Ostatnie dwa
tygodnie były dla mnie obfite w niesamowite, niezapomniane wydarzenia. To, jak
miałam zaplanowane dwa ostatnie weekendy doskonale umiliło mi ciężką końcówkę semestru,
które nigdy nie są łatwe. Ale oceny już wystawione, ja mam ferie i siedzę
szczęśliwa we Wrocławiu, mam czas, aby wszystko Wam opisać.
Zacznę od tego,
że jestem ogromną fanką kunsztu filmowego Quentina Tarantino. Uwielbiam zarówno
filmy w jego reżyserii, jak i ze scenariuszem jego autorstwa. Jakie więc było
moje szczęście, kiedy na stronie Multikina zobaczyłam informację, że w nocy
18-19 stycznia odbędzie się w Multikinach w całej Polsce „Tarantinoc” z
premierowym pokazem „Django”. Od razu napisałam do mojej przyjaciółki ze
Szczecina z równie nieprzeciętnym gustem, czy nie miałaby ochoty na spędzenie
całej nocy w sali kinowej. Nana naturalnie się zgodziła, więc z
niecierpliwością oczekiwałyśmy na tę noc. W międzyczasie do naszych planów
doszła premiera w Teatrze Współczesnym, w którym pracuje tata mojej
przyjaciółki, więc piątek miałyśmy zaplanowany niemal co do minuty.
Wystrojone w
sukienki, chwiejąc się na wysokich butach (ja miałam 13cm, Nana 15cm)
ruszyłyśmy do teatru. Ciekawym doświadczeniem było zobaczyć, jak to wszystko
wygląda od wewnątrz: wejść tylnym wejściem, zobaczyć garderoby, poznać aktorów,
zobaczyć ich zachowanie przed premierą… Wreszcie nadeszła godzina 19 i
ruszyłyśmy ciemnymi kulisami na widownie. Trafiło nam się miejsce w najpierwszym
rzędzie, więc miałyśmy doskonały widok na scenę.
Sam spektakl „Kaligula”
nie należał do lekkich. Łatwo było się pogubić czy nie zrozumieć jakiejś
kwestii. Był również bardzo odważny, nie brakowało golizny i kontrowersyjnych
scen (tu porozumiewawczy ukłon w stronę Nany :D). Po przedstawieniu dosłownie
na chwilkę poszłyśmy na bankiet, żeby po pół godziny wrócić do garderoby,
przebrać sukienki na ubrania „cywilne”, a wysokie buty na trampki. Potem
biegiem do szczecińskiego Galaxy, szybkie zakupy spożywcze na całą noc i znów
na salę widowiskową, tym razem w kinie.
Maraton
rozpoczynał się premierowym pokazem nowego filmu „Django” (kolejność
wyświetlania filmów była ustalana przez internautów). Co tu dużo pisać… film
jest doskonałym zwieńczeniem kariery reżysera, jest to bowiem ponoć ostatni
przed „Kill Bill 3” film Quentina. Zastosowano klamrę, wrzucając na początku i
na końcu bardzo krwawe sceny, które są – obok muzyki – znakiem rozpoznawczym
tworów Tarantino, w środek natomiast wrzucono porywającą fabułę. Nie zabrakło
również subtelnego love story, którego mi nie było np. w Kill Bill’ach. Dla
mnie film na „10”, Nana była jedynie zawiedziona brakiem miecza samurajskiego.
Cóż, w klimat westernu sprzed wojny secesyjnej trudno było by wcisnąć japońską
broń. To, co mnie zawiodło, to wygląd Quentina, który wcielił się w jedną z drugoplanowych ról - bardzo przytył :( Natomiast Leonardo Dicaprio już nie jest mdłym młodzieniaszkiem z "Titanica", a dojrzałym, utalentowanym aktorem. Świetną rolę zagrał również Samuel L. Jackson.
Następnymi
wyświetlanymi filmami były fenomenalne „Pulp Fiction”, „Kill Bill” i Kill Bill
2”. Jako że mam tendencje do szybkiego zapominania treści dobrych filmów, aby
móc je oglądać kilkakrotnie, chętnie zobaczyłam powyższe pozycje po raz n-ty i
to na wielkim ekranie. Seans jednak trwał od 22 do 8, więc na Kill Bill’ach
oczy otwierałam już tylko na moje ulubione momenty. Mogłam sobie na to
pozwolić, bo całkiem niedawno widziałam rozszerzone o dodatkowe i wycięte sceny
połączenie obu części w „Kill Bill: The whole bloody affair”.
Z kina wyszłyśmy
raniutko, wymęczone, ale szczęśliwie. W drodze powrotnej zastanawiałyśmy się,
co ci wszyscy ludzie robią o tej porze w sobotę w mieście. „Wracają z seansu…” –
nasuwała się odpowiedź.
A w ubiegłą
sobotę miałam okazję bawić się na studniówce tegorocznych trzebiatowskich
maturzystów, zostałam bowiem zaproszona na nią przez znajomego z trzeciej
klasy. Odstawiona w planowaną z Chudą od dwóch miesięcy kreację zatańczyłam
poloneza w Dworku Nad Regą. Potem czekało mnie kilka godzin doskonałej zabawy.
Początkowo byłam sceptycznie nastawiona do zespołu, jednak odrzuciłam wszelkie
uprzedzenia, gdy zagrał „Cykady na Cykladach” Maanamu, przy których musiałam ściągnąć
długie kolczyki, bo obijały mi się o szyję.
Miałam też obawy
związane z wysokimi butami. I faktycznie – po kilku godzinach zaczęły mnie
boleć stopy, przez kilka utworów tańczyłam na boso, ale później bawiłam się tak
doskonale, że już wszystko było mi obojętne, więc wróciłam do obcasów.
Musiałam wracać
do domu trochę czasu przed końcem imprezy, ale to może nawet dobrze, bo gdy
wychodziłam wyglądało na to, że atmosfera już się sypie. O godzinie 5 rano tata
odwiózł mnie do domu, przespałam się godzinkę i musiałam wstawać, żeby się wykąpać,
wysuszyć i ruszać dalej… czyli do Wrocławia. Podróż minęła mi szczęśliwie i
wracamy do punktu wyjścia – siedzę szczęśliwa w – moim zdaniem –
najpiękniejszym polskim mieście. Ale o tym innym razem :)