W tym
roku Dzieciątko doskonale dopasowało się do potrzeb i gustów rodziny. Wszyscy
siedzieli zachwyceni pod choinką, ciesząc się ty, co dostali.
Chuda znalazła pod drzewkiem 4 tomy „Pana Lodowego Ogrodu”
Grzędowicza i pióro „Parker”. Mnie Dzieciątko obdarowało wymarzoną „Blondynką
na Bali” i pełną dyskografią Marka Grechuty.
I o tej dyskografii teraz kilka słów. Wyobraźcie sobie
wszystkie 15 płyt Marka Grechuty wzbogaconych o nagrania nie publikowane. 20 godzin fantastycznej muzyki.
Korowód i Kantata w kilku różnych wersjach, niewydane na płycie piosenki do Sztandarów
Hasiora (większość z nich wcześniej słyszałam tylko raz- w czasie koncertu
Marka Grechuty w Opolu w 1989 lub 1990 r) Przy okazji słuchania piosenek do obrazów – „Śpiewające
obrazy” z 1981 r. i do Sztandarów opowiedziałam dzieciakom o Hasiorze i jego
niezwykłej galerii oraz o obrazach, do których śpiewa Grechuta.
Od wigilii słuchamy tych płyt i jeszcze nikomu się nie
znudziło. Do zbioru dołączona jest niewielka książeczka z ciekawostkami na
temat zamieszonych na płytach utworów.
Razem- rewelacja!
„Blondynkę na Bali” też już oczywiście przeczytałam. Jaka jest?
Mniej magiczna niż poprzednie książki. Beata Pawlikowska
wydaje się być rozczarowana komercjalizacją Bali i ma problem ze znalezieniem
na wyspie prawdziwego życia, nie nastawionego na turystykę. Ale mimo to znalazłam
to, co u Beaty tak lubię- refleksje o życiu i podróżowaniu. Tylko brak
zakreślacza (chyba został w pracy) sprawił, że jeszcze nie pozaznaczałam tych
najważniejszych fragmentów.
Chuda napisze, jak skończy czytać. Na razie, jak widać, czyta. Wszędzie i bez przerwy;)
Święta nastrajają do rodzinnych rozmów i wspominek. Już w
czasie wigilijnej kolacji rozmawialiśmy o rodzinnych tradycjach, o tym, że one
nas określają i pozwalają czuć się bezpiecznie. Dzieci opowiadały o swoich
doświadczeniach szkolnych, o pisaniu
wypracowań i o wartości tradycji. Tych tradycji przekazywanych z pokolenia na
pokolenie, jak i tych tworzonych w każdej rodzinie.
A w naszym domu mieszają się zwyczaje śląskie i poznańskie.
Stąd na naszym wigilijnym stole obok śledzi i pierogów stała słodka śląska moczka.
Co ciekawe, potrawy pozostają niezmienne od lat i żaden z członków rodziny nie
życzy sobie zmian.
W tym roku święta spędziliśmy w domu, a nie w górach, więc
mogłam podogadzać bliskim. Zgodnie z koncertem życzeń ugotowałam to, na co
mieli ochotę. Były to: galaretki drobiowe i rybne (życzenie męża), rosół rybny
z drobnym makaronem (wybór Chudej), a w drugi dzień świąt podałam tradycyjny,
tytułowy śląski obiad.
Tradycyjnie na choince pojawiły się pierniczki, bliskim
wysłałam ręcznie robione kartki oraz bombki decupage . Do prezentów pod choinka
dołączone były zabawne wierszyki. Prezentów w tym roku było bezliku i wszyscy
wyglądali na zadowolonych, ale to temat na inny wpis.
Tradycyjnie też po wigilii graliśmy w planszową grę- w tym
roku był to „Eurobiznes”, a w pierwszy dzień świąt odwiedziliśmy rodzinę.
Święta powoli dobiegają końca i chyba każdy z nas ma
uczucie, że spędził je radośnie i rodzinnie.
Dzisiejsza notka swoją formą będzie odbiegała troszkę od tego, do czego Was przyzwyczaiłyśmy, bo będzie o paru rzeczach na raz. Po pierwsze mamy zwyciężczynię konkursu "złap dziesiątkę". Sztuka ta udała się Kasi.
A jako, że nasz blog jest "herbaciany", więc Kasia otrzyma od nas zestaw herbacianych prezentów: filiżaneczkę oraz kilka smaków specjalnie dla niej mieszanych herbat.
No właśnie, herbata... Dziś dotarła do mnie wreszcie paczka z herbatą, którą zamówiłam już jakiś czas temu w sklepie smaczna herbata . Skorzystałam przy tym z rabatu i dnia darmowej wysyłki, więc moje zamówienie wyszło stosunkowo tanio. W paczce znalazło się: 100 g senchy 100 g pu-erh 100 g rooibos 100 g yerba mate 50 g herbaty białej z płatkami róży. Jak widać większość zamówienia to herbaty czyste, bez dodatków, gdyż od jakiegoś czasu bawię się w mieszanie i komponowanie autorskich mieszanek. Moją dumą są: herbata zimowa (ulubiona Marzenki) oraz zielona z dziką gruszką ( moja ulubiona).
Z zupełnie innej beczki Chuda na swoim blogu ogłosiła Candy związane z naszą wspólną pasją czyli rękodziełem. W imieniu Chudej zapraszam do zabawy.
A teraz na zakończenie: tak śpiewają dzieciaki w mojej szkole:
„Blondynka na tropie tajemnic” to moja kolejna lektura na
długie zimowe wieczory.
W świecie opisywanym przez Pawlikowską jest ciepło, żar
wręcz leje się z nieba , a pot przykleja się do skóry. Zima sprzyja takim
właśnie lekturom. Siedzisz sobie w bezpiecznym, cieplutkim, ale nie przegrzanym
mieszkanku popijasz aromatyczną herbatę- może być mate lub owocowa i czytasz o Amazonii, Brazylii,
Tanzanii, czy Zanzibarze. Bo te właśnie miejsca opisuje podróżniczka w
omawianej książce.
Jak zwykle u Pawlikowskiej mnóstwo pięknych zdjęć,
pozytywnego myślenia, zabawnych rysunków i magii zaklętej w naturze.
Mój ulubiony cytat: „W podróży często ludzie dzielą się
prawdą, która ich dotyczy, szczególnie, gdy jest to prawda świeżo odkryta i
trudna dla nich do zrozumienia czy zaakceptowania. Podróż pomaga ułożyć sobie
wszystko w głowie, a rozmowy z przypadkowo spotkanymi osobami są często jak
drogowskazy”
Zwłaszcza to drugie zdanie wyjątkowo mi odpowiada i pasuje
do mojego stylu podróżowania. Lubię rozmawiać z ludźmi, każde spotkanie
wzbogaca mnie, pozwala spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Czasami
takie spotkania pozostają na długo w mojej pamięci, a opowiedziane w podróży
historie niejednokrotnie ciekawsze są od książek.
Już nie mogę doczekać się, kolejnych książek Beaty- mam
nadzieję że ktoś sprezentuje mi „Blondynkę na Bali”, bo fragmenty znalezione w
Internecie są zachęcające.
Czekam też z utęsknieniem na kolejny urlop, bo planujemy go
z Marzeną spędzić bardzo aktywnie. Ma być intensywnie i ciekawie. Z wieloma
kilkudniowymi wyprawami po Polsce.
A wracając na chwilę do marzeń książkowych, to przeczytałam
informacje o nowo wydanym przewodniku na temat Pomorza Zachodniego. Oj, gdy
będę w empiku, to chociaż do ręki wezmę i popatrzę, bo póki co mnie nie stać na
to cudo.
Historia jest raczej jednym z najmniej lubianych przeze mnie
przedmiotów. Nie mam pamięci do dat, nazwisk, wydarzeń. Ale jest taki okres w
dziejach naszego kraju, który interesuje mnie szczególnie, a niestety zazwyczaj
na lekcjach nie ma już czasu na jego omawianie: PRL. Wcześniej jednak nie było
to nic szczególnego – ciekawe, ale nie dla mnie. Zmieniło się to, odkąd dość
mocno zainteresowało mnie jedno konkretne wydarzenie tamtego okresu: Czarny
Czwartek Grudnia ’70.A skąd mi się to
wzięło…? Długa historia, zaczynająca się od tego, że moim idolem jest Kazik Staszewski. Jestem zafascynowana muzyką, którą tworzy wraz z
KULTem i Kaenżetem, jestem pełna podziwu dla słów, które pisze.
Nie całe dwa lata temu doszły mnie słuchy, że Kazik nagrał
„Balladę o Janku Wiśniewskim” – utwór do filmu „Czarny Czwartek. Janek
Wiśniewski Padł”. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tego filmu nie obejrzeć,
nawet, jeśli jedynym powodem miała być właśnie ta piosenka. Czas jednak mijał,
a okazji do odwiedzenia kina nie znalazłam. Pod koniec kwietnia, będąc u
rodziny na Śląsku, wreszcie udało mi się namówić kolegę na seans w rybnickim
Cinema City. Podejrzewam, że był to już jeden z ostatnich seansów (w końcu
premiera odbyła się w lutym). Byliśmy jedynymi widzami w sali.
Film mnie niesamowicie poruszył. Opowiada o wydarzeniach
grudniowych w Trójmieście, a szczególnie w Gdyni. Brunon Drywa – pracownik
portu w Gdyni, ojciec trójki dzieci, ginie od rykoszetu na przystanku SKM
Gdynia Stocznia. Historia jego rodziny jest umiejętnie przepleciona z obrazem
strajku, tragedii stoczniowców, sytuacji, w której Polak strzela do Polaka.
Po seansie mocno zainteresowałam się tematem Czarnego
Czwartku nie tylko w Trójmieście, ale także w Szczecinie i Słupsku, a nawet
wcześniejszych wydarzeń w Poznaniu. Kiedyś z mamą w drodze do rodziny na Śląsk miałyśmy
przesiadkę w Poznaniu w środku nocy. Jedyne, co chciałam wtedy zobaczyć to
pomnik ofiar strajków PRL, który na szczęście był dość blisko dworca.
Podczas naszej wycieczki rowerowej do Gdańska oczywiście nie
mogło mnie zabraknąć w Gdyni, również pod pomnikiem, a przy okazji odbyłyśmy przejazd
ulicą Janka Wiśniewskiego. Również w drodze powrotnej pociągiem, gdy staliśmy
na stacji Gdynia Stocznia, patrzyłam na kładkę nad torami oraz na wiadukt i
widziałam makabryczne sceny z filmu. Aż przechodził mnie dreszcz.
Ale miało być o książce. Przy okazji ogromnych zakupów w
księgarni Weltbilt mama kupiła mi książkę „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski
padł. Gdynia ‘70” autorstwa Mirosława Piepki i Michała Pruskiego. Jak się potem
z lektury dowiadujemy, są oni scenarzystami filmu oraz kolegami z redakcji. Co
ciekawe – chodzili też do tego samego liceum w Sopocie, ale wówczas jeszcze się
nie znali. Obaj brali udział w zamieszkach na ulicach: siedemnastoletni Mirek w
Gdańsku, szesnastoletni Michał w Gdyni. Obaj widzieli rzeczy, jakich osoba w
ich wieku nie powinna ogladać. Wstęp do książki, w którym obaj opowiadają swoje
wspomnienia, poruszył mnie niesamowicie. Myślę, że duży wpływ na moje wrażenie
miał fakt, że w tej chwili mam siedemnaście lat i nie wyobrażam sobie, że
mogłabym przeżyć ten koszmar, który oni przeżyli i potrafią o nim opowiedzieć w
tak niesamowity sposób.
Większość książki tworzą wspomnienia związane z tworzeniem
scenariusza. Przebiegi wywiadów z ludźmi, którzy brali udział w strajkach i ich
rodzinami. Dużo miejsca naturalnie zajmują rozmowy ze Stefanią Drywą – żona
głównego bohatera. Jest kobietą spokojną, pogodną, opowiada wszystko, co pamięta.
Najbardziej poruszyły mnie jednak dwa inne wywiady: jeden z Wiesławem
Kasprzyckim – torturowanym niemal na śmierć, drugi z Panią Żebrowską – matką
zamordowanego w wieku siedemnastu lat Janusza Żebrowskiego. Obie te osoby do
dzisiaj nie potrafią rozmawiać o tamtych wydarzeniach, gdy mają odpowiedzieć na pytanie - łamie im się głos, łzy napływają do oczu.
Wywiady i rzetelne opisy dziejów są przeplecione
autentycznymi zdjęciami i fragmentami scenariusza, również scen wyciętych.
Dlaczego chciałabym polecić tą książkę? Czarny Czwartek
należy do najmroczniejszych faktów historii współczesnej Polski i wciąż nie
jest do końca wyjaśniony. Straszną tragedią było to, że większość ofiar
stanowiła młodzież ucząca się w przystoczniowych szkołach lub dopiero
rozpoczynająca pracę w stoczni. Książka jest wyjątkowa, ponieważ pomimo tego,
że właściwie przedstawia tylko suche, oparte dokumentami fakty, bez żadnych
osobistych odczuć i wtrąceń autora, potrafi niesamowicie wzruszyć. Mnie pozwoliła
docenić spokój czasów, w których dane mi jest żyć, dorastać.
Post nie bez powodu opublikowany dzisiaj. Siedemnastego grudnia miała miejsce większość wydarzeń opisanych w książce. Dzisiaj mamy czterdziestą drugą rocznicę...
Dziewczyna mojego brata, czyli A., ma szczęście - wygrała dwie wejściówki do Multikina na "Listy do M." w ramach Kina na obcasach, więc brata mojego na seans zabrać nie mogła. Bilety chciała mi oddać, ale zaproponowałam, żebyśmy we dwie wybrały się do kina, na co przystała. Pewnego przedzimowego wieczora wybrałyśmy się więc razem na film.
W ramach Kina na obcasach ( o czym nie wiedziałyśmy) nie wyświetla się od razu filmu, najpierw odbyła się krótka rozmowa z panią z jednego ze szczecińskich SPA, podczas której A. wygrała zaproszenie na zabiegi, następnie zorganizowane zostały jeszcze dwa szybkie konkursy, oraz niewielkie losowanie. A. tym razem zdobyła pendrive, a ja zestaw upominkowy od Pachnącej Szafy. Ponadto wszystkie panie obdzielone zostały próbkami kosmetyków, produktów zapachowych oraz słodyczy.
Dopiero wówczas rozpoczął się film. Film dość dobrze już znany, emitowany bowiem w kinach przed rokiem, wejdzie zapewne na kilka lat do stałego świątecznego repertuaru filmowego w telewizji. I mimo całej jego naiwności, porusza kilka tematów ważnych i na czasie, jest przyjemny w odbiorze, mi jednak zdarzyło się popłakać. Jak zwykle też byłam pod wrażeniem wigilijnej kreacji Małgorzaty (Agnieszka Wagner). Ogólnie postać ta, już podczas pierwszego oglądania "Listów..."przypadła mi do gustu.
Cały wieczór spędzony w towarzystwie A. uważam za bardzo udany i mam nadzieję, że udało nam się przełamać lody dzielące nas do tej pory. :)
Grudzień to dla nas czas magiczny, pachnący korzennie i powoli przenoszący nas w magię świąt. Najważniejszym elementem tej magii jest przygotowanie pierników.
Minęła godzina 19.00 a więc ogłaszamy wyniki konkursu. Jury, w skaldzie Chuda, Ruda i Marzenka, po
debacie zadecydowało (oj nie mogło się zdecydować!) , że nagroda w postaci „Dziennika z podróży” należy się Asymace. Nagrody
pocieszenia w postacie drobnych wyrobów hand made wyślemy do pozostałych
uczestniczek. Proszę na maila adres do wysyłki.
Do Norwegii zaproszona zostałam przez K. w lipcu. Pojechaliśmy na cztery dni, z czego dwa spędziliśmy w trasie. Dwudziestoczterogodzinna jazda przez Niemcy, Szwecję i Norwegię należy do naprawdę męczących przeżyć, nawet jeżeli za kierownicą nie siedziałam ja. W czasie samej podróży przeczytałam chyba ze dwie książki i dokończyłam dwie suknie słowiańskie.
Pierwszego dnia wyjechaliśmy ok. 3 w nocy z domu, pierwszej części jazdy właściwie nie pamiętam - poszłam spać. Pamiętam natomiast przeprawę promową przez Bałtyk - było pochmurno, szaro, zimno i mżyło, więc zdecydowaliśmy się z K. tylko na krótki spacer na zewnątrz. Czym dalej jednak na północ, tym pogoda stawała się piękniejsza i gdy późnym popołudniem (dane ze zdjęć twierdzą, ze była to 20!) dotarliśmy do Oslo pogoda była piękna - świeciło słońce, chociaż temperatura była taka...wrześniowa w moim odczuciu. W stolicy Norwegii spędziliśmy ok. godziny na spacerze po czym ruszyliśmy w dalszą trasę. Dopóki było jasno, dopóty coś widziała, później poszłam spać i obudziłam się dopiero, gdy dojechaliśmy na miejsce...o godzinie 3 nad ranem było szaro - jak się okazało kolejnej nocy był to czas, gdy naprawdę całkiem ciemno nie robiło się ani na chwilę.
Podczas jazdy w oczy rzuciły mi się niezwykłe formacje skalne - dokładnie widać było sąsiadujące ze sobą warstwy, ba! prześledzić można było przebieganie dawnych kominów!
Większą część kolejnego dnia przespaliśmy. Gdy tata K. wrócił z pracy, postanowił pokazać nam Trondheim - miasto położone na dalekiej Północy nad największym z norweskich fiordów. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum, skansenu, w którym zebrane został m.in. dawne, tradycyjnie budowane domy wraz z wyposażeniem. Następnie wybraliśmy się do wieży telewizyjnej, z której zobaczyć można całe miasto. Kolejnym punktem programu były "forty" (miejsce tak nazywane przez tatę K.) - budynek umiejscowiony na wzgórzu o wyraźnej funkcji obronnej. Później wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer po mieście oraz na wzgórze nad samym fiordem - tak pięknych krajobrazów dawno nie widziałam.
Drugiego dnia zwiedziliśmy wyspę nieopodal Trondheim, która niegdyś pełniła przeróżne funkcje - najpierw znajdował się tam klasztor, później więzienie, ostatecznie zaś jeden z punktów obronnych.
Na tym zakończyliśmy ekspresowe zwiedzanie najciekawszych, zdaniem pana Jarka, miejsc w Trondheim i wróciliśmy do domu pakować się i przygotować do podróży.
Wyjechaliśmy szarym świtem i z drogi powrotnej mamy chyba najwięcej zdjęć - aparat dostał się w moje łapki, a ja próbowałam uchwycić każdą kaskadę, każdy szczyt, kotlinę, łachę śniegu, czy jezioro... oraz setki innych elementów krajobrazu (łącznie z mostami i wiaduktami). Norweskie GÓRY zrobiły na mnie przeogromne wrażenie - są monumentalne, surowe, groźne. Wiszą nad miasteczkami i wsiami niczym niemi obserwatorzy, którzy w każdej chwili mogą zmieść z powierzchni ziemi ludzi wraz z ich domami, samochodami i gospodarstwami. Góry pocięte są setkami potoków, płynących z nigdy nietopniejących łach śniegu (czy to już lodowiec?), potoki spadają tysiącami mniejszych i większych kaskad czy wodospadów. Jadąc mieliśmy często z jednej strony skalną ścianę, z drugiej urwisko i potok - człowiek czuje się tam naprawdę maleńki. Ale jednocześnie te krajobrazy mają w sobie obietnicę swobody, czystości, kontaktu z naturą w jej prawdziwie dziewiczym wydaniu.
Stwierdzam odważnie - jeżeli będę kiedyś bardzo bogata, to zamieszkam w Norwegii, w tych Górach, nad tymi Fiordami. (dużo pieniędzy, bo tam wszystko jest kilkakrotnie droższe niż w Polsce).
Bycie teściową to zadanie niezwykle trudne, a już bycie dobrą teściową
to prawie oksymoron.
Mam dużo
szczęścia, gdyż moja teściowa to cudowna kobieta, z którą świetnie się
rozmawia, można na niej polegać, a jej dobroć czasami potrafi być denerwująca.
Lata temu zastąpiła mi mamę, choć zastąpiła to złe słowo. Od tak dawna nie mam mamy, że ona się nią po prostu stała. Lepszej nie mogłabym sobie wymarzyć.
Mając taki
wzór, staram się być dobrą „prawie teściową” dla drugich połówek moich dzieci. Chociaż jest to nielada wyzwanie!
- Zaproś K. na śniadanie.- proszę Chudą.
- Mamo, ale on się ciebie boi!- słyszę w odpowiedzi.
-A A. je z nami?- pytam syna.
- Nie, bo ty na nią patrzysz.
- Dlaczego się mnie boją? Przecież nie gryzę!
- Ale czują respekt.
Tylko M.
Marzenki daje się namówić na wspólne posiłki od samego początku. (K. powoli też się oswoił z moją obecnością,
zwłaszcza, że cały poprzedni rok nawiedzałam ich w Szczecinie).
Kiedyś
postanowiłam oswoić towarzystwo i zaprosiłam na pizzę z okazji zakończenia roku
szkolnego. Okazało się, że A. siedziała jak na rozżarzonych węglach, więc
rozmowa się nie kleiła. Zrezygnowałam z oswajania na siłę, ale wierzę, że
kiedyś usiądzie ze mną i wypije herbatęJ
A na razie
gotuję dobre obiady, aby dzieciaki chociaż tak odczuły, ze są dla mnie ważne. Wszystkie,
także te „przyszywane”.
K. kiedyś
nieopatrznie przyznał, że lubi moje bułki z parówką, więc teraz ma je
przynajmniej raz w miesiącu.
Dzisiaj też
piekłam słynne bułeczki.
A oto przepis:
1kg mąki
1 kg cienkich parówek (mogą być z biedronki)
50 g drożdży
0,5l wody
1 łyżeczka cukru
odrobina oleju
Sól, pieprz, zioła do smaku.
W mące robimy dołek, kruszymy
drożdże, dodajemy łyżeczkę cukru i pół szklanki wody. Czekamy aż drożdże trochę
urosną. Potem dolewamy resztę wody ( powoli, sprawdzając, żeby nie wlać za
dużo), dodajemy 2 łyżeczki soli, przyprawy (ja dodaję oregano, pietruszkę,
koperek). Wszystko dokładnie mieszamy na jednolitą masę (najlepiej ręką) Ciasto
wyrabiamy tak długo, aż „odstaje” od ręki. Jeżeli jest za miękkie dodajemy
mąki, jeżeli za suche- wody. Na koniec dodajemy odrobinę oleju, aby ładnie
odchodziło od rąk w czasie lepienia bułek.
Blaszkę smarujemy olejem. Parówki
kroimy na 2-3 cm kawałki. Każdy kawałek parówki owijamy ciastem, formując
podłużną bułeczkę, układamy na blaszce dosyć luźno, bo mocno rosną. Czekamy aż trochę
podrosną, a następnie wkładamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy w
temperaturze ok. 220 stopni, aż się zarumienią.
Bułki podajemy na ciepło lub zimno z majonezem, musztardą
lub keczupem. My podajemy z sosem borówkowym.