Obudziłam się przed 6.00, ale brak słońca sprawił, że
jeszcze chwilę poleżałam zawinięta w śpiwór pod namiotem. Obok słyszałam równy
oddech Gui. Namiot mamy tak maleńki, że ledwo obie się w nim mieścimy. Wiedziałam,
że jeśli zacznę się gramolić ze śpiwora, to ja obudzę. Po szóstej zrobiło mi
się niewygodnie, więc ruszyłam do kuchni, aby przygotować śniadanie. Trzeba
przyznać, że zaplecze campingowe było bez zarzutu- dobrze wyposażona kuchnia z
palnikami gazowymi, lodówkami, czajnikiem bezprzewodowym, ekspresem do kawy i
piekarnikiem. Do tego pralka i suszarka. Na zewnątrz grill i wygodne miejsce do
biesiadowania. Równie czyste i estetyczne zaplecze sanitarne. Do tego basen z
sauną i plac zabaw dla dzieci.
Śniadanie zjadłyśmy na świeżym powietrzu, rozmawiając przy
tym i … sprawdzając pocztę mailową ( camping miał, ku wielkiej radości Gui, wifi).
Potem złożyłyśmy namiot, spakowałyśmy sakwy i pożegnałyśmy
przyjazny camping Lyngholt. Początkowo jechałyśmy główną drogą w kierunku
Hasle, jednak biegła ona zbyt daleko od wybrzeża, a my przecież chciałyśmy
widzieć wody Bałtyku. Zjechałyśmy więc w kierunku Jons Capel. Wybrzeże było tam
strome i skaliste. Cyklovej biegł szutrową ścieżką w lesie. W pewnym miejscu
trzeba było zejść z rowerów, gdyż zjazd wynosił 22% i posiadał … schody.
Chwilę później Gui stwierdziła, że musi zejść na brzeg, Nie wiem,
co ją tknęło, ale znalazłyśmy się w urokliwej zatoczce usianej kamieniami i gdzieniegdzie piaskiem. Sporo było też
morszczynu. Jakiś czas podziwiałyśmy to miejsce, zebrałyśmy trochę kamyczków na
pamiątkę i ruszyłyśmy dalej w kierunku Teglkas i Heligpeder. Maleńka wioseczka
ciągnęła się wzdłuż brzegu, wciśnięta między morze a skały, prawie każdy dom posiadał
wędzarnię. Tu wąska plażą pokryta była
grubą warstwą morszczynu, na którym żerowały mewy. Pachniało rybami i słodkawym
zapachem gnijących alg.
Po 10.00 byłyśmy w Hasle. W pierwotnych planach tu miałyśmy
zatrzymać się na posiłek. Było jednak zbyt wcześnie. Sfotografowałyśmy więc
port i skierowałyśmy się w stronę stolicy. Ponieważ okazało się, ze mamy zapas
czasowy, skręciłyśmy w głąb lądu do Neker, gdzie znajduje się jedna z kilku
romańskich świątyń rotundowych. Kościół ten jest najmniejszym na wyspie, a i
tak w związku z niską zabudowa bornholmskich wiosek krzyż świątyni górował nad
wsią i dzięki temu bez trudu ją znalazłyśmy. Ze względu na odbywające się we
wnętrzu nabożeństwo, nie wchodziłyśmy do środka, a tylko obeszły rotundę
dookoła. Do Ronne dojechałyśmy kolejnym cyklovejem poprowadzonym wzdłuż dawnej
linii kolejowej. Był to przyjemny kawałek trasy, gdyż droga biegnie wśród drzew
i w wąwozie, więc byłyśmy osłonięte od wiatru, który tego dnia nieźle dał już nam
popalić.
Ronne jest kolejnym maleńkim miasteczkiem z kolorową
zabudową. Wjechałyśmy na rynek z postanowieniem zjechania drugiego śniadania –
na obiad wciąż było za wcześnie. Znalazłyśmy miejscowa piekarnię, której
zdjęcie zamieszczono w naszym przewodniku po wyspie, kupiłyśmy dwie kawy i
trochę słodkiego pieczywa: bułkę z kawałkami czekolady i dwa ciastka francuskie
osypane białym makiem. Posilone ruszyłyśmy dalej. Obejrzałyśmy kościół (oczywiście z zewnątrz,
bo trwało nabożeństwo) i kolejną latarnię morską- czwartą na naszej trasie. Ta
była wyjątkowo malutka, ale bardzo ładna. Oczywiście zamknięta na głucho, co
nas rozczarowało, bo przecież obchodzono w tym dniu międzynarodowy dzień latarń
morskich!
Przy wyjeździe z miasta zauważyłyśmy biały bastion- budynek muzeum
wojska. Niestety przy niedzieli większość muzeów na Bornholmie jest nieczynna.
Teraz nasz cyklovej prowadził nas do Dueodde. Po drodze
widziałyśmy lotnisko i zjazd do Aakirkeby, gdzie znajduje się największa chyba
atrakcja wyspy- Naturbornholm. My jednak nie miałyśmy go w planach.
Kolejny krótki odpoczynek i zejście nad Bałtyk wyszedł
spontanicznie, gdy zobaczyłyśmy ścieżkę wśród drzew. Zaprowadziła nas ona do ciekawie
zorganizowanego punktu widokowego. Był tam krąg ogniskowy i dwie wiaty, w
których spokojnie można by rozłożyć śpiwory. Wokół rosło mnóstwo jeżyn i
dzikich jabłek, którymi się uraczyłyśmy. Zaciekawiły nas kamienie na brzegu,
gdyż nie były to już znane nam granity i gnejsy. Prawdę mówiąc nie wiem, jaka
to była skała, bo nigdzie nie znalazłam na ten temat informacji (nie był to też
piaskowiec) . Dalej widziałyśmy kolejne
wiatraki i … winnicę!
W południe stanęłyśmy u stóp Dueodde Fyr. I tu czekało nas
największe rozczarowanie, a jednocześnie największy zachwyt. Latarnia, która
zgodnie z przewodnikiem powinna być czynna, akurat była remontowana. Nasze
rozgoryczenie jednak szybko minęło, gdy wspięłyśmy się na wydmę i naszym oczom ukazał
się południowy cypel wyspy. Wydmy w tym miejscu są niesamowicie szerokie i
porastają je wrzosy oraz inna wydmowa roślinność. Widok wrzosowisk schodzącego
do morza zapadł mi głęboko w serce. Siedziałyśmy w zachwycie i nie chciało nam
się ruszać dalej. Dopiero, gdy na wydmach pojawili się ludzie (dotychczas było
zupełnie pusto!) wróciłyśmy na ścieżkę. Sfotografowałyśmy nie tylko wysoką i
smukłą latarnię, ale także jej poprzedniczkę, smutno stojącą obok i niszczejącą
w zapomnieniu.
Doeodde jest popularne wśród Polaków, jednak znacznie różni
się zasadniczo od naszych kurortów. Nie ma tu głośnej muzyki ani modnych knajp.
Przy głównej drodze zauważyłyśmy zaledwie dwie restauracyjki, oblężone przez
naszych rodaków. Zrezygnowałyśmy więc z obiadu w tym miejscu. Domki letniskowe
i campingi porozrzucane są po lesie i nie łączą się w jedną spójną całość. Kolejna
piaszczysta plaża – w Broens Odde też pokryta była grubą warstwą wodorostów co
całkowicie uniemożliwiało kąpiel w morzu i plażowanie.
Obiad zjadłyśmy w Snogabaek. Jest to niewielka miejscowość
wypoczynkowo-portowa z dosyć ładną mariną, położona w pobliżu rezerwatu ptaków.
To tu zaopatrzyłyśmy się w drobne pamiątki- szklane wisiorki i naklejki firmy
Bobedixen. Urzekły nas rowerowe motywy.
Na obiad zaserwowałyśmy sobie pizzę hawajską (Gui już nie chciała
śledzia, bo ma ości!) Jakież było nasze zdziwienie, gdy się okazało, że oprócz
znanych nam dodatków, czyli szynki, ananasa i sera, na naszej pizzy znalazły
się… pieczarki!
Najbardziej znaną piaszczystą plażę Bornholmu- Balkę
ominęłyśmy szerokim łukiem.
Po 15.00 znalazłyśmy się w Nexo. Zrobiłyśmy zakupy w postaci
piwa z Sveneke, ciasteczek z Nexo, ciemnego chleba i anyżowych landrynek. Teraz
miałyśmy czas na obserwację życia wyspy. Zaglądałyśmy ludziom w okna (wiem, że
to nie ładnie, ale w bornholmskich oknach były nieraz zaskakujące wystawki),
zachwycałyśmy się niską zabudową i panująca tu ciszą. Dyskutowałyśmy o tym, jak
żyje się w miejscu odciętym tak naprawdę od świata. Gui zastanawiała się, czy młodzież
dobrze czuje się tu, gdzie nie ma głośnych koncertów, akademickich miast. Zauważyłyśmy, że wiele domów w Nexo i innych miasteczkach jest wystawiona na sprzedaż, co
znaczy, że wyspa się wyludnia.
A potem zaczął padać deszcz i trzeba się było schronić w
porcie. O 17.00 znalazłyśmy się na katamaranie.
P.S. Będzie jeszcze jeden wpis podsumowujący wyprawę.
Czekam na ostatni wpis z niecierpliwością.
OdpowiedzUsuńPieknie opowiedzialas o przepieknej wyprawie. Zaczynam zazdroscic, ze nie jezdze na rowerze ale teraz,juz za pozno na nauke.
OdpowiedzUsuńCudowna relacja:)) Do Luci- na rower nigdy nie jest za późno.
OdpowiedzUsuńNo właśnie, na rower nigdy nie jest za późno:)
UsuńFantastyczny wyjazd- Aniu, napisz jeszcze, czy smakował Wam bornholmer! :)
OdpowiedzUsuńPewnie, że nam smakował, tylko Gui marudziła, że ma dużo ości!
OdpowiedzUsuńŻyłabym w takim miejscu, odciętym od świata, bo ja taka samotnica jestem; serdeczności.
OdpowiedzUsuńMy nawet widziałyśmy dom na sprzedaż, w którym mogłybyśmy zamieszkać...
Usuń