Pogoda nareszcie wiosenna, więc po południu wsiadłyśmy z Marzeną na rowery i pojechały w siną dal, czyli do Gryfic (tylko droga była trochę okrężna). Jechałyśmy już jakiś czas, gdy nagle usłyszałam krzyk dzikich gęsi i... nieartykułowane krzyki Marzeny. Zdenerwowana zapytałam:
- Co się stało?
- Co to za dźwięk? -spytała zdezorientowana Marzena.
- Dzikie gęsi wracają- wiosna idzie!
- Na pewno? Uff... bo ja myślałam, że to mój nowiutki rower tak skrzypnął!
Po chwili śmiałyśmy się obie.
- Tak, to były tylko dzikie gęsi. A może na któreś siedział Nils Krasnoludek?
- Kto?
- Nils Krasnoludek, bohater "Cudownej Podróży" Selmy Lagerlof.
- A... opowiedz, proszę!
- Był sobie mały chłopiec. Bardzo niegrzeczny. Pewnej niedzieli rodzice poszli do kościoła, a on miał pilnować kur i gęsi na podwórku. Po jakimś czasie chłopca odwiedził krasnoludek. Nils nieładnie się wobec niego zachował i karzełek zamienił chłopca w podobnego do siebie skrzata. Krasnoludek zniknął, a Nils zaczął go szukać, bo przestraszył się, że rodzice wrócą, a on będzie taki maleńki.
Wybiegł na podwórko, gdzie zobaczył niesamowitą scenę: nisko nad ziemią przelatywało stado dzikich gęsi. Ptaki wołaly do swoich domowych kuzynek:"Lećcie z nami, niech żyje wolność". Domowe gęśi tylko spojrzały w górę i dalej skubały trawę w obejściu. Tylko młody gąsior, chluba gospodarzy z tęsknotą patrzył na odlatujące stado. Nagle zatrzepotał skrzydłami, próbując unieść się nad ziemię. Nils chciał mu to udaremnić, bo co by sie stało, gdyby rodzice zobaczyli, że nie upilnował gęsi! Niestety, był przecież tylko krasnoludkiem. Złapał gąsiora za nogi, a ten mimo zwiększonego ciężaru wzbił się w powietrze. Nim Nils się obejrzał szybował już razem z gąsiorem ponad domem i wioską.
- Tak zaczyna się niezwykła przygoda Nilsa Krasnoludka. - zakończyłam opowieść.
- A kolejne przygody za pięć kilometrów?
- No właśnie. - uśmiechnęłam się.
Jechałyśmy dalej, podziwiając ulubiony bukowy las, mokradła. Opowiedziałam jej dalsze losy Nilsa, zwłaszcza legendę o Vienecie- mieście samolubnych i zachłannych kupców.
Nim się obejrzałyśmy były Gryfice.
Niestety, nasza ulubiona "Czekoladowa Lokomotywa" była nadal zamknięta. Wróciłyśmy wiec na deptak i tam w niewielkiej cukierni zjadłyśmy słodkości.
Potem ruszyłyśmy dalej, pokonywałyśmy kolejne kilometry rozmawiając o rowerach, asfalcie, planach i marzeniach...
Ostatnie kilometry były już dosyć trudne- w nogach miałyśmy prawie 70 km. I zauważyłyśmy, jak szybko zapominamy o bólu, jaki towarzyszy pokonywaniu ekstremalnych odległości, że jazda przynosi nam tyle frajdy, iż już następnego dnia nie pamiętamy, o tym że maratony to nie tylko radość i satysfakcja, ale także często pot i łzy.
My wczoraj też byliśmy na rowerach. Ale tylko 19 km - czas nas gonił.
OdpowiedzUsuńGratuluję takiego wyczynu:) A więc wiosna już tuż tuż skoro widziałyście dzikie gęsi:) Dwa dni temu zaobserwowałam stado około 20 bocianów krążących na niebie - może wreszcie przyjdą do na słoneczne dni:) Pozdrawiam i życzę miłej niedzieli:)
OdpowiedzUsuńsiedemdziesiąt kilosów??.. nie no.. szacum i czołobicie ;)
OdpowiedzUsuńSzczerze zazdroszczę rowerowej przejażdżki, u mnie jeszcze za dużo śniegu na takie wyprawy. No i kondycji!
OdpowiedzUsuńkolodynska.pl
70km, rany boskie...my w weekend dopiero przygotwywaliśmy rowery, rozruch i tegoroczny chrzest lada dzień.
OdpowiedzUsuńile km!?!?! masakra xD ale Ty musisz mieć kondyche! ;)
OdpowiedzUsuńPrzygotowujemy się do sezonu, trzeba się troszkę rozruszać:)
OdpowiedzUsuń