Zimowe wieczory sprzyjają czytaniu. Truizm, prawda? Przecież
każdy wie, że długie wieczory sprzyjają zaleganiu na kanapie z książką (bądź
przed telewizorem, z Internetem jest chyba trochę inaczej, bo internetowców pogoda
niewiele obchodzi)
Wracam jednak do czytania. Rok temu zimą czytałam literaturę
skandynawską, o czym tu. W tym roku przełom grudnia i stycznia także spędziłam odpływając
łodziami wikingów na daleką Północ. A wszystko przez Chudą. Bo przecież to
dzięki nie przeczytałam pierwszą książkę Elżbiety Cherezińskiej „Korona lodu i krwi”, o
której potem debatowałyśmy godzinami, leżąc w moim łóżku lub dłubiąc robótki ręczne (tu). „Korona” wzbudza w
nas mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawy pomysł i dobra narracja
(zazwyczaj), z drugiej irytujące śmiesznostki w postaci lewitujących świętych.
Część postaci tętni życiem, inne są denerwująco papierowe. Początkowo myślałam,
że na „Koronie” moja przygoda z Cherezińską się skończy, jednak wymiana pogladów
z blogerkami uświadomiła mi, że może warto dać pisarce drugą szansę.
Przed świętami zasiadłam do „Północnej drogi” i… no właśnie…
odpłynęłam w świat nordyckich bogów, głębokich fiordów, wzburzonych morskich
fal, a także w świat miłości, przyjaźni, intryg.
Na sagę składają się 4 tomy. Każdy inny, z zupełnie inną
narracją, poglądami, perspektywą.
Cherezińska zastosowała ciekawy zabieg pokazania tych samych wydarzeń-
powstawania państwowości i budzenia się świadomości narodowej Norwegów w X w z
perspektywy 6 różnych postaci. Dwa pierwsze tomy mają żeńską narrację- Sigrun
jest żoną jarla. Ma wszystko, co tylko może być potrzebne kobiecie do
szczęścia- kochającego, bogatego męża, dwoje pięknych i mądrych dzieci, szacunek
poddanych. To kobieta spełniona.
Halderd- narratorka drugiego tomu do
wszystkiego musi dojść sama. Wychodzi z ubóstwa, w które rodzinę wpędził brat
bohaterki jednym niezrozumiałym czynem. Dzięki małżeństwu z jarlem zyskuje
majątek i to, o czym marzy przede wszystkim- władzę. Halderd ma się o kogo martwić
i troszczyć- los obdarzył ją sześcioma synami. Marzy, by jej ulubiony
najmłodszy syn objął władzę na Północy. Ta część sagi ma chyba najbardziej
wartką akcję, a postaci są najbardziej wyraziste.
Kolejny tom ukazuje nam Einara- syna wieszcza, który
zapowiedział koniec starego świata i wróżbę tę przypłacił życiem. Wróżba ta
ukształtowała też losy Einara, którego powołaniem stało się głoszenie wiary w
nowego Boga. W „Pasji według Einara” Cherezińska ciekawie pokazała kościół w X
wieku z jego wynaturzeniem i niejednorodnością.
O ile w trzech pierwszych tomach pisarka starała się trzymać
realności (bogowie nie schodzili do ludzi, a wróżbici byli wiarygodni), o tyle
w ostatnim tomie popuściła wodze fantazji i do głosu dopuściła nie tylko troje
młodych bohaterów- dwoje dzieci Sigrun: Bjorna i Gudrun i najmłodszego syna
Halderd- Ragnara, ale także nordyckich bogów. Nadal jednak mityczna fantastyka
nie zaburza obrazu całości.
Gdy bohaterowie odpływają w pogoni za swoim marzeniem, ja
mam żal, że to już koniec powieści.
Skandynawskie lasy powoli przestają mi szumieć w uszach, nie
odbija się w nich także echo morskich fal uderzających o skaliste wybrzeże,
więc czas sięgnąć po kolejną książkę Olgi Tokarczuk. Przede mną „Gra na wielu
bębenkach”.
Ciekawa saga. Ale chyba bliżej mi do Tokarczuk. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMnie potrzebna była literatura lekka, ale nie infantylna i Cherezińska idealnie trafiła w moje zapotrzebowanie. A Tokarczuk.... Tokarczuk jest dobra na wszystko.
Usuń