sobota, 24 sierpnia 2013

Jedziemy nad jezioro

Sobotni poranek, właśnie wtaszczyłam przywiezione ze sklepu zakupy. Głowę mam pełną spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia „przy sobocie”. A tu mąż wyskakuje z tekstem:
- Jedziemy nad jezioro? – zaniemówiłam. Wszystkiego się spodziewałam, ale nie własnej inicjatywy mojego Ślubnego!
- Nie tak zaraz! Muszę przygotować obiad, podgotować pomidory na przecier, ze słoninki zrobić smalczyk. Pomóż mi w kuchni, będzie szybciej.
Ślubny ochoczo wziął się do pracy. Dzięki temu przed jedenastą mogliśmy zapakować kawałki gorącego kurczaka, chleb, trochę owoców i warzyw i ruszyć nad jezioro.
Wybraliśmy się do Kołomącia, bo blisko i dawno tam nie odpoczywaliśmy. Rowery jakby same sunęły, zwłaszcza mój , bo schowana za Ślubnym nie odczuwałam wiatru.  Jechaliśmy trochę ponad godzinę. Na kąpielisku zapłaciliśmy za wejście, rozłożyli koc i mogliśmy rozpocząć leniuchowanie.

No tak, ale leniuchowanie w naszym wydaniu polegało na jedzeniu, godzinnym pływaniu kajakiem po jeziorze i planowaniu dwudniowego biwaku na kąpielisku połączonego z wędkowaniem i zwiedzaniem pobliskich lasów. Po 14.00 stwierdziliśmy, że jeszcze sprawdzimy temperaturę wody w jeziorze- mąż nawet chwile popływał, ja z racji braku umiejętności pływania połaziłam po mieliźnie i … stwierdziliśmy, że dosyć już się nabyliśmy, możemy wracać!
Kąpielisko w Kołomąciu jest popularnym miejscem wypoczynku gryficzan. Czasami można spotkać tu także trzebiatowian, bo leży zaledwie 25 km od Trzebiatowa. Można tu rozbić namiot lub wykupić noclegi w domkach (część to pamiętające poprzednią epokę campingi, część to całkiem stylowe drewniane domki. Całkiem nieźle wygląda krąg ogniskowy i otoczenie niewielkiego baru.  Jest także niewielkie pole namiotowe. Infrastruktura kąpieliska mile nas zaskoczyła w porównaniu z tym, co pamiętaliśmy sprzed… 20 lat! Ślubny zdziwiony był spokojem- nad jeziorem wypoczywało zaledwie kilka rodzin. Wyjaśniłam mu zatem, że w sobotnie południe ludzie zazwyczaj gotują obiad lub sprzątają i robią zakupy. Gdy my już opuszczaliśmy Kołomąć, w kierunku jeziora zmierzało kilka samochodów.
Może nie ma tu luksusów, ale mile spędzić czas. (pod warunkiem, że nie ma się za sąsiadów rozwrzeszczanej grupy dzieciaków).

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w CzekoladowejLokomotywie na mrożonej kawie, a po południu ja dokończyłam przecier pomidorowy i smalec ze skraweczkami do chleba. Sprzątanie odłożyłam na czas bliżej nieokreślony. Cóż. Dom jest do mieszkania, a nie do sprzątania. 

środa, 21 sierpnia 2013

Co Bornholmczycy mają w oknach, czyli podsumowanie

Początkowo myślałam, że zmieszczę się ze swoimi wspomnieniami w dwóch wpisach. Okazało się jednak, że Bornholm tak głęboko siedzi w nas, że wyrył się w naszych sercach i potrzebuje jeszcze podsumowania.
Po pierwsze dwa dni to stanowczo za mało, by zwiedzić wyspę, ale akurat tyle, by nabrać apetytu na więcej. Gui przekrzykując wiatr i szum silników statku, wołała do oddalającej się wyspy: „wrócę tu!”
Nie polecam jednodniowego wypadu z wycieczką autokarową. Moim zdaniem szkoda pieniędzy. Najlepszym sposobem poruszania się po wyspie z pewnością jest rower zapakowany sakwami i namiotem, choć dla nie wprawionego turysty może to być nie lada wyczyn, bo w północnej części wyspy są autentyczne podjazdy do 15-20%. Z noclegami nie ma większego problemu, ponieważ na wyspie znajduje się sieć campingów, nie należy za to biwakować na dziko.

Ważne, by zapomnieć o przeliczaniu wszystkiego na złotówki. Bornholm nie należy do tanich. My zapłaciłyśmy 600 zł za rejs w obie strony z rowerami. Na pobyt założyłam 600 koron i to było trafne założenie: nocleg dla dwóch osób z własnym namiotem bez karty campingowej (na jedną noc na wyspie nie trzeba jej wykupić- warto to wiedzieć, bo w przewodniku o tym nie było) – 170 koron, Dwa śledzie po bornholmsku i dwa małe piwa- 154 korony, średnia pizza i dwa napoje -  też tyle. Resztę wydałyśmy na bułki, kawę i pamiątki.
Spokojnie można porozumieć się po angielsku, nasza łamana angielszczyzna była w pełni zrozumiana, do tego na campingu otrzymałyśmy kartkę z mapą campingu i… całostronicową informacją w języku polskim!  
Czasami warto zjechać z utartych szlaków i zobaczyć coś więcej… A miejsc niezwykłych i ciekawych jest bezliku i to zarówno dla miłośników cywilizacji, a raczej jej historii,  jak i natury. My chciałyśmy zobaczyć latarnie morskie- znalazłyśmy ich 6. Reszta została jedynie liźnięta, zaznaczona. Mamy ogromny niedosyt. Tyle jeszcze miejsc zostało do odkrycia i zobaczenia i do tylu chciałoby się wrócić. Sama najchętniej wróciłabym na północny cypel, by pozachwycać się skałami wpadającymi do Bałtyku, by zdążyć na wschód słońca na wschodzie, a na zachód na zachodzie. By chłonąć aurę tajemniczości wśród wrzosowisk i menhirów. I jeszcze posłuchać ciszy. A Gui? Jej najbardziej podobało się wschodnie wybrzeże i małe domki w miasteczkach i wioskach.

A na zakończenie jeszcze kilka słów o bornholmskich oknach. My na parapetach czasami stawiamy doniczki, rzadziej bibeloty, okna szczelnie otulamy firankami, zasłonami, żaluzjami, roletami.
Bornholmczycy całe parapety mają zastawione świecznikami, figurkami z gipsu, metaloplastyką, drewnianymi rzeźbami, doniczkami z kwiatami. Nieraz pojawiają się dodatkowe półeczki na kolejne drobiazgi. W każdym oknie inna wystawka. Firanki pojawiają się rzadko i raczej jako element kompozycji. Przez okno można zajrzeć do środka mieszkania, a nawet na podwórko po drugiej stronie domu, bo większość domków tak jest zbudowanych, by pokój miał szerokość domu.  I jest w tych domach przestronnie i jasno. Widać też, że mieszkańcy wyspy mają zmysł artystyczny, w każdej wsi była przynajmniej jedna galeria. Inną ciekawostką są wystawione przed domem kramy z warzywami z ogródka lub z rękodziełem, lub z tym , co akurat jest w nadmiarze, np. zbędne zabawki. Podane są ceny i wystawiona skarbonka. Potrzebujesz kilogram ziemniaków? Bierzesz woreczek i zostawiasz korony. Proste, prawda?



Wiem, że jest wiele pięknych miejsc i nie sposób zobaczyć wszystkiego, ale jeśli będę miała jeszcze możliwość, to wrócę na Bornholm.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Latarnie, wiatraki, rotundy czyli drugi dzień na Bornholmie

Obudziłam się przed 6.00, ale brak słońca sprawił, że jeszcze chwilę poleżałam zawinięta w śpiwór pod namiotem. Obok słyszałam równy oddech Gui. Namiot mamy tak maleńki, że ledwo obie się w nim mieścimy. Wiedziałam, że jeśli zacznę się gramolić ze śpiwora, to ja obudzę. Po szóstej zrobiło mi się niewygodnie, więc ruszyłam do kuchni, aby przygotować śniadanie. Trzeba przyznać, że zaplecze campingowe było bez zarzutu- dobrze wyposażona kuchnia z palnikami gazowymi, lodówkami, czajnikiem bezprzewodowym, ekspresem do kawy i piekarnikiem. Do tego pralka i suszarka. Na zewnątrz grill i wygodne miejsce do biesiadowania. Równie czyste i estetyczne zaplecze sanitarne. Do tego basen z sauną i plac zabaw dla dzieci.
Śniadanie zjadłyśmy na świeżym powietrzu, rozmawiając przy tym i … sprawdzając pocztę mailową ( camping miał, ku wielkiej radości Gui,  wifi).
Potem złożyłyśmy namiot, spakowałyśmy sakwy i pożegnałyśmy przyjazny camping Lyngholt. Początkowo jechałyśmy główną drogą w kierunku Hasle, jednak biegła ona zbyt daleko od wybrzeża, a my przecież chciałyśmy widzieć wody Bałtyku. Zjechałyśmy więc w kierunku Jons Capel. Wybrzeże było tam strome i skaliste. Cyklovej biegł szutrową ścieżką w lesie. W pewnym miejscu trzeba było zejść z rowerów, gdyż zjazd wynosił 22% i posiadał … schody.
Chwilę później Gui stwierdziła, że musi zejść na brzeg, Nie wiem, co ją tknęło, ale znalazłyśmy się w urokliwej zatoczce usianej kamieniami  i gdzieniegdzie piaskiem. Sporo było też morszczynu. Jakiś czas podziwiałyśmy to miejsce, zebrałyśmy trochę kamyczków na pamiątkę i ruszyłyśmy dalej w kierunku Teglkas i Heligpeder. Maleńka wioseczka ciągnęła się wzdłuż brzegu, wciśnięta między morze a skały, prawie każdy dom posiadał wędzarnię.  Tu wąska plażą pokryta była grubą warstwą morszczynu, na którym żerowały mewy. Pachniało rybami i słodkawym zapachem gnijących alg.
Po 10.00 byłyśmy w Hasle. W pierwotnych planach tu miałyśmy zatrzymać się na posiłek. Było jednak zbyt wcześnie. Sfotografowałyśmy więc port i skierowałyśmy się w stronę stolicy. Ponieważ okazało się, ze mamy zapas czasowy, skręciłyśmy w głąb lądu do Neker, gdzie znajduje się jedna z kilku romańskich świątyń rotundowych. Kościół ten jest najmniejszym na wyspie, a i tak w związku z niską zabudowa bornholmskich wiosek krzyż świątyni górował nad wsią i dzięki temu bez trudu ją znalazłyśmy. Ze względu na odbywające się we wnętrzu nabożeństwo, nie wchodziłyśmy do środka, a tylko obeszły rotundę dookoła. Do Ronne dojechałyśmy kolejnym cyklovejem poprowadzonym wzdłuż dawnej linii kolejowej. Był to przyjemny kawałek trasy, gdyż droga biegnie wśród drzew i w wąwozie, więc byłyśmy osłonięte od wiatru, który tego dnia nieźle dał już nam popalić.

Ronne jest kolejnym maleńkim miasteczkiem z kolorową zabudową. Wjechałyśmy na rynek z postanowieniem zjechania drugiego śniadania – na obiad wciąż było za wcześnie. Znalazłyśmy miejscowa piekarnię, której zdjęcie zamieszczono w naszym przewodniku po wyspie, kupiłyśmy dwie kawy i trochę słodkiego pieczywa: bułkę z kawałkami czekolady i dwa ciastka francuskie osypane białym makiem. Posilone ruszyłyśmy dalej.  Obejrzałyśmy kościół (oczywiście z zewnątrz, bo trwało nabożeństwo) i kolejną latarnię morską- czwartą na naszej trasie. Ta była wyjątkowo malutka, ale bardzo ładna. Oczywiście zamknięta na głucho, co nas rozczarowało, bo przecież obchodzono w tym dniu międzynarodowy dzień latarń morskich!
Przy wyjeździe z miasta zauważyłyśmy biały bastion- budynek muzeum wojska. Niestety przy niedzieli większość muzeów na Bornholmie jest nieczynna.

Teraz nasz cyklovej prowadził nas do Dueodde. Po drodze widziałyśmy lotnisko i zjazd do Aakirkeby, gdzie znajduje się największa chyba atrakcja wyspy- Naturbornholm. My jednak nie miałyśmy go w planach.
Kolejny krótki odpoczynek i zejście nad Bałtyk wyszedł spontanicznie, gdy zobaczyłyśmy ścieżkę wśród drzew. Zaprowadziła nas ona do ciekawie zorganizowanego punktu widokowego. Był tam krąg ogniskowy i dwie wiaty, w których spokojnie można by rozłożyć śpiwory. Wokół rosło mnóstwo jeżyn i dzikich jabłek, którymi się uraczyłyśmy. Zaciekawiły nas kamienie na brzegu, gdyż nie były to już znane nam granity i gnejsy. Prawdę mówiąc nie wiem, jaka to była skała, bo nigdzie nie znalazłam na ten temat informacji (nie był to też piaskowiec) .  Dalej widziałyśmy kolejne wiatraki i … winnicę!

W południe stanęłyśmy u stóp Dueodde Fyr. I tu czekało nas największe rozczarowanie, a jednocześnie największy zachwyt. Latarnia, która zgodnie z przewodnikiem powinna być czynna, akurat była remontowana. Nasze rozgoryczenie jednak szybko minęło, gdy wspięłyśmy się na wydmę i naszym oczom ukazał się południowy cypel wyspy. Wydmy w tym miejscu są niesamowicie szerokie i porastają je wrzosy oraz inna wydmowa roślinność. Widok wrzosowisk schodzącego do morza zapadł mi głęboko w serce. Siedziałyśmy w zachwycie i nie chciało nam się ruszać dalej. Dopiero, gdy na wydmach pojawili się ludzie (dotychczas było zupełnie pusto!) wróciłyśmy na ścieżkę. Sfotografowałyśmy nie tylko wysoką i smukłą latarnię, ale także jej poprzedniczkę, smutno stojącą obok i niszczejącą w zapomnieniu.
Doeodde jest popularne wśród Polaków, jednak znacznie różni się zasadniczo od naszych kurortów. Nie ma tu głośnej muzyki ani modnych knajp. Przy głównej drodze zauważyłyśmy zaledwie dwie restauracyjki, oblężone przez naszych rodaków. Zrezygnowałyśmy więc z obiadu w tym miejscu. Domki letniskowe i campingi porozrzucane są po lesie i nie łączą się w jedną spójną całość. Kolejna piaszczysta plaża – w Broens Odde też pokryta była grubą warstwą wodorostów co całkowicie uniemożliwiało kąpiel w morzu i plażowanie.
Obiad zjadłyśmy w Snogabaek. Jest to niewielka miejscowość wypoczynkowo-portowa z dosyć ładną mariną, położona w pobliżu rezerwatu ptaków. To tu zaopatrzyłyśmy się w drobne pamiątki- szklane wisiorki i naklejki firmy Bobedixen. Urzekły nas rowerowe motywy.
Na obiad zaserwowałyśmy sobie pizzę hawajską (Gui już nie chciała śledzia, bo ma ości!) Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że oprócz znanych nam dodatków, czyli szynki, ananasa i sera, na naszej pizzy znalazły się… pieczarki!
Najbardziej znaną piaszczystą plażę Bornholmu- Balkę ominęłyśmy szerokim łukiem.

Po 15.00 znalazłyśmy się w Nexo. Zrobiłyśmy zakupy w postaci piwa z Sveneke, ciasteczek z Nexo, ciemnego chleba i anyżowych landrynek. Teraz miałyśmy czas na obserwację życia wyspy. Zaglądałyśmy ludziom w okna (wiem, że to nie ładnie, ale w bornholmskich oknach były nieraz zaskakujące wystawki), zachwycałyśmy się niską zabudową i panująca tu ciszą. Dyskutowałyśmy o tym, jak żyje się w miejscu odciętym tak naprawdę od świata. Gui zastanawiała się, czy młodzież dobrze czuje się tu, gdzie nie ma głośnych koncertów, akademickich miast. Zauważyłyśmy, że wiele domów w Nexo i innych miasteczkach jest wystawiona na sprzedaż, co znaczy, że wyspa się wyludnia.

A potem zaczął padać deszcz i trzeba się było schronić w porcie. O 17.00 znalazłyśmy się na katamaranie.  
P.S. Będzie jeszcze jeden wpis podsumowujący wyprawę. 

Gdzie mieszkają trolle?

- A może wybierzemy się na Bornholm?- wypaliła Gui pewnego czerwcowego popołudnia, gdy już wiedziała, ze nie wszystkie kunsztownie układane plany da się zrealizować. – Tam jest Az pięć latarń morskich! Zdobyłabym złotą odznakę miłośnika latarń.- Gui była coraz bardziej podekscytowana, a jej zapał i mnie zaczął się udzielać. Przecież już rok wcześniej taka idea pojawiła się w czasie rozmów ze znajomą.  Należało więc pomysł przemyśleć i zająć się realizacją.
Wreszcie w środku długiego sierpniowego weekendu znalazłyśmy się na katamaranie płynącym do Nexo.  My dwie, nasze rowery i sakwy załadowane śpiworami, karimatami , namiotem i prowiantem.

 Zaopatrzone w mapę i przewodnik po raz kolejny planowałyśmy trasę. Wiedziałyśmy, że mając do dyspozycji tylko niecałe dwa dni (katamaran przypływał o 11.00, a odpływał o 17.30 ) nie zobaczymy wszystkiego. Musiałyśmy atrakcje obowiązkowe i warianty , gdyby się udało więcej.




Statek zawinął do portu w Nexo przed 12.00. Już na starcie miałyśmy więc godzinę opóźnienia. Szybko wjechałyśmy do miasteczka, by znaleźć bank i wybrać duńskie korony ( w Trzebiatowie nie udało się ich kupić). Zwiedzanie Nexo zostawiłyśmy sobie na następny dzień. 


Pierwszy postój zaplanowałyśmy w Sveneke, gdyż tam stała pierwsza na naszej trasie latarnia morska. Tam też bliżej zaznajomiłyśmy się ze wschodnim wybrzeżem wyspy. Widok ogromnych głazów porozrzucanych w płytkiej wodzie i zieleni wyrastającej miedzy głazami nie da się opisać.


Potem wpadłyśmy do portu i ruszyłyśmy w górę do miasteczka. Tam trafiłyśmy na lokalny jarmark, czyli mydło i powidło z przewagą rękodzieła i miodu. Spróbowałyśmy tez lokalnego jedzenia, czyli pączków z ciasta racuchowego smażonych na specjalnej patelni i podawanych z dżemem i cukrem pudrem.








A potem co chwila słychać było nasze okrzyki zachwytu, gdy wybrzeże stawało się coraz bardziej poszarpane i skaliste, a oczom naszym ukazywały się kolejne godne uwagi pejzaże.

Drugi dłuższy postój miałyśmy w Gudhjem, bo tam, zgodnie z przewodnikiem należało zjeść bornholmera, czyli wędzonego śledzia po bornholmsku. Nasza łamaną angielszczyzną zamówiłyśmy ów przysmak i po chwili stało przed nami danie składające się z wędzonego śledzia, tartej rzodkiewki i cebulki, surowego żółtka i kromki ciemnego pieczywa z masłem. W Gudhjem podziwiałyśmy kolejny port rybacki, maleńkie domki wrośnięte w strome zbocze i niesamowicie strome, kręte uliczki.
W drodze do kolejnego miasteczka- Tejn obejrzałyśmy kilka wiatraków, z których słynie wyspa, ale zatrzymałyśmy się przy… dzikiej gruszy i jeżynach. 


Planowy postój miałyśmy przy menhirach.
Miejsce magiczne, czuło się powiew historii i cudowności.
- Tu są trolle- szepnęłam do Gui.- Czuję ich obecność. – Gui popatrzyła na mnie z powątpiewaniem, ale baczniej przyjrzała się dzikiemu krajobrazowi z sterczącymi głazami prastarych grobów. Schyliłam się , by sfotografować karłwata roślinność, gdy usłyszałam rozpaczliwe wołanie:
- Mamo! – podniosłam wzrok znak jałowca, by zobaczyć , co stało się mojej córce.- No, jesteś. Nie widziałam cię i się przestraszyłam. Uwierzyłam w te twoje trolle.
- Magia miejsca zadziałała.- uśmiechnęłam się do siebie.




Teren wznosił się coraz bardziej i poczułyśmy, że jesteśmy w górach.  Rowerowe podjazdy były coraz trudniejsze. Około 17.00 znalazłyśmy się północnym cyplu wyspy – Hammeren. Majestatyczna góra robiła wrażenie. U jej podnóża zostawiłyśmy rowery i pieszo dotarłyśmy do drugiej tego dnia latarni morskiej. Chwila zachwytu nad pięknem pejzażu, podziwianie dzikiego wybrzeża, pamiątkowe zdjęcia przy latarni i szybkie zejście, bo dzień miał się ku końcowi, a my planowałyśmy jeszcze zobaczyć dwa ciekawe miejsce i znaleźć nocleg.



Pod kolejną latarnię wjeżdżałyśmy krętymi serpentynami o ogromnym nachyleniu. Na szczycie czekała na nas piękna latarnia Hammer Fyr, na którą można było wejść (nareszcie czynna latarnia!)
Ze szczytu widać było niedalekie miasteczka, średniowieczne grodzisko i cudny brzeg morski. Było też widać brzeg Szwecji, ale to zauważyłyśmy dopiero przeglądając zdjęcia.








Słońce było już stosunkowo nisko, gdy dojechałyśmy do kolejnego magicznego miejsca- ruin Hammershus. Zwiedzanie ich zajęło nam prawie godzinę, gdyż grodzisko jest olbrzymie i dobrze oznakowane. Przydała się też jako taka znajomość historii i sposobu budowania średniowiecznych warowni przećwiczona na schemacie zamku w Malborku. Dzięki temu mogłyśmy, posiłkując się informacjami w języku angielskim zamieszczonymi przy kolejnych ciekawych miejscach, poznać historię zamczyska i przeznaczenie poszczególnych ruin.  


Nocleg znalazłyśmy na Lyngholt Familie Camping. Rozłożyłyśmy namiot i pojechałyśmy kolejny raz nad Bałtyk, by obejrzeć zachód słońca. Już o zmroku wracałyśmy wśród menhirów i głazów lasu Finnedal.

To był pasjonujący dzień. O kolejnym napiszę w drugim wpisie. 

czwartek, 15 sierpnia 2013

Co wrzuciliśmy do kociołka?

- Jak ja się za Wami stęskniłam- westchnęła Gui, gdy leżałyśmy sobie pod czereśnią na działce. Gui od początku lipca mieszka we Wrocławiu i tylko z rzadka nas odwiedza. Teraz przyjechała na kilka dni- w tym dwa spędzimy we dwie w czasie wycieczki na Bornholm. I ta wycieczka była głównym tematem naszej rozmowy- planowałyśmy jutrzejsze zakupy i przypominałyśmy, co jeszcze musimy zrobić. Co jakiś czas pojawiało się westchnienie, bo obie widziałyśmy już film promujący wyspę i zakochałyśmy się w skalistym wybrzeżu.
Potem Gui opowiadała o swoim życiu we Wrocławiu, o koncertach, w których uczestniczyła i o podróżach pociągami. Może i Wam o nich opowie, jak wenę twórczą dostanieJ

Pogoda była cudna, czereśnia dawała przyjemny cień, w powietrzu unosił się zapach ogniskowego dymu, bo jeszcze tlił się żar po tym, jak robiliśmy świąteczny kociołek.

Żeliwny kociołek kupiliśmy z mężem zaledwie tydzień temu w Mrzeżynie, w czasie naszej ostatniej wycieczki rowerowej. Planowaliśmy ten zakup latami, ale zawsze coś nie wychodziło- najczęściej ów kociołek po prostu nie rzucał nam się w oczy. Tym razem stał na widoku i oboje wiedzieliśmy, ze nie wyjdziemy ze sklepu bez niego. (Syn musiał go potem odebrać, bo my przecież przyjechaliśmy rowerami).
Teraz przyszedł czas na wypróbowanie nowego naczynia. Podejrzewam, ze każda gospodyni, bądź gospodarz, którzy potrawy kociołkowe serwują mają swoje wypróbowane przepisy i pewnie każdy jest inny, bo zasadniczo chodzi o to, by wrzucić to, co się ma pod ręką.



W naszym kociołku znalazły się: kapusta, której liśćmi wykłada się ścianki naczynia, ziemniaki, pomidory, cukinia, cebula, boczek wędzony, pierś kurczaka i przyprawy: sól, pieprz, słodka papryka, kminek (och jak ja lubię kminek) i świeże oregano, czyli lebiodka.  Większość warzyw jeszcze chwilę wcześniej rosła sobie spokojnie na działce.

Wszystko pokroiłam w plastry, wyłożyłam warstwami do kociołka, przykryłam kapustą. Mąż przygotował mnóstwo żaru w ognisku i przez godzinę pilnował, by naszej potrawie było gorąco. Okazało się, ze było jej trochę za gorąco, bo po godzinie kapusta trochę się przypaliła. Reszta jednak była cudownie aromatyczna i smaczna.

Dzieci schodzące na działkę po kolei zajadały się daniem. 

wtorek, 13 sierpnia 2013

Morskie potwory w Rewalu

- Radości życia powinniśmy się uczyć od dzieci.- stwierdziłam, gdy już obie z moją koleżanką Dorotą klapnęłyśmy na drewnianej ławce w Parku Wieloryba w Rewalu. 
- Ale to wcale nie jest takie proste, westchnęła Dorota, sącząc mrożoną kawę przez słomkę. Uśmiechnęłam się do niej. W tej chwili akurat my też już miałyśmy wszystko, co było nam potrzebne do szczęścia. Po ponadgodzinnej bieganinie za dwojgiem dzieciaków wreszcie mogłyśmy usiąść, bo dzieci zajęte były skakaniem na dmuchanej trampolinie. 
To było rewelacyjnie spędzone popołudnie. 

Już od początku wakacji obiecywałam bratankowi mojego męża, że odwiedzimy Park Wieloryba. Jeszcze w czerwcu widziałam, jak budowano tę nową rewalską atrakcję i byłam jej bardzo ciekawa. Moje dzieci są już jednak za duże na taką zabawę, więc zwiedzanie zaplanowałam z Wojtkiem (czasami "pożyczam" go, gdy mam ochotę na jakąś dziecięcą zabawę). Do towarzystwa zabrałam jeszcze Dorotę z Weronką - w końcu miałam wolne miejsca w samochodzie, a i towarzystwo koleżanki wydawało mi się wskazane.

Miałam pewne obawy dotyczące parkingu. Okazało się jednak, że ten przy parku jest dosyć przestronny i łatwo znalazłam miejsce. Po zakupie biletu rodzinnego (cena 60 zł) - bardzo nowoczesna rodzina 2+2 ;) znalazłyśmy się na terenie parku. Dzieciaki radośnie popiskiwały już od dobrych kilku minut, teraz rzuciły się do zwiedzania. Ledwo nadażyłyśmy za tą roześmiana parą. Co jakiś czas maluchy przystawały. Wojtek jako starszy, czytał nazwy ryb lub innych stworów, wymieniał się z Weronką spostrzeżeniami. My zaś biegałyśmy z aparatami fotograficznymi, by uwiecznić tę niskrępowaną dziecięcą beztroskę. 


Gdy już wszystkie stwory zostały dokładnie obiegnięte, obejrzane i sfotografowane, dzieci poszły na plac zabaw, a my delektowałyśmy się wspomnianą już kawą. 


Obie stwierdziłyśmy, że pomysł na zabranie tu pociech to strzał w dziesiatkę. Dzieci były żywo zainteresowane przedstawionymi  stworzeniami morskimi, chętnie słuchały ciekawostek na ich temat , a nawet same próbowały czytać nazwy. 
Nam spodobała sie lokalizacja parku. Po pierwsze usytuowany jest na wjeździe do Rewala, z dala od plażowo-jarmarcznego zgiełku. Po drugie świetnie wykorzystuje możliwości terenu. Zachowano zarówno wzniesienia, jak i nieckę z bagnami. Zamiast niwelować teren, wybudowano kładki, z których ogląda się wychylające się z trzcin stworzenia. Po niewielkim stawie pływa tratwa z szkieletem pirata, z wody wystają płetwy rekina, a na niewielką plażę próbuje się wydostać nurek. 

Na plaży umieszczono też leżaki, ławy, parasole i sztuczne palmy, by utrudzeni rodzice mieli gdzie odpocząć, zjeść i napić się kawy. Nawet niewielki sklepik z pamiątkami oferuje dosyć wyważoną tandetę z zachowaniem tematyki morskiej. Pozwoliłyśmy zatem dzieciom na pobuszowanie po sklepiku i wybranie pamiątek. 

Myślę, że Park Wieloryba jest ciekawą alternatywą dla panoszących się wszędzie dinozaurów. 

Pierogi z jagodami

- Lubię to swoje życie.- stwierdziła Chuda wpatrując się w liście swojej ziołowej herbatki.
Uśmiechnęłam się znad osypanego mąką wałka do ciasta.
Był poniedziałkowy poranek, siedziałyśmy w kuchni. Ona jadła śniadanie. Ja robiłam obiecane pierogi z jagodami. Wykorzystujemy czas na pogaduchy. Obie zaczynamy pracę ok. 10.00, więc rano możemy trochę pogadać- niedługo ja będę wychodziła do pracy o 6.45 a ona wróci do Szczecina. Zatem każda chwila spędzona razem wydaje nam się cenna i ważna.
 Tym razem było o szczęściu, o tym, że wystarczy zaakceptować to, co mamy, dostrzegać piękno w drobnych szczegółach, cieszyć się z rzeczy błahych, by być szczęśliwym. 

Pierogów przybywało, powoli brakowało już miejsca na stolnicy, a my snułyśmy swoje rozważania.
Po dziewiatej na stole leżało 128 pierogów z jagodami. Ja byłam dumna ze swojego dzieła, a Chuda zadowolona, że w czasie wakacji jednak zje swoje ulubione danie. 

Nie pytajcie mnie, jak się robi pierogi. Na moje potrzebowałam ponad 1 kg mąki, dwa jajka, dwie szklanki wody i ponad litr jagód. A do wykrawania pierożków mam taki zmyślny przyrząd w kształcie lejka. Bardzo ułatwia pracę.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Tajemnica trzebiatowskiego Ratusza

Trzebiatowski Ratusz skrywa wiele tajemnic: zaczynając od wewnętrznego dziedzińca, który jest z zewnątrz zupełnie niewidoczny, na tajemniczych tunelach ciągnących się pod całym miastem kończąc. I dziś chciałabym napisać Wam o podziemiach Ratusza, ale nie zapuszczając się w mgliste i niepewne legendy o podziemnych szlakach komunikacyjnych łączących niegdyś najważniejsze punkty w mieście. 

W podziemiach Ratusza znajduje się bowiem pewne warte uwagi miejsce - najlepsza pizzeria w mieście. Pizzeria pod Ratuszem, bo o niej tu mowa, charakteryzuje się przede wszystkim niepowtarzalnym klimatem piwnicznych wnętrz. Jedna z sal, ukryta przed wzrokiem postronnych obserwatorów, wprost zaprasza do knucia tajnych spisków - nie ma tam nawet zasięgu! A wejście do niej wiedzie, przez wąski i niepozorny korytarzyk. Druga z sal kusi natomiast miękkimi fotelami i lustrami w ozdobnych ramach. 

Ale nie wnętrza są największym potencjałem lokalu, a pizza. Nie raz i nie dwa (a nawet nie dziesięć) zamawiałyśmy, wraz z moimi Słowiankami, pizzę z tej knajpki i za każdym razem dostawałyśmy ją tak samo doskonałą: na cienkim, dobrze wypieczonym cieście, z dobrze dobranymi dodatkami i przyprawami. 

Podobnie sytuacja wygląda z innymi potrawami - zawsze przygotowane są starannie i z pełną dbałością o zadowolenie klienta. 

Warto też wspomnieć o przemiłej i profesjonalnej obsłudze, wprowadzającej przyjazną atmosferę w lokalu i sprawiającą, że wracamy tam za każdym razem, gdy pada hasło "Pizza?". 

W sezonie poza salami w piętnastowiecznych piwnicach Ratusza, usiąść można również na dworze, w otoczeniu zieleni, która skrywa nas przed wzrokiem przechodniów i pozwala na chwilę zapomnieć, że znajdujemy się w samym centrum małego miasteczka. 

Jeśli więc wybieracie się w Trzebiatowie na pizzę, to szczerze polecam ten właśnie lokal, do którego trafić nie jest trudno - wejście znajduje się na ścianie południowej gmachu, czyli po lewej stronie, gdy stoimy przodem do głównego wejścia Ratusza.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Ciężarówki w Rogowie

Planując weekend wymyśliliśmy sobie z Mężem mym (no niech będzie, że wspólnie;)), że pojedziemy do Mrzeżyna do lasu na grzyby, jagody i borówki, potem zjemy rybę , a na końcu obejrzymy ciężarówki wojskowe w Forcie Rogowo. 
Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy. Wyjechaliśmy rowerami po godz. 9.00 (dla Męża to poranek, dla mnie... prawie południe).Jechało się szybko, chociaż założyliśmy "tempo spacerowe". W naszym ulubionym mrzeżyńskim lesie znaleźliśmy zaledwie kilka kurek, za to jagody i borówki obrodziły jak szalone. W godzinę mieliśmy 2l jagód i tyleż samo borówek. 
Stwierdziliśmy, że na borówki trzeba jeszcze raz przyjechać, bo tak ich dużo. Było jeszcze przed południem, gdy wyjechaliśmy z lasu w kierunku Mrzeżyna. Było trochę za wcześnie na obiad, więc zatrzymaliśmy się u Mężowego wujostwa na kawę. Pogawędziliśmy chwilę o rodzinie, zwłaszcza ostatnich występach medialnych Chudej. Na obiad zdecydowaliśmy się zatrzymać w smażalni "U Oczka". Wybraliśmy to miejsce nieprzypadkowo- rok temu rybka wędzona w tym miejscu wygrała plebiscyt na "bałtycki przysmak", a ponadto powodowała mną sympatia do rodziny Oczków, którą trochę miałam okazję poznać. 
Wybór okazała się trafny. Kolejka do wędzarni świadczyła o dużej popularności, a podana nam przez panią Anie rybka była chrupiąca i soczysta. Trochę początkowo martwiłam się, że będę jadła przy drodze, bo tak zlokalizowana jest smażalnia, okazało się jednak, że stoliki usytuowano  w głębi, między drzewami, tak, że ulicy można nie oglądać. 

Najedzeni, by nie rzec przejedzeni ruszyliśmy do Rogowa, gdzie odbywał się III Star Truck .

Obejrzeliśmy ciężarówki i inne pojazdy wojskowe- w tym niemieckiego trabanta z garkuchnią, chwilę posłuchaliśmy występu jakiegoś zespołu ( podobno z Niemiec).


Mąż postanowił obejrzeć jeszcze samoloty zgromadzone w hangarze Fortu Rogowo. I nie byłoby nic niezwykłego w zwiedzaniu ekspozycji muzeum , gdyby nie fakt, że... zostaliśmy w nim zamknięci!  Całkiem po prostu ktoś nas zamknął wewnątrz hangaru z samolotami! Trochę trwało nim mężowi udało się otworzyć jedne z ogromnych hangarowych drzwi :)



Po tej przygodzie wsiedliśmy na rowery i wróciliśmy do domu. Z jagód będę robić w poniedziałek pierogi, a borówki włożę do słoików (co z nimi potem robię napiszę przy innej okazji. 

czwartek, 8 sierpnia 2013

Burzowy poranek

Obudziłam się o poranku. Niby nic dziwnego, zawsze wstaję wcześnie. Ale dziś zaskoczyła mnie ciemność… z niedowierzaniem spojrzałam na zegar- 6.00. O tej porze powinno już świecić słońce. Wyjrzałam przez okno- nad miastem wisiały niskie, ciemne burzowe chmury. Po chwili usłyszałam pierwsze, dalekie jeszcze pomruki. Wstałam i przygotowałam kawę. Powoli budzili się domownicy. Zapaliłam słoneczną żarówkę w kuchni. Usiadłyśmy z Chudą przy kuchennym stole. Każda ze swoim „dziubaniem”- ona szyła falbaniastą koszulę piratki, ja zdobiłam kolejną butelkę.

Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, omawiałyśmy najbliższe plany. A za oknem błyskało i grzmiało… I tak zszedł nam poranek… a potem pojechałyśmy do pracy.

niedziela, 4 sierpnia 2013

W pogoni za Duchem Gór

Maraton Liczyrzepa w Karpaczu był drugą górską imprezą, na którą się w tym roku zapisałyśmy. Miałam trochę obaw po tym jak Gui deklarowała, że gór nie lubi. Trudno jednak było wyjaśnić, dlaczegóż w takim razie mnie w te góry wyciągnęła. Skoro zaś wystartować chciała, to ja jako kochająca matka innego wyjścia nie miałam, jak się do niej dołączyć. Bo z dużymi dziećmi to już tak jest. W pewnym momencie, jeśli nie chcemy ich stracić, musimy za nimi podążać, za ich marzeniami , planami i godzić się z ich dorosłymi decyzjami.
Spotkałyśmy się w piątek na dworcu w Jeleniej Górze. Ja dojechałam rowerem z mojego cudnego Gierczyna, ona pociągiem z Wrocławia. Z Jeleniej powolutku dojechałyśmy sobie do Karpacza. Upał był niemiłosierny, ale jechało się nam dosyć raźnie, tylko coś za często musiałyśmy uzupełniać wodę;)
Zakwaterowałyśmy się w przytulnym pensjonacie „Rena” położonym poniżej Orlinka- wybrałyśmy go specjalnie, żeby mieć blisko pod prysznic. I to był dobry wybór. Po południu poszłyśmy spacerkiem pod górę, przyjrzeć się podjazdowi do mety. Oj, trochę nam miny zrzedły… zwłaszcza, że potem musiałyśmy zejść aż do centrum Karpacza na odprawę. Na stadionie przywitałyśmy tych, którzy podobnie jak my zjechali w góry już w piątek, wysłuchałyśmy rzeczowej odprawy technicznej (oj przydały się nam wskazówki dotyczące zjazdów) i odebrałyśmy pakiety startowe. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo po raz pierwszy dostałyśmy koszulki jakby szyte na nasz krasnoludkowy rozmiar.

Sobota przywitała nas ( a raczej mnie, bo Gui lubi pospać) malowniczym wschodem słońca. Ci, którzy starowali na giga też pewnie ten wschód widzieli, bo pierwsze starty wyznaczono na 7.00.
A potem było coraz cieplej, cieplej, cieplej… O jedenastej żar lał się z nieba, na którym nie było ani jednej chmureczki. A my dopiero startowałyśmy…
Pierwsze kilometry były samą przyjemnością- w dół i w dół. Miałam więc okazję pozachwycać się rozległą panoramą Karpacza, potem na horyzoncie pojawiły się Sokole Góry, z charakterystycznymi skałami na szczycie. A my pod Sokoliki podjeżdżałyśmy. Potem znów było w dół aż do Miedzianki, gdzieś po drodze dobrzy ludzie częstowali wodą w kubeczkach i polewali wodą ze szlaucha. Nareszcie czuło się góry, a przecież czekał nas jeszcze podjazd na Przełęcz Rędzińską. I podjechałyśmy… prawie… Może gdyby nie było tego cudnego różowego napisu 16% i uśmiechu, to jakoś by poszło. Mnie jednak trochę ścięło i po kilku metrach jazdy z prędkością 4,5 km/h z roweru zeszłam (trochę z rozsądku, bo uświadomiłam sobie, że po pierwsze jeszcze czeka mnie jeden podjazd, a po drugie , jeśli znowu stracę na wadze, to przestanę istnieć).
Gui zeszła  troszkę wcześniej i szła ociupinkę dłużej. Na punkt żywieniowy wjechałyśmy jednak uśmiechnięte i bardzo szczęśliwe.
Kilka kawałków arbuza i pomarańczy dodatkowo zasiliło nas pozytywnymi emocjami i po chwili rozmowy na krawężniku ruszyłyśmy dalej. Znowu w dół i w dół- ach, jak dobrze, że były różowe wykrzykniki! Inaczej Gui pokonałaby chyba prędkość światła. Zobaczyłam tylko jak mignął mi jej różowy rowerek i już jej nie było. No. Na tym skończyła się wspólna jazda. Próbowałam ją jeszcze dogonić na podjeździe na Przełęcz Kowarską- udało mi się nawet komuś zaczepić na koło, ale długo tego koła nie utrzymałam. Na Przełęczy zauważyłam, jak moje ukochane dziecię pędzi przed siebie.
Na Orlinku Gui zameldowała się 15 minut przede mną. Może wreszcie polubi góry? Po finiszu zjechałyśmy do pensjonatu, wzięłyśmy wymarzony prysznic i już wypoczęte zeszłyśmy na boisko. Świetnie smakował makaron i lodowate piwo. Nawet ciasto drożdżowe miało już smak (na punkcie żywieniowym nawet na nie nie chciałam spojrzeć)
Odpoczywaliśmy, siedzieli w cieniu na trawie. Było mnóstwo ludzi i można było w końcu spokojnie pogadać. Dużo było tego gadania.
Rozdanie nagród poszło sprawnie, zwycięzcy zostali uhonorowani. Myślę, że zwłaszcza panie były zadowolone z gustownych statuetek z Duchem Gór, Gui też taką dostała.

Słońce zaszło za górę. Kolejny maraton przeszedł do historii, a uczestnicy porozchodzili się po kafejkach, pubach, pizzeriach. Bo przecież w Karpaczu każdy znajdzie coś dla siebie. Tu kicz miesza się ze sztuką, hałaśliwa tandeta z majestatem gór. „Ave Maria” z „Tylko mnie kochaj” i fałszywymi tonami podrzędnej cygańskiej kapeli.
A jeśli ktoś szukał ciszy, to też ją znalazł. Wystarczyło tylko wyjść wyżej, po za zgiełk deptaku, na kręte i strome ścieżki, bo jak powiedziała mijana przeze mnie wczasowiczka: „niby są ludzie, a ich nie widać”.  
Nocą rozpętała się burza…

Jak zatem było w Karpaczu? Genialnie! Masakrycznie ciepło, męcząco, cudnie. Widoki zapierały dech w piersiach, pęd powietrza na zjazdach też. Ciągłe tasowanie się ludzi na trasie, ktoś odjeżdżał na zjeździe, by potem wolniej się piąć i znów się go mijało. Na podjazdach chwilami robiło się tłoczno, a przez to zabawniej i dowcipniej, bo mimo wysiłku nie opuszczało nas poczucie humoru.
Na pewno było za mało wody. Zwłaszcza na mecie. Tam, ledwo żywi, rozłożeni w cieniu świerków dzieliliśmy się resztkami letniej wody z butelek i bidonów.
Co z Karpacza zabiorę dla siebie? Wschód słońca, nocną burzę, wieczory i poranki z Gui i te wszystkie rozmowy z ludźmi - te długie i te całkiem króciutkie, przelotne , i jeszcze dumę z pokonania swoich ograniczeń.