W tym
roku Dzieciątko doskonale dopasowało się do potrzeb i gustów rodziny. Wszyscy
siedzieli zachwyceni pod choinką, ciesząc się ty, co dostali.
Chuda znalazła pod drzewkiem 4 tomy „Pana Lodowego Ogrodu”
Grzędowicza i pióro „Parker”. Mnie Dzieciątko obdarowało wymarzoną „Blondynką
na Bali” i pełną dyskografią Marka Grechuty.
I o tej dyskografii teraz kilka słów. Wyobraźcie sobie
wszystkie 15 płyt Marka Grechuty wzbogaconych o nagrania nie publikowane. 20 godzin fantastycznej muzyki.
Korowód i Kantata w kilku różnych wersjach, niewydane na płycie piosenki do Sztandarów
Hasiora (większość z nich wcześniej słyszałam tylko raz- w czasie koncertu
Marka Grechuty w Opolu w 1989 lub 1990 r) Przy okazji słuchania piosenek do obrazów – „Śpiewające
obrazy” z 1981 r. i do Sztandarów opowiedziałam dzieciakom o Hasiorze i jego
niezwykłej galerii oraz o obrazach, do których śpiewa Grechuta.
Od wigilii słuchamy tych płyt i jeszcze nikomu się nie
znudziło. Do zbioru dołączona jest niewielka książeczka z ciekawostkami na
temat zamieszonych na płytach utworów.
Razem- rewelacja!
„Blondynkę na Bali” też już oczywiście przeczytałam. Jaka jest?
Mniej magiczna niż poprzednie książki. Beata Pawlikowska
wydaje się być rozczarowana komercjalizacją Bali i ma problem ze znalezieniem
na wyspie prawdziwego życia, nie nastawionego na turystykę. Ale mimo to znalazłam
to, co u Beaty tak lubię- refleksje o życiu i podróżowaniu. Tylko brak
zakreślacza (chyba został w pracy) sprawił, że jeszcze nie pozaznaczałam tych
najważniejszych fragmentów.
Chuda napisze, jak skończy czytać. Na razie, jak widać, czyta. Wszędzie i bez przerwy;)
Święta nastrajają do rodzinnych rozmów i wspominek. Już w
czasie wigilijnej kolacji rozmawialiśmy o rodzinnych tradycjach, o tym, że one
nas określają i pozwalają czuć się bezpiecznie. Dzieci opowiadały o swoich
doświadczeniach szkolnych, o pisaniu
wypracowań i o wartości tradycji. Tych tradycji przekazywanych z pokolenia na
pokolenie, jak i tych tworzonych w każdej rodzinie.
A w naszym domu mieszają się zwyczaje śląskie i poznańskie.
Stąd na naszym wigilijnym stole obok śledzi i pierogów stała słodka śląska moczka.
Co ciekawe, potrawy pozostają niezmienne od lat i żaden z członków rodziny nie
życzy sobie zmian.
W tym roku święta spędziliśmy w domu, a nie w górach, więc
mogłam podogadzać bliskim. Zgodnie z koncertem życzeń ugotowałam to, na co
mieli ochotę. Były to: galaretki drobiowe i rybne (życzenie męża), rosół rybny
z drobnym makaronem (wybór Chudej), a w drugi dzień świąt podałam tradycyjny,
tytułowy śląski obiad.
Tradycyjnie na choince pojawiły się pierniczki, bliskim
wysłałam ręcznie robione kartki oraz bombki decupage . Do prezentów pod choinka
dołączone były zabawne wierszyki. Prezentów w tym roku było bezliku i wszyscy
wyglądali na zadowolonych, ale to temat na inny wpis.
Tradycyjnie też po wigilii graliśmy w planszową grę- w tym
roku był to „Eurobiznes”, a w pierwszy dzień świąt odwiedziliśmy rodzinę.
Święta powoli dobiegają końca i chyba każdy z nas ma
uczucie, że spędził je radośnie i rodzinnie.
Dzisiejsza notka swoją formą będzie odbiegała troszkę od tego, do czego Was przyzwyczaiłyśmy, bo będzie o paru rzeczach na raz. Po pierwsze mamy zwyciężczynię konkursu "złap dziesiątkę". Sztuka ta udała się Kasi.
A jako, że nasz blog jest "herbaciany", więc Kasia otrzyma od nas zestaw herbacianych prezentów: filiżaneczkę oraz kilka smaków specjalnie dla niej mieszanych herbat.
No właśnie, herbata... Dziś dotarła do mnie wreszcie paczka z herbatą, którą zamówiłam już jakiś czas temu w sklepie smaczna herbata . Skorzystałam przy tym z rabatu i dnia darmowej wysyłki, więc moje zamówienie wyszło stosunkowo tanio. W paczce znalazło się: 100 g senchy 100 g pu-erh 100 g rooibos 100 g yerba mate 50 g herbaty białej z płatkami róży. Jak widać większość zamówienia to herbaty czyste, bez dodatków, gdyż od jakiegoś czasu bawię się w mieszanie i komponowanie autorskich mieszanek. Moją dumą są: herbata zimowa (ulubiona Marzenki) oraz zielona z dziką gruszką ( moja ulubiona).
Z zupełnie innej beczki Chuda na swoim blogu ogłosiła Candy związane z naszą wspólną pasją czyli rękodziełem. W imieniu Chudej zapraszam do zabawy.
A teraz na zakończenie: tak śpiewają dzieciaki w mojej szkole:
„Blondynka na tropie tajemnic” to moja kolejna lektura na
długie zimowe wieczory.
W świecie opisywanym przez Pawlikowską jest ciepło, żar
wręcz leje się z nieba , a pot przykleja się do skóry. Zima sprzyja takim
właśnie lekturom. Siedzisz sobie w bezpiecznym, cieplutkim, ale nie przegrzanym
mieszkanku popijasz aromatyczną herbatę- może być mate lub owocowa i czytasz o Amazonii, Brazylii,
Tanzanii, czy Zanzibarze. Bo te właśnie miejsca opisuje podróżniczka w
omawianej książce.
Jak zwykle u Pawlikowskiej mnóstwo pięknych zdjęć,
pozytywnego myślenia, zabawnych rysunków i magii zaklętej w naturze.
Mój ulubiony cytat: „W podróży często ludzie dzielą się
prawdą, która ich dotyczy, szczególnie, gdy jest to prawda świeżo odkryta i
trudna dla nich do zrozumienia czy zaakceptowania. Podróż pomaga ułożyć sobie
wszystko w głowie, a rozmowy z przypadkowo spotkanymi osobami są często jak
drogowskazy”
Zwłaszcza to drugie zdanie wyjątkowo mi odpowiada i pasuje
do mojego stylu podróżowania. Lubię rozmawiać z ludźmi, każde spotkanie
wzbogaca mnie, pozwala spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy. Czasami
takie spotkania pozostają na długo w mojej pamięci, a opowiedziane w podróży
historie niejednokrotnie ciekawsze są od książek.
Już nie mogę doczekać się, kolejnych książek Beaty- mam
nadzieję że ktoś sprezentuje mi „Blondynkę na Bali”, bo fragmenty znalezione w
Internecie są zachęcające.
Czekam też z utęsknieniem na kolejny urlop, bo planujemy go
z Marzeną spędzić bardzo aktywnie. Ma być intensywnie i ciekawie. Z wieloma
kilkudniowymi wyprawami po Polsce.
A wracając na chwilę do marzeń książkowych, to przeczytałam
informacje o nowo wydanym przewodniku na temat Pomorza Zachodniego. Oj, gdy
będę w empiku, to chociaż do ręki wezmę i popatrzę, bo póki co mnie nie stać na
to cudo.
Historia jest raczej jednym z najmniej lubianych przeze mnie
przedmiotów. Nie mam pamięci do dat, nazwisk, wydarzeń. Ale jest taki okres w
dziejach naszego kraju, który interesuje mnie szczególnie, a niestety zazwyczaj
na lekcjach nie ma już czasu na jego omawianie: PRL. Wcześniej jednak nie było
to nic szczególnego – ciekawe, ale nie dla mnie. Zmieniło się to, odkąd dość
mocno zainteresowało mnie jedno konkretne wydarzenie tamtego okresu: Czarny
Czwartek Grudnia ’70.A skąd mi się to
wzięło…? Długa historia, zaczynająca się od tego, że moim idolem jest Kazik Staszewski. Jestem zafascynowana muzyką, którą tworzy wraz z
KULTem i Kaenżetem, jestem pełna podziwu dla słów, które pisze.
Nie całe dwa lata temu doszły mnie słuchy, że Kazik nagrał
„Balladę o Janku Wiśniewskim” – utwór do filmu „Czarny Czwartek. Janek
Wiśniewski Padł”. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tego filmu nie obejrzeć,
nawet, jeśli jedynym powodem miała być właśnie ta piosenka. Czas jednak mijał,
a okazji do odwiedzenia kina nie znalazłam. Pod koniec kwietnia, będąc u
rodziny na Śląsku, wreszcie udało mi się namówić kolegę na seans w rybnickim
Cinema City. Podejrzewam, że był to już jeden z ostatnich seansów (w końcu
premiera odbyła się w lutym). Byliśmy jedynymi widzami w sali.
Film mnie niesamowicie poruszył. Opowiada o wydarzeniach
grudniowych w Trójmieście, a szczególnie w Gdyni. Brunon Drywa – pracownik
portu w Gdyni, ojciec trójki dzieci, ginie od rykoszetu na przystanku SKM
Gdynia Stocznia. Historia jego rodziny jest umiejętnie przepleciona z obrazem
strajku, tragedii stoczniowców, sytuacji, w której Polak strzela do Polaka.
Po seansie mocno zainteresowałam się tematem Czarnego
Czwartku nie tylko w Trójmieście, ale także w Szczecinie i Słupsku, a nawet
wcześniejszych wydarzeń w Poznaniu. Kiedyś z mamą w drodze do rodziny na Śląsk miałyśmy
przesiadkę w Poznaniu w środku nocy. Jedyne, co chciałam wtedy zobaczyć to
pomnik ofiar strajków PRL, który na szczęście był dość blisko dworca.
Podczas naszej wycieczki rowerowej do Gdańska oczywiście nie
mogło mnie zabraknąć w Gdyni, również pod pomnikiem, a przy okazji odbyłyśmy przejazd
ulicą Janka Wiśniewskiego. Również w drodze powrotnej pociągiem, gdy staliśmy
na stacji Gdynia Stocznia, patrzyłam na kładkę nad torami oraz na wiadukt i
widziałam makabryczne sceny z filmu. Aż przechodził mnie dreszcz.
Ale miało być o książce. Przy okazji ogromnych zakupów w
księgarni Weltbilt mama kupiła mi książkę „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski
padł. Gdynia ‘70” autorstwa Mirosława Piepki i Michała Pruskiego. Jak się potem
z lektury dowiadujemy, są oni scenarzystami filmu oraz kolegami z redakcji. Co
ciekawe – chodzili też do tego samego liceum w Sopocie, ale wówczas jeszcze się
nie znali. Obaj brali udział w zamieszkach na ulicach: siedemnastoletni Mirek w
Gdańsku, szesnastoletni Michał w Gdyni. Obaj widzieli rzeczy, jakich osoba w
ich wieku nie powinna ogladać. Wstęp do książki, w którym obaj opowiadają swoje
wspomnienia, poruszył mnie niesamowicie. Myślę, że duży wpływ na moje wrażenie
miał fakt, że w tej chwili mam siedemnaście lat i nie wyobrażam sobie, że
mogłabym przeżyć ten koszmar, który oni przeżyli i potrafią o nim opowiedzieć w
tak niesamowity sposób.
Większość książki tworzą wspomnienia związane z tworzeniem
scenariusza. Przebiegi wywiadów z ludźmi, którzy brali udział w strajkach i ich
rodzinami. Dużo miejsca naturalnie zajmują rozmowy ze Stefanią Drywą – żona
głównego bohatera. Jest kobietą spokojną, pogodną, opowiada wszystko, co pamięta.
Najbardziej poruszyły mnie jednak dwa inne wywiady: jeden z Wiesławem
Kasprzyckim – torturowanym niemal na śmierć, drugi z Panią Żebrowską – matką
zamordowanego w wieku siedemnastu lat Janusza Żebrowskiego. Obie te osoby do
dzisiaj nie potrafią rozmawiać o tamtych wydarzeniach, gdy mają odpowiedzieć na pytanie - łamie im się głos, łzy napływają do oczu.
Wywiady i rzetelne opisy dziejów są przeplecione
autentycznymi zdjęciami i fragmentami scenariusza, również scen wyciętych.
Dlaczego chciałabym polecić tą książkę? Czarny Czwartek
należy do najmroczniejszych faktów historii współczesnej Polski i wciąż nie
jest do końca wyjaśniony. Straszną tragedią było to, że większość ofiar
stanowiła młodzież ucząca się w przystoczniowych szkołach lub dopiero
rozpoczynająca pracę w stoczni. Książka jest wyjątkowa, ponieważ pomimo tego,
że właściwie przedstawia tylko suche, oparte dokumentami fakty, bez żadnych
osobistych odczuć i wtrąceń autora, potrafi niesamowicie wzruszyć. Mnie pozwoliła
docenić spokój czasów, w których dane mi jest żyć, dorastać.
Post nie bez powodu opublikowany dzisiaj. Siedemnastego grudnia miała miejsce większość wydarzeń opisanych w książce. Dzisiaj mamy czterdziestą drugą rocznicę...
Dziewczyna mojego brata, czyli A., ma szczęście - wygrała dwie wejściówki do Multikina na "Listy do M." w ramach Kina na obcasach, więc brata mojego na seans zabrać nie mogła. Bilety chciała mi oddać, ale zaproponowałam, żebyśmy we dwie wybrały się do kina, na co przystała. Pewnego przedzimowego wieczora wybrałyśmy się więc razem na film.
W ramach Kina na obcasach ( o czym nie wiedziałyśmy) nie wyświetla się od razu filmu, najpierw odbyła się krótka rozmowa z panią z jednego ze szczecińskich SPA, podczas której A. wygrała zaproszenie na zabiegi, następnie zorganizowane zostały jeszcze dwa szybkie konkursy, oraz niewielkie losowanie. A. tym razem zdobyła pendrive, a ja zestaw upominkowy od Pachnącej Szafy. Ponadto wszystkie panie obdzielone zostały próbkami kosmetyków, produktów zapachowych oraz słodyczy.
Dopiero wówczas rozpoczął się film. Film dość dobrze już znany, emitowany bowiem w kinach przed rokiem, wejdzie zapewne na kilka lat do stałego świątecznego repertuaru filmowego w telewizji. I mimo całej jego naiwności, porusza kilka tematów ważnych i na czasie, jest przyjemny w odbiorze, mi jednak zdarzyło się popłakać. Jak zwykle też byłam pod wrażeniem wigilijnej kreacji Małgorzaty (Agnieszka Wagner). Ogólnie postać ta, już podczas pierwszego oglądania "Listów..."przypadła mi do gustu.
Cały wieczór spędzony w towarzystwie A. uważam za bardzo udany i mam nadzieję, że udało nam się przełamać lody dzielące nas do tej pory. :)
Grudzień to dla nas czas magiczny, pachnący korzennie i powoli przenoszący nas w magię świąt. Najważniejszym elementem tej magii jest przygotowanie pierników.
Minęła godzina 19.00 a więc ogłaszamy wyniki konkursu. Jury, w skaldzie Chuda, Ruda i Marzenka, po
debacie zadecydowało (oj nie mogło się zdecydować!) , że nagroda w postaci „Dziennika z podróży” należy się Asymace. Nagrody
pocieszenia w postacie drobnych wyrobów hand made wyślemy do pozostałych
uczestniczek. Proszę na maila adres do wysyłki.
Do Norwegii zaproszona zostałam przez K. w lipcu. Pojechaliśmy na cztery dni, z czego dwa spędziliśmy w trasie. Dwudziestoczterogodzinna jazda przez Niemcy, Szwecję i Norwegię należy do naprawdę męczących przeżyć, nawet jeżeli za kierownicą nie siedziałam ja. W czasie samej podróży przeczytałam chyba ze dwie książki i dokończyłam dwie suknie słowiańskie.
Pierwszego dnia wyjechaliśmy ok. 3 w nocy z domu, pierwszej części jazdy właściwie nie pamiętam - poszłam spać. Pamiętam natomiast przeprawę promową przez Bałtyk - było pochmurno, szaro, zimno i mżyło, więc zdecydowaliśmy się z K. tylko na krótki spacer na zewnątrz. Czym dalej jednak na północ, tym pogoda stawała się piękniejsza i gdy późnym popołudniem (dane ze zdjęć twierdzą, ze była to 20!) dotarliśmy do Oslo pogoda była piękna - świeciło słońce, chociaż temperatura była taka...wrześniowa w moim odczuciu. W stolicy Norwegii spędziliśmy ok. godziny na spacerze po czym ruszyliśmy w dalszą trasę. Dopóki było jasno, dopóty coś widziała, później poszłam spać i obudziłam się dopiero, gdy dojechaliśmy na miejsce...o godzinie 3 nad ranem było szaro - jak się okazało kolejnej nocy był to czas, gdy naprawdę całkiem ciemno nie robiło się ani na chwilę.
Podczas jazdy w oczy rzuciły mi się niezwykłe formacje skalne - dokładnie widać było sąsiadujące ze sobą warstwy, ba! prześledzić można było przebieganie dawnych kominów!
Większą część kolejnego dnia przespaliśmy. Gdy tata K. wrócił z pracy, postanowił pokazać nam Trondheim - miasto położone na dalekiej Północy nad największym z norweskich fiordów. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum, skansenu, w którym zebrane został m.in. dawne, tradycyjnie budowane domy wraz z wyposażeniem. Następnie wybraliśmy się do wieży telewizyjnej, z której zobaczyć można całe miasto. Kolejnym punktem programu były "forty" (miejsce tak nazywane przez tatę K.) - budynek umiejscowiony na wzgórzu o wyraźnej funkcji obronnej. Później wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer po mieście oraz na wzgórze nad samym fiordem - tak pięknych krajobrazów dawno nie widziałam.
Drugiego dnia zwiedziliśmy wyspę nieopodal Trondheim, która niegdyś pełniła przeróżne funkcje - najpierw znajdował się tam klasztor, później więzienie, ostatecznie zaś jeden z punktów obronnych.
Na tym zakończyliśmy ekspresowe zwiedzanie najciekawszych, zdaniem pana Jarka, miejsc w Trondheim i wróciliśmy do domu pakować się i przygotować do podróży.
Wyjechaliśmy szarym świtem i z drogi powrotnej mamy chyba najwięcej zdjęć - aparat dostał się w moje łapki, a ja próbowałam uchwycić każdą kaskadę, każdy szczyt, kotlinę, łachę śniegu, czy jezioro... oraz setki innych elementów krajobrazu (łącznie z mostami i wiaduktami). Norweskie GÓRY zrobiły na mnie przeogromne wrażenie - są monumentalne, surowe, groźne. Wiszą nad miasteczkami i wsiami niczym niemi obserwatorzy, którzy w każdej chwili mogą zmieść z powierzchni ziemi ludzi wraz z ich domami, samochodami i gospodarstwami. Góry pocięte są setkami potoków, płynących z nigdy nietopniejących łach śniegu (czy to już lodowiec?), potoki spadają tysiącami mniejszych i większych kaskad czy wodospadów. Jadąc mieliśmy często z jednej strony skalną ścianę, z drugiej urwisko i potok - człowiek czuje się tam naprawdę maleńki. Ale jednocześnie te krajobrazy mają w sobie obietnicę swobody, czystości, kontaktu z naturą w jej prawdziwie dziewiczym wydaniu.
Stwierdzam odważnie - jeżeli będę kiedyś bardzo bogata, to zamieszkam w Norwegii, w tych Górach, nad tymi Fiordami. (dużo pieniędzy, bo tam wszystko jest kilkakrotnie droższe niż w Polsce).
Bycie teściową to zadanie niezwykle trudne, a już bycie dobrą teściową
to prawie oksymoron.
Mam dużo
szczęścia, gdyż moja teściowa to cudowna kobieta, z którą świetnie się
rozmawia, można na niej polegać, a jej dobroć czasami potrafi być denerwująca.
Lata temu zastąpiła mi mamę, choć zastąpiła to złe słowo. Od tak dawna nie mam mamy, że ona się nią po prostu stała. Lepszej nie mogłabym sobie wymarzyć.
Mając taki
wzór, staram się być dobrą „prawie teściową” dla drugich połówek moich dzieci. Chociaż jest to nielada wyzwanie!
- Zaproś K. na śniadanie.- proszę Chudą.
- Mamo, ale on się ciebie boi!- słyszę w odpowiedzi.
-A A. je z nami?- pytam syna.
- Nie, bo ty na nią patrzysz.
- Dlaczego się mnie boją? Przecież nie gryzę!
- Ale czują respekt.
Tylko M.
Marzenki daje się namówić na wspólne posiłki od samego początku. (K. powoli też się oswoił z moją obecnością,
zwłaszcza, że cały poprzedni rok nawiedzałam ich w Szczecinie).
Kiedyś
postanowiłam oswoić towarzystwo i zaprosiłam na pizzę z okazji zakończenia roku
szkolnego. Okazało się, że A. siedziała jak na rozżarzonych węglach, więc
rozmowa się nie kleiła. Zrezygnowałam z oswajania na siłę, ale wierzę, że
kiedyś usiądzie ze mną i wypije herbatęJ
A na razie
gotuję dobre obiady, aby dzieciaki chociaż tak odczuły, ze są dla mnie ważne. Wszystkie,
także te „przyszywane”.
K. kiedyś
nieopatrznie przyznał, że lubi moje bułki z parówką, więc teraz ma je
przynajmniej raz w miesiącu.
Dzisiaj też
piekłam słynne bułeczki.
A oto przepis:
1kg mąki
1 kg cienkich parówek (mogą być z biedronki)
50 g drożdży
0,5l wody
1 łyżeczka cukru
odrobina oleju
Sól, pieprz, zioła do smaku.
W mące robimy dołek, kruszymy
drożdże, dodajemy łyżeczkę cukru i pół szklanki wody. Czekamy aż drożdże trochę
urosną. Potem dolewamy resztę wody ( powoli, sprawdzając, żeby nie wlać za
dużo), dodajemy 2 łyżeczki soli, przyprawy (ja dodaję oregano, pietruszkę,
koperek). Wszystko dokładnie mieszamy na jednolitą masę (najlepiej ręką) Ciasto
wyrabiamy tak długo, aż „odstaje” od ręki. Jeżeli jest za miękkie dodajemy
mąki, jeżeli za suche- wody. Na koniec dodajemy odrobinę oleju, aby ładnie
odchodziło od rąk w czasie lepienia bułek.
Blaszkę smarujemy olejem. Parówki
kroimy na 2-3 cm kawałki. Każdy kawałek parówki owijamy ciastem, formując
podłużną bułeczkę, układamy na blaszce dosyć luźno, bo mocno rosną. Czekamy aż trochę
podrosną, a następnie wkładamy do nagrzanego piekarnika. Pieczemy w
temperaturze ok. 220 stopni, aż się zarumienią.
Bułki podajemy na ciepło lub zimno z majonezem, musztardą
lub keczupem. My podajemy z sosem borówkowym.
W Trzebiatowie jest wiele miejsc, o których warto i trzeba
wspominać. Wiele się tutaj dzieje. Z Marzenką planujemy już od dłuższego czasu
wycieczkę z aparatem, by sfotografować zabytkowe kamienice, zachwycić się
detalami, a potem o tym wszystkim napisać.
Na razie z powodu niesprzyjającej aury zamykamy się w murach.
29 listopada 2012 r miałyśmy okazję uczestniczyć w ważnym
wydarzeniu kulturalnym naszego miasta- 20-lecie działalności obchodził
Trzebiatowski Ośrodek Kultury, czyli kulturalne serce miasta.
Z tej okazji do Pałacu zaproszeni zostali przyjaciele i
sympatycy TOK-u, w tym my. Na początku obejrzałyśmy ciekawą prezentację ukazującą dorobek
placówki, a było co pokazywać, bo w Pałacu od lat dzieje się bardzo wiele. Organizowane
są koncerty, wystawy, konkursy. Działają koła zainteresowań dla dzieci i
dorosłych, wzbogacany jest wielotomowy
księgozbiór biblioteczny.
TOK jest także organizatorem największych imprez
plenerowych: Sąsiadów i Święta Kaszy.
W drugiej części uroczystości wystąpił zespól kameralny „La Donna e Mobile”, prezentując najpierw polskie tańce a następnie utwory Straussów
i Brahmsa. Zespół tworzą artystki Filharmonii Koszalińskiej, a towarzyszy im niezwykle dowcipny konferansjer, obdarzony specyficznym poczuciem humoru. Dzięki zestawieniu odpowiednio dobranego repertuaru z humorystycznym podejściem do muzyki koncerty zespołu podobają się melomanom i słuchaczom na co dzień odbierającym inne gatunki muzyczne.
W przerwie trzebiatowscy licealiści, w tym Marzena , przeczytali
fragmenty „Pana Tadeusza”.
Kolejnym punktem programu były życzenia od zaproszonych gości, zarówno włodarzy gminy,
dyrektorów zaprzyjaźnionych placówek , jak i całej rzeszy sympatyków .
Uroczystość pokazała, jak wielkim uznaniem i autorytetem
cieszy się dyrektor TOK pani Renata Teresa Korek oraz , jak ważna jest kierowana
przez nią instytucja dla naszego miasta.
Myślę, ze o historii i współczesności TOK można by napisać
pracę magisterską. Postaram się któregoś dnia napisać szerzej o tym miejscu. Teraz
tylko jeszcze kilka słów od siebie.
Dla nas Pałac jest miejscem odwiedzanym bardzo często i przy
różnych okazjach. Należymy do stałych bywalców biblioteki, uczestniczymy w
konkursach – kilka razy dzieciaki były laureatami zarówno konkursów
plastycznych, jak i literackich czy recytatorskich. Uczestniczą też w koncertach-
nie tylko jako słuchacze, ale i jako artyści. W pałacu nie czujemy się gośćmi, lecz raczej
członkami pewnej pałacowej społeczności.
Anetapz przypomniała mi o urodzinach ulubionego pisarza i podróżnika
Arkadego Fiedlera. Jego książki czytywało się z wypiekami na twarzy w czasach,
gdy nie mieliśmy 100 kanałów w telewizji, a wyprawa po za granice kraju była równie egzotyczna jak
lot na Księżyc.
Do fascynacji twórczością Fiedlera przyznaje się też moja ulubiona
podróżniczka Beata Pawlikowska.
Właśnie skończyłam czytać kolejną książkę reporterki-
prezent urodzinowy od córki i jej chłopaka- „Blondynka w kwiecie lotosu”.
Książka jest zbiorem reportaży z podróży do Azji. Wcześniej
wspomnienia te ukazały się w kieszonkowych „Dziennikach z podróży”, które
czytuję w pociągu i traktuję jako „książkę wędrującą”.
Na „Blondynkę w kwiecie lotosu” składają się opowieści z Himalajów,
Tybetu, Sri Lanki, Indii.
Podróżniczka zachwyca się religią buddyjską, zagląda do
hinduistycznych świątyń, kosztuje regionalnych potraw.
W Himalajach zmaga się z własnym zmęczeniem i opisuje
piękno lasu rododendronów.
W Tybecie przypomina o tragicznym losie mieszkających tam Tybetańczyków,
żyjących pod jarzmem Chin.
W Sri Lance opowiada o gatunkach herbaty ( to mój ulubiony
rozdział) i o tym, jak zbierane są listki tego napoju bogów.
Indie zaś przedstawione są w swoim chaosie i zgiełku , w
kontraście bogactwa i biedy, z szczurami i Taj Mahal.
Wszystkie reportaże okraszone dowcipnymi komentarzami i
rysunkami autorki oraz zapierającymi dech w piersiach zdjęciami.
Uwielbiam w mgliste jesienne wieczory podróżować z Pawlikowską.
Do tego samego Was zachęcam. Jednocześnie proponuję małą
zabawę. Mam do sprezentowania „Dziennik z podróży. Blondynka w Himalajach”.
Wyślę go do osoby ( wysyłka na terenie Polski),
która najdowcipniej opowie w kilku słowach o swojej podróży bądź wycieczce - w komentarzu do tego posta .
Zabawa trwa do 6 grudnia, godz. 19.00 (ktoś dostanie mikołajkowy prezentJ )
Po Nocy Reklamożerców, jak już zostało napisane Ruda obudziła mnie bladym świtem o 10 rano. Zjadłyśmy śniadanie, doprowadziłyśmy się do stanu umożliwiającego pokazanie się między ludźmi i ruszyłyśmy na podbój kolejnych miejsc.
Noc z 24 na 25 listopada spędziłam z Rudą w Multikinie w Szczecinie na Nocy Reklamożerców. Umówiłyśmy się w Galaxy, a ze względu na to, że mama miała być rowerem, to i ja na Rodła rowerem pojechałam. Nikt mnie nie przejechał, nikt mnie nie strąbił, nikogo nie rozjechałam - pełen sukces.
Nasza noc w centrum handlowym zaczęła się bardzo pozytywnie - pani szatniarka oraz pan Józek z ochrony umożliwili nam pozostawienie rowerów w bezpiecznym miejscu pod kluczem - zostawianie ich bowiem w nocy na parkingu nie napawało nas radością.
Następnie zaliczyłyśmy niewielkie zakupy w Realu i szybki rajd po sklepach. Jako, że do całej imprezy zostało nam trochę czasu poszłyśmy na kawę do lokalu znajdującego się już na terenie kina. Zamówiłyśmy kawy "sezonowe" : cynamonowo-miodową i czekoladowo-piernikową. Podane zostały w ogromniastych kubkach (po 400 ml) i były naprawdę pyszne.
Po kawie poszłyśmy zająć swoje miejsca w sali kinowej. Reklamy emitowane były w czterech okołogodzinnych blokach, rozdzielonych kilkunastominutowymi przerwami. Niewiele obejrzanych przez nas spotów znałyśmy z telewizji, część pochodziła np. z zupełnie egzotycznych zakątków świata, niektóre z różnych względów nie zostały dopuszczone do emisji, inne zupełnie nie przyjęłyby się na naszym rynku, kolejne zaś emitowane były 40 lat temu.
Zachwycałyśmy się spotami domów mody, wyłyśmy ze śmiechu na reklamach bielizny (seria składała się z dobrych 10 reklam), płakałyśmy i wzdychałyśmy do pięknych krajobrazów na reklamach społecznych. Kilka spotów mocno zapadło nam w pamięć, wzbudzając żywe emocje nawet kolejnego dnia (sądzę, że później też). Niektóre z reklam zarejestrowałyśmy, by niedługo potem już ich nie pamiętać.
W międzyczasie oddałyśmy się obserwacji nocnego życia centrum Galaxy, wdałyśmy się w krótką acz miłą pogawędkę z pracownikami remontowymi, rzuciłyśmy kilkoma głębokimi myślami na temat prawdziwego życia.
Z kina wyszłyśmy ok. 4:20 nad ranem - umęczone, ale zadowolone. Odebrałyśmy rowery i pojechałyśmy do domu spać. Długo jednak nie pospałyśmy - o 10 Ruda urządziła mi pobudkę i ruszyłyśmy na dalszy podbój Szczecina. Ale o tym w następnym wpisie.
Z Rudą nie widuję się wybitnie często - co któryś weekend wracam do domu, czasem Ona przyjeżdża do Szczecina. Wobec tego, gdy nadarzyła się kolejna okazja skwapliwie z niej skorzystałyśmy. Ruda odwiedziła mnie przy okazji Nocy Reklamożerców 2012 w szczecińskim Multikinie.
Ze względu na to, że jest moją kochaną mamusią, ale nie zostanie na obiedzie postanowiłam upiec ciastka. Nie wzniosłam się może na wyżyny kunsztu cukierniczego, bo ciasto kupiłam gotowe, ale i tak spędziłam nieco czasu przy garach.
Przepis na szarlotkowe ciasteczka francuskie
Potrzebujemy:
- gotowe ciasto francuskie
- jabłka
- cynamon, goździki, imbir w proszku...(albo gotową przyprawę do piernika - z takimi jednak trzeba uważać, niektóre zawierają mąkę)
- jajko
- cukier
Jabłka obieramy i kroimy na ósemki (żeby powstały nam takie małe półksiężyce). 2/3 przygotowanego cukru mieszamy w zamykanym pojemniku z większością przypraw i wrzucamy do środka jabłka, które należy porządnie potrząsnąć, by ładnie obtoczyły się w tej mieszance.
Ciasto francuskie kroimy na trójkąty. Moje miały wymiar ok. 10*5*5 cm. W takie trójkąciki zawijamy jabłka - kładziemy kawałek owocu na cieście, cieńszą krawędzią w stronę szerokiego kąta trójkąta - kąt ten zawijamy na jabłko, lekko naciągając. Dwa pozostałe wierzchołki układamy, tak by najdłuższa krawędź dała się połączyć sama ze sobą (czyli kawałki od wierzchołków z środkiem tej krawędzi).
W razie problemów - odsyłam do słownika matematycznego xD A muszę tak to opisać, bo w ferworze walki z ciachami zapomniałam zupełnie o robieniu zdjęć. W dodatku robienie zdjęć rękoma poklejonymi cukrem byłoby trudne.
Po zawinięciu jabłek układamy ciasto na papierze do pieczenia, którym wyłożona wcześniej powinna być blacha (wersja studencka - na kratce do piekarnika kładziemy folię aluminiową). Górę smarujemy rozbełtanym jajkiem z cukrem i resztą przypraw. Zapiekamy zgodnie z przepisem na ciastka nadziewane z opakowania ciasta francuskiego (jeżeli ktoś ma przedpotopowy piekarnik, który nie informuje o temperaturze, to zapiekamy "na oko" - aż urosną i ładnie się zarumienią, na średnim ogniu).
Ciastka idealnie smakują na ciepło (no przecież nie mogłam się powstrzymać) oraz na zimno. A w dodatku zabójczo pachną jesienną atmosferą.
Proporcje składników należy dobrać do ilości ciastek i własnych upodobań.
Zdjęcie niestety dość słabej jakości - robione przy sztucznym świetle.
Zakup tradycyjnego prezentu to nic trudnego. Kilka klików, płacenie online i już. Po kilku dniach obdarowany może cieszyć się (lub nie) z rzeczy , którą się mu kupiło. Właśnie, czasem prezent jest nietrafiony, zalega w szafie lub ląduje na śmietniku. Zamiast więc kupować cokolwiek, lepiej poszukać innej opcji. Coraz większym powodzeniem cieszą się prozenty niematerialne, nastawione na doznania innego typu.
Listopad ze swoimi mgłami, późnym świtem i ogólną melancholią
jest doskonałym czasem na zwolnienie obrotów i celebrowanie codzienności.
Niedziela zaś wydaje się do tego stworzona.
Dla nas niedziela rozpoczyna się śniadaniem, które
niejednokrotnie przeciąga się prawie do południe. Nie inaczej było i dzisiaj.
Szwedzki stół, kawa w dzbanku, herbata , obowiązkowo jajka i jakieś sosy.
Zasiedliśmy w czworo , śmiejąc się i przekomarzając, potem młodsza część
rodziny wróciła jeszcze do pościeli, leniuchować i odpoczywać. Z mężem
siedzieliśmy nadal przy kawie i jabłeczniku. Słuchaliśmy programu Beaty
Pawlikowskiej. Audycja stała się pretekstem do rozmowy o podróżowaniu, o tym,
że lubię czasem pobyć sama ze sobą i nie nudzi mnie 6 godzin samotnej jazdy
rowerem. Wróciły też wspomnienia z sierpniowej eskapady i naszych maratonów.
- Wiesz, lubię jeździć z Marzenką, bo ona potrafi milczeć.- stwierdziłam.
- Niemożliwe.- mąż nie krył zdziwienia, bo żyje w
przekonaniu, że nam to się buzie nie zamykają.
- Naprawdę, czasami jechałyśmy po kilka godzin , zamieniając
ze sobą zaledwie kilka słów. Dopiero na postojach dzieliłyśmy się
spostrzeżeniami. – kontynuowałam- z Czesią jeździ się zupełnie inaczej, ona
rzeczywiście ma potrzebę mówienia.
- Wyobrażam sobie.- mruknął mąż, przypominając sobie
wszystkie nasze wspólne posiłki, w czasie których więcej jest rozmów niż
jedzenia.
Rozmowa dalej toczyła się w tym klimacie. Jednocześnie
przygotowywałam kolejne zestawy prezentowe- butelki i pudełka ozdabiane metodą
decoupage. W butelki wlejemy domowe wino, w pudełeczkach pojawią się pierniki,
które za kilka dni zacznę piec.
Wreszcie do kuchni zawitała i Chuda, a wtedy mąż dyskretnie
się ulotnił, abyśmy mogły spokojnie oddać się kobiecym pogaduszkom.
Listopad skłania do melancholii i popadania w zadumę, czy
wręcz chandrę. Aby tego uniknąć, ciągle szukamy sobie zajęcia. Sobota była na
tyle pogodna, że można było wsiąść na rower i pognać przed siebie. Pognać to
może trochę za dużo powiedziane zwłaszcza, gdy przez 20 km silny wiatr wieje w
twarz. Nie mniej jednak na wycieczkę pojechałyśmy. Pretekstem stały się zakupy
w Lidlu, gdzie w tym tygodniu można było kupić ubrania narciarskie, a ponieważ
u nas nie myśli się o zimowych rowerzystach, wiec większość z nas w zimie
korzysta ze strojów narciarskich;) Bluzy polarowe, ciepłe skarpety, rajstopy
przydadzą się na pewno.
Z okazji "Śród z Orange" wybraliśmy się z K. do kina. Ale że, jak wszyscy wiedzą, jestem hipsterem od czasów, gdy hipsterstwo jeszcze nie istniało, nie poszliśmy na nowego Bonda, jak zatrważająca część kolejki do kasy. O nie! My, jak przystało na poważnych studentów, wybraliśmy się na film pt. "Asterix i Obelix: W służbie Jej Królewskiej Mości" w reżyserii Laurenta Tirarda.
Mam do tej serii jakiś taki sentyment - pamiętam jeszcze z jaką niecierpliwością czekało się na kreskówki o losach sympatycznych Galów lecące w TV.
W tej części Obelix odnajduje miłość życia, Asterix marudzi, a Brytyjczycy piją wrzątek. W dodatku twórcy polskich tekstów chyba byli pod ogromnym wrażeniem umiejętności językowych Dżoany Krupy, co jest bardzo dobrze słyszalne w wypowiedziach Brytów i na początku było denerwujące i uciążliwe. A Cezar nie jest Cezarem.
W filmie tym ujęło mnie jednak kilka rzeczy - latający Normanie, Obelix, którego fanką pozostanę chyba dozgonnie oraz suknie Brytyjek.
Muzyka w tej produkcji była właściwie niezauważalna - wtapiała się w tło, w pamięć zapadł mi tylko jeden utwór.
Znalazło się tam też kilka nawiązań do filmów kultowych, jak np. "Gwiezdne Wojny".
wybraliśmy się na wersję w 3D - był to ostatni seans Asterixa i Obelixa, a wcześniej wybrać się do kina nie mogliśmy. 3D było jednak na tyle subtelne, że odbiór filmu w żaden sposób nie zmieniłby się raczej bez niego. Kilkakrotnie wokół padał śnieg, raz coś chciało mi wybić oko, a poza tym widoczna byłą jedynie przestrzenność nieco głębsza, niż ta w wersji 2D.
Zabrakło mi w tej produkcji czegoś. Film był... rozczarowaniem? Nie, to chyba zbyt mocne słowo. Co prawda daleko mu było do części z Kleopatrą, zagraną przez boską M. Bellucci. Niemniej jednak bawił, obyło się raczej bez płakania ze śmiechu, ale śmialiśmy się w głos dość często, a tego przecież oczekujemy po tego typu obrazach.
"Asterix i Obelix: W służbie Jej Królewskiej Mości" nie jest filmem, o którym powiem: idziecie koniecznie! Jest lekki, zabawny, porusza też temat przyjaźni i robi pod górkę historykom, ale widziałam już w życiu lepsze filmy (gorsze w prawdzie też). Z jego obejrzeniem można jednak poczekać aż pojawi się na DVD albo zastanie wyemitowany na którąś Gwiazdkę w TV.
Groupon.pl tak lubi mnie i Rudą, że sprezentował nam po 20 zł do wydania na dowolną ofertę. Obie wybrałyśmy coś do wszamania. W przypadku mamy było to sushi, ja zdecydowałam się na kanapki w Subwayu, na które zdążyłam już zaprosić swojego K.
Cóż mogę napisać o ofercie tego właściwie fast fooda? Kilka dobrych rzeczy - przede wszystkim nasza kanapka przygotowywana jest przy nas, wszystko odbywa się na naszych oczach, do wyboru jest ogrom składników, a ilość warzyw w kanapce powaliła nawet mnie. Do wyboru mamy kanapkę 15- i 30centymetrową. Myślę, że ta mniejsza jest doskonałym rozwiązaniem na drugie śniadanie, my natomiast zamówiliśmy sobie po dużej i bez najmniejszego problemu można było uznać, że jesteśmy po obiedzie. moim zdaniem jest to bardzo ciekawa pozycja na tle innych sieciowych restauracji szybkiej obsługi - proponuje posiłki zdecydowanie zdrowsze, lepiej zbilansowane, sycące na dłużej i w całkiem przystępnych cenach.
Na sushi niestety się z Rudą nie wybrałyśmy, jak to było w planach, gdyż okazało się, że konieczna jest rezerwacja stolika. Nic straconego - kupon jeszcze przez jakiś czas zachowuje ważność, więc zdążymy jeszcze przekonać się, czy surowa ryba, to coś co chcemy jeść.
Ze względu jednak na to, że nie miałam żadnej alternatywy obiadowej, wybrałyśmy się na placki po węgiersku na Turzynie.
Ostatni weekend spędziliśmy z mężem w Sobótce niedaleko Wrocławia. O samym Wrocławiu tez pewnie napiszę, ale innym razem. Teraz chciałabym skupić się na miasteczku położonym u stóp mojej ulubionej Ślęży. Dlaczego ulubionej? Bo od dzieciństwa fascynowała mnie ta Góra Czarownic, wyrastająca nagle na tle krajobrazu. I choć wielokrotnie przejeżdżałam w pobliżu , nigdy wcześniej jej nie zdobyłam.
Teraz nadarzyła się okazja. W ramach zakupów grupowych nabyłam dwuosobowy pobyt w hotelu Sobotel u podnóża Ślęży. Położenie hotelu, na skraju miasteczka bardzo mi odpowiadało. Hotel może nie należy do ekskluzywnych, ale ma schludne, stylowo urządzone pokoje z ogromnymi oknami, z których rozpościera się fantastyczny widok- ja po przebudzeniu widziałam wielobarwne drzewo. Jedzenie w restauracji jest smaczne, a śniadania w postaci szwedzkiego stołu urozmaicone. Hotel posiada też strefę SPA, ale mojemu mężowi nie chciało się z niej skorzystać (szkoda). Ogromnym atutem hotelu jest jego młoda i niezwykle uprzejma obsługa. Indywidualne podejście do każdego gościa, niezobowiązujące pytanie o to, jak minął dzień i niewymuszony uśmiech. Tak, właścicielowi można pozazdrościć takiego personelu.
Samo miasteczko nie należy do największych, ale może poszczycić się dwoma zabytkowymi kościołami, muzeum i całkiem sporym sobotnim targiem .
I…. rewelacyjną pizzą serwowaną przez Guiseppe w pizzerii La strada.
A Ślęża? Cóż- piękna, majestatyczna, z kamiennymi rzeźbami. Najważniejszą zdaje się być niedźwiedź, który stał się wizytówka Sobótki. Wchodząc w ten słoneczny jesienny dzień na szczyt, przekomarzaliśmy się z mężem:
- z dołu nie było widać, że to tak daleko- sapnął mąż po którymś podejściu.
-Nie marudź, przecież mamy mnóstwo czasu.
-Ale dlaczego mam się męczyć?
- Oj, nie rozumiem, dwadzieścia lat temu oboje lubiliśmy takie wędrówki.- przypominam mężowi dawne dzieje.
- Tak, tylko teraz ja zmądrzałem, a tobie całkiem odbiło- słyszę w odpowiedzi.
- Nie, to ty zgnuśniałeś przed telewizorem, a ja jestem ciągle młoda.- Nie pozostaję dłużna.
Nie doszliśmy do porozumienia, ale piękna pogoda pozwoliła nam cieszyć się widokami i swoją bliskością. Bo przecież ważne jest , by mieć kogoś, z kim idzie się w tym samy kierunku.
Szliśmy zgodnie z mapką i próbowaliśmy obejrzeć wszystkie atrakcje- stary dąb, rzeźby kultowe, źródło, skansen archeologiczny w Będkowicach – tylko, że nazwa skansen to trochę duże słowo na nazwanie tego, co zobaczyliśmy ( rozpieszczeni jesteśmy obcując na co dzień ze słowiańską grupą rekonstrukcyjną) . Mam jednak wrażenie, że miejscowości położone w bezpośredniej bliskości Góry na razie nie potrafią w pełni wykorzystać jej potencjału.
Nadzieję na zmianę daje lokalne stowarzyszenie, którego dziełem są tablice informacyjne w poszczególnych miejscowościach będzie potrafiło wykorzystać turystyczne oraz walory Ślęży i jej okolic.
I rebus na koniec:
Na czym polega fizjoterapia w szafie wnękowej? Zamyka się pacjenta w szafie i czeka aż się odpręży?
O tym, że Szczecin potrafi być piękny, już pisałam. O tym, że fascynuje - również. Ale nie napisałam jeszcze, że potrafi być przyjazny.
Przywiozłam sobie we wrześniu rower z domu do Szczecina właśnie. Miałam niemałe obawy jeżeli chodzi o jazdę po tym mieście. Ale po drugim tygodniu zajęć stwierdzam, że była to bardzo dobra decyzja. Nie dość, że oszczędzam na biletach tramwajowych, to jestem na zajęciach dużo szybciej, niż osoby wybierające komunikację miejską! Sprawdziłam to z koleżanką. ;)
Do tego mam swoją dzienną dawkę ruchu - jeżeli jadę tylko raz to robię jakieś 6 km, ale zdarza mi się po zajęciach jechać do domu zupełnie okrężnymi drogami wtedy jest to ponad 10 km. ;)
Więcej też dostrzegam i odczuwam - słońce grzeje mnie przyjemnie po twarzy, wiatr chłodzi policzki, a kierowcy w zdecydowanej większości wiedzą, jak zachować się wobec rowerzysty. Nawet jeżeli jest to blondynka w sukience. ;)
Szczecin potrafi się też spodobać z zupełnie niespodziewanych stron. W piątek wybraliśmy się z K. na spacer. Nie mogłam wyjść z podziwu z jaką fascynacją przyglądał się on korze platanów. "Takie naturalne moro!"
Księgarnia "Weltbild" kusiła mnie już od kilku dni zarówno papierowym katalogiem, który przychodzi regularnie, jak i mailami. Oferta "gazetkowa" nie skusiła mnie zbytnio, jednak, gdy po namowie anetapzn weszłam na stronę inetrnetową, zginęłam! Bogactow zniżek przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Z zapałem zaczęłam klikać "dodaj do koszyka". Stwierdziłam, że potem przejrzę jeszcze raz i wyrzucę nadmiar. Tak też zrobiłam. Efekt: 13 ksiażek, za które zapłaciłam tylko 107 zł. Szaleństwo.
Wśród moich zdobyczy znalazły się takie perełki jak:
Wybór Marzenki
Prezent dla męża
Pawlikowska dla mnie
Do tego jeszcze kilka innych, o których napiszę, gdy będę je czytała w długie szare wieczory:)
Lubię powieści Moniki Szwaji, bo pisze o Szczecinie i o
Karkonoszach- oba regiony są mi znane i lubiane. W jednej ze swoich książek wspomniała
nawet mieszkankę Trzebiatowa – autentyczną- która zna na pamięć całego „Pana
Tadeusza”.
Jako prawie stała mieszkanka Szczecina powinnam rozpisywać
się o imprezach organizowanych w tym mieście, ale cóż – wstyd się przyznać –
nieczęsto na takowych bywam. Bynajmniej nie z powodu ich braku, a mojego
lenistwa. A jak już bywam, to najczęściej zapomnę napisać (jak np. o Nocy
Muzeów). Tym razem się jednak zawzięłam i napiszę. Bo po pierwsze jest o czym,
a po drugie po prostu warto.
W tym roku otwarto trasę rowerową między Pogorzelicą a Mrzeżynem.
Na ten moment czekało wielu rowerzystów, gdyż dotychczas aby dostać się z
Pogorzelicy do Mrzeżyna należało jechać przez Trzebiatów. Wspólnie z mężem
wybraliśmy się na rekonesans (ja już wcześniej miałam okazję jechać tą trasą,
ale dla męża było to pierwsze spotkanie z nową ścieżką). Początkowo jedzie się betonową drogą prowadzącą w stronę jednostki wojskowej, po kilku kilometrach betonka
zmienia się w dziurawy ,ostry bruk, który ciągnie się ok. 4 km, dalej jest już
przyjemna ścieżka szutrowa, znowu trochę betonki, znowu szuter, wreszcie…
polbruk. Ścieżka mocno rozczarowuje z powodu tych 4 km paskudnego bruku, który
potrafi zniechęcić do jazdy. Mąż kategorycznie stwierdził, że był tu pierwszy i
ostatni raz. Wcale mu się nie dziwię, bo miałam podobne odczucia poprzednim
razem. Dlaczego zatem wróciłam? Bo po pierwsze na trasie przygotowane są bardzo
wygodne i estetyczne miejsca wypoczynku (jedno usytuowane jest na klifie z
pięknym widokiem na Bałtyk, drugie z widokiem na paśnik dla dzików) , a po
drugie Marzena i Czesia prosiły o przygotowanie dżemu z borówek. A jak wiadomo
do dżemu z borówek potrzebne są … borówki. Należało je zatem pozbierać.
W mrzeżyńskim lesie jest ich mnóstwo, więc zbieranie nie
jest uciążliwe.
Dżem z borówek służy nam do przygotowania dwóch potraw:
kaczki w borówkach oraz sosu borówkowego do mięs na zimno, jajek i itp.
Do przygotowania dżemu potrzebne są: borówki brusznice,
jabłka oraz kilka łyżek cukru. Borówki przebieramy, jabłka ( w proporcji ok.
3:1)obieramy ze skóry i rozdrabniamy. Owoce gotujemy i odparowujemy, następnie
dodajemy cukier, mieszamy i wkładamy do małych słoiczków.
Szybko i sprawnieJ
A potem całą zimę delektujemy się słodko kwaśnym aromatem leśnych owocków.
Mieszkać w Trzebiatowie i nie
płynąć Regą byłoby wstydem. Mając na
wyciągniecie ręki jedną z najpiękniejszych i najbardziej malowniczych polskich
rzek, koniecznie trzeba wybrać się na spływ kajakowy. Działające w mieście wyspecjalizowane
firmy proponują pełną obsługę spływu. Można wybrać się na całodniową wycieczkę
z Gryfic do morza lub trochę lżejszą i nie mniej malowniczą z Borzęcina do
Trzebiatowa. Dla leniwych jest jeszcze trasa z Trzebiatowa do Mrzeżyna.
Obiecałam, że wrócę do naszej rowerowej wyprawy. Ciągle
jednak coś się działo i nie miałam czasu na pisanie. Postanowiłam się jednak
zmobilizować i o kilku ciekawych miejscach napisać.
Jest. Przyszła wczoraj pocztą.
Nie napiszę, że dziewicza i pachnąca farbą drukarską, bo kupiłam ja używaną na
allegro. Ale prawie nietknięta, na pewno nikt jej nie doczytał do końca, nie
zagiął rogów w miejscu najciekawszego cytatu, nie rozgiął kartek, nie połamał
grzbietu. Pewnie była źle dobranym prezentem albo kupiono ją na fali
popularności i po przekartkowaniu zauważono, że nie jest powieścią, do jakich
jest się przyzwyczajonym.
Teraz już nie jest już taka dziewicza… markerem zaznaczam cytaty (wiem, po książkach się nie pisze, ale ta
jest wyjątkowa- po to ją kupiłam, by była moja, z intymnym zapisem mojego
wielokrotnego jej czytania), potem nakleję kolorowe karteczki w miejscach newralgicznych i zrobię zapiski na
marginesach. Nareszcie będę mogła zrobić
to bezkarnie.
Pewnie
zastanawiacie się, jaka książka wyzwala we mnie tyle namiętności, tyle
emocji. Są to „Bieguni” Olgi Tokarczuk.
Dla mnie jedna z najlepszych powieści, jakie powstały (zaraz obok „Prawieku”) Mogę
ją czytać od końca do początku i z powrotem i zawsze jeszcze mnie czymś
zaskoczy. Fascynuje mnie opis podróży w
jej najróżniejszych aspektach. Podróży dokądś i podróży w głąb. I mnogość
sentencji, powiastek, z których ta książka się składa. I język Olgi Tokarczuk, taki specyficzny,
dopracowany w każdym szczególe, język, na którym można by uczniów uczyć
opisywania, stosowania skomplikowanej składni i zaskakujących środków stylistycznych.
Poszczególne fragmenty mogę czytać po kilka razy tylko po
to, by się zachwycać jakimś porównaniem, czy spostrzeżeniem.
Wiem,
że nie wszyscy podzielają moją fascynację- i całe szczęście, gdyż w innym razie
nie kupiłabym jej okazyjnie na Allegro.
Ostatnie
dni urlopu miałyśmy z Marzenką bardzo aktywne. Przejechałyśmy rowerami ponad
500 km, zobaczyłyśmy Pobrzeże Bałtyku od Koszalina po Hel, nocowałyśmy w
najróżniejszych miejscach, jeździłyśmy najróżniejszymi drogami i jadłyśmy
różności w wielu knajpkach i kafejkach, obejrzałyśmy też sporo ciekawych
miejsc. Trasę na bieżąco opisywałyśmy na bikestats, teraz chciałabym opisać te
miejsca, które wzbudziły nasz entuzjazm.
Na wczasach ludzie się zmieniają...
Nawet jeżeli im się wydaje, że nadal są Kowalskimi czy Nowakami,
to tak naprawdę zmieniają się w rzeszę wczasowiczów lub
turystów. Grają role narzucone przez urlop.