ideą wyjazdu. Zupełnie inaczej jedzie się ultramaraton, gdy to organizator dba o trasę, bufety, a do tego masz towarzystwo i możliwość jazdy po zmianach. Nie mniej każda trasa powyżej 200 km jest już nie lada wyczynem. Tour dr Silesia chyba daje popalić, bo to przecież pagórkowaty teren ( kilka lat temu jechałam Maraton Sokoła w Radlinie.
OdpowiedzUsuńFajna rowerowa przygoda - też lubię takie :)
OdpowiedzUsuń