Maraton Liczyrzepa w Karpaczu był drugą górską imprezą, na którą się w
tym roku zapisałyśmy. Miałam trochę obaw po tym jak Gui deklarowała, że gór nie
lubi. Trudno jednak było wyjaśnić, dlaczegóż w takim razie mnie w te góry wyciągnęła.
Skoro zaś wystartować chciała, to ja jako kochająca matka innego wyjścia nie
miałam, jak się do niej dołączyć. Bo z dużymi dziećmi to już tak jest. W pewnym
momencie, jeśli nie chcemy ich stracić, musimy za nimi podążać, za ich
marzeniami , planami i godzić się z ich dorosłymi decyzjami.
Spotkałyśmy się w piątek na dworcu w Jeleniej Górze. Ja
dojechałam rowerem z mojego cudnego Gierczyna, ona pociągiem z Wrocławia. Z
Jeleniej powolutku dojechałyśmy sobie do Karpacza. Upał był niemiłosierny, ale
jechało się nam dosyć raźnie, tylko coś za często musiałyśmy uzupełniać wodę;)
Zakwaterowałyśmy się w przytulnym pensjonacie „Rena”
położonym poniżej Orlinka- wybrałyśmy go specjalnie, żeby mieć blisko pod
prysznic. I to był dobry wybór. Po południu poszłyśmy spacerkiem pod górę,
przyjrzeć się podjazdowi do mety. Oj, trochę nam miny zrzedły… zwłaszcza, że
potem musiałyśmy zejść aż do centrum Karpacza na odprawę. Na stadionie
przywitałyśmy tych, którzy podobnie jak my zjechali w góry już w piątek,
wysłuchałyśmy rzeczowej odprawy technicznej (oj przydały się nam wskazówki
dotyczące zjazdów) i odebrałyśmy pakiety startowe. Śmiechu przy tym było co
niemiara, bo po raz pierwszy dostałyśmy koszulki jakby szyte na nasz
krasnoludkowy rozmiar.
Sobota przywitała nas ( a raczej mnie, bo Gui lubi pospać)
malowniczym wschodem słońca. Ci, którzy starowali na giga też pewnie ten wschód
widzieli, bo pierwsze starty wyznaczono na 7.00.
A potem było coraz cieplej, cieplej, cieplej… O jedenastej
żar lał się z nieba, na którym nie było ani jednej chmureczki. A my dopiero
startowałyśmy…
Pierwsze kilometry były samą przyjemnością- w dół i w dół.
Miałam więc okazję pozachwycać się rozległą panoramą Karpacza, potem na
horyzoncie pojawiły się Sokole Góry, z charakterystycznymi skałami na szczycie.
A my pod Sokoliki podjeżdżałyśmy. Potem znów było w dół aż do Miedzianki, gdzieś
po drodze dobrzy ludzie częstowali wodą w kubeczkach i polewali wodą ze
szlaucha. Nareszcie czuło się góry, a przecież czekał nas jeszcze podjazd na
Przełęcz Rędzińską. I podjechałyśmy… prawie… Może gdyby nie było tego cudnego
różowego napisu 16% i uśmiechu, to jakoś by poszło. Mnie jednak trochę ścięło i
po kilku metrach jazdy z prędkością 4,5 km/h z roweru zeszłam (trochę z
rozsądku, bo uświadomiłam sobie, że po pierwsze jeszcze czeka mnie jeden
podjazd, a po drugie , jeśli znowu stracę na wadze, to przestanę istnieć).
Gui zeszła troszkę
wcześniej i szła ociupinkę dłużej. Na punkt żywieniowy wjechałyśmy jednak
uśmiechnięte i bardzo szczęśliwe.
Kilka kawałków arbuza i pomarańczy dodatkowo zasiliło nas
pozytywnymi emocjami i po chwili rozmowy na krawężniku ruszyłyśmy dalej. Znowu
w dół i w dół- ach, jak dobrze, że były różowe wykrzykniki! Inaczej Gui
pokonałaby chyba prędkość światła. Zobaczyłam tylko jak mignął mi jej różowy
rowerek i już jej nie było. No. Na tym skończyła się wspólna jazda. Próbowałam
ją jeszcze dogonić na podjeździe na Przełęcz Kowarską- udało mi się nawet komuś
zaczepić na koło, ale długo tego koła nie utrzymałam. Na Przełęczy zauważyłam, jak moje ukochane dziecię pędzi przed siebie.
Na Orlinku Gui zameldowała się 15 minut przede mną. Może
wreszcie polubi góry? Po finiszu zjechałyśmy do pensjonatu, wzięłyśmy wymarzony
prysznic i już wypoczęte zeszłyśmy na boisko. Świetnie smakował makaron i
lodowate piwo. Nawet ciasto drożdżowe miało już smak (na punkcie żywieniowym
nawet na nie nie chciałam spojrzeć)
Odpoczywaliśmy, siedzieli w cieniu na trawie. Było mnóstwo
ludzi i można było w końcu spokojnie pogadać. Dużo było tego gadania.
Rozdanie nagród poszło sprawnie, zwycięzcy zostali
uhonorowani. Myślę, że zwłaszcza panie były zadowolone z gustownych statuetek z
Duchem Gór, Gui też taką dostała.
Słońce zaszło za górę. Kolejny maraton przeszedł do
historii, a uczestnicy porozchodzili się po kafejkach, pubach, pizzeriach. Bo
przecież w Karpaczu każdy znajdzie coś dla siebie. Tu kicz miesza się ze
sztuką, hałaśliwa tandeta z majestatem gór. „Ave Maria” z „Tylko mnie kochaj” i
fałszywymi tonami podrzędnej cygańskiej kapeli.
A jeśli ktoś szukał ciszy, to też ją znalazł. Wystarczyło
tylko wyjść wyżej, po za zgiełk deptaku, na kręte i strome ścieżki, bo jak
powiedziała mijana przeze mnie wczasowiczka: „niby są ludzie, a ich nie widać”.
Nocą rozpętała się burza…
Jak zatem było w Karpaczu? Genialnie! Masakrycznie ciepło,
męcząco, cudnie. Widoki zapierały dech w piersiach, pęd powietrza na zjazdach
też. Ciągłe tasowanie się ludzi na trasie, ktoś odjeżdżał na zjeździe, by potem
wolniej się piąć i znów się go mijało. Na podjazdach chwilami robiło się tłoczno,
a przez to zabawniej i dowcipniej, bo mimo wysiłku nie opuszczało nas poczucie
humoru.
Na pewno było za mało wody. Zwłaszcza na mecie. Tam, ledwo
żywi, rozłożeni w cieniu świerków dzieliliśmy się resztkami letniej wody z butelek
i bidonów.
Co z Karpacza zabiorę dla siebie? Wschód słońca, nocną burzę, wieczory i poranki z Gui i te
wszystkie rozmowy z ludźmi - te długie i te całkiem króciutkie, przelotne , i
jeszcze dumę z pokonania swoich ograniczeń.
Podziwiam i gratulacje, w tym dniu nie dało się nawet chodzić, a już nie wspomnę o jechaniu rowerem.
OdpowiedzUsuńTeż zawsze mówiłam, że nie lubię gór, bo nie lubię po nich chodzić. Ale teraz zaczynam zmieniać zdanie. Całe wakacje w domu to okropna rzecz. Marzę o jakiejś fajnej wycieczce w góry lub nad morze :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Monika
To Was mijaliśmy po drodze, kiedy wracaliśmy z Samotni; podziwiałam wspinających się do góry na rowerach, wydaje mi się, że łatwiej na nogach;
OdpowiedzUsuńi nocna burza w Szklarskiej też była, ale rano już wyjechaliśmy do siebie, na płd.wsch., gdzie nie spadła ani jedna kropla deszczu; pozdrawiam serdecznie.
Pewnie to byliśmy my:) Jedyne 400 szaleńców:)
Usuń