W sobotni poranek wyszykowałyśmy się na maraton- w końcu 108
km to nie przelewki, Chuda miała lekkie obawy przed takim dystansem. Potem
okazało się, że niepotrzebnie. Pogoda była jak na zamówienie- słońce i lekki
wiatr (lekki dla nas, niektórzy narzekali). Gdy ja już jechałam, dziewczyny, oczekując na start, stały się znów "gwiazdami telewizji lokalnej", udzielając wywiadu.
Trasa XIII Ultramaratonu Rowerowego w Świnouściu wiodła wzdłuż Zalewu
Szczecińskiego, ale tylko kilkakrotnie zbliżała się na tyle, by móc cieszyć się
jego widokiem. Jednak i te rzadkie momenty sprawiały, że rozpływałam się w
zachwycie. Zachwyt towarzyszył mi na całej trasie. Jechałam w niesamowitej
euforii, jakby mi kto skrzydła doprawił. Cieszyło mnie słońce, przesuwające się
przed moimi oczyma pejzaże, wreszcie mijani na trasie znajomi. Na krótką chwilę
stawaliśmy się sobie bliscy, na mgnienie oka, machnięcie ręką. Czasami ktoś
mnie wyprzedzał, czasami ja wyprzedzałam. Zdarzało się, ze chwila zamieniała
się w wspólne kilometry. Tym razem udawało mi się dłużej utrzymywać w grupie,
poczuć wspólnotę z innymi, ich wysiłek stawał się moim.
Za Stepnicą mijałam obie moje dziewczyny, najpierw jadącą
samotnie Gui, potem uśmiechniętą Chudą, trzymającą się sporej grupy. One były przed półmetkiem, ja już
wracałam. Za Wolinem dojechałam do
młodszej ode mnie zawodniczki i do mety jechałyśmy wspólnie. A na mecie okazało
się, że… cała trasę przejechałam w rekordowym dla mnie czasie poniżej 4 godzin.
A potem było czekanie na dziewczyny, posiłek i rozmowy z
tymi, którzy przyjechali wcześniej i tymi, z którymi jechałam.
Po godzinie dojechały dziewczyny- wspólnie! Zmęczone i
zadowolone- Gui mniej, Chuda bardziej. Potem zjadły żurek i ruszyłyśmy na prom.
Po południu, korzystając z pięknej pogody postanowiłyśmy najpierw iść na kawę i
ciasto- trzeba było przecież uzupełnić spalone kalorie, a potem nad morze.
Wybór padł na kawiarnię „Kredens". Urzekł nas wystrój tego
miejsca- jednolity, prowansalski z żywą lawendą. Zamówiłyśmy kawę z cynamonem i
wielkie czekoladowe ciasto brownie. To
był strzał w dziesiątkę. Sączyłyśmy aromatyczna kawę, opychałyśmy się ciastem i
prowadziłyśmy kolejną absurdalną rozmowę z podtekstami, co jakiś czas
wybuchając serdecznym śmiechem. Było coś o przystojnych kelnerach, męskich
głosach, kulturze języka, egzaminach z tejże i… orgazmie spożywczym. Ten ostatni spowodował dziwny
wzrok Niemki siedzącej obok- chyba z całej rozmowy tylko słowo orgazm wydawało
się jej znajome.
Wieczorem wspólnie z sąsiadem z campingu poszłyśmy na imprezę integracyjną do mariny. Zjadłyśmy rybkę i spotkałyśmy się ze znajomymi. Dzięki temu Gui zamiast tłuc się pociągiem do Wrocławia wróciła wygodnie samochodem. Sobotę zakończyłyśmy sabacikiem na balkonie naszego pokoju.
A w niedzielę odebrałyśmy trofea sportowe.
Nie, no moje serdeczne gratulacje, jesteście niesamowite, mama z dziewczynami zgarnia pierwsze miejsca na maratonie; są takie dni, że człowiek góry by przeniósł, a czasami najmniejszy wysiłek przychodzi z trudnością; takich dni z "przenoszeniem gór" życzę Wam jak najwięcej; ciacha z kawą zazdroszczę, i tej pizzy też;
OdpowiedzUsuńpozdrawiam cieplutko, bo za oknem szaruga.
Gratulacje:) Podziwiam Was dziewczyny:) Taki dystans to nie przelewki:) Pozdrawiam gorąco:)
OdpowiedzUsuńKawiarnia faktycznie super!
OdpowiedzUsuńI zazdroszczę Bałtyku, bo dawno tam nie byłam... :( Tęsknię za morzem straszliwie... :(
Pozdrawiam,
Sol
Gratulacje :)
OdpowiedzUsuńDziewczyny - jesteście wspaniałe!
świetny blog <3
OdpowiedzUsuńagrestaco6.blogspot.com