Trzebnica
już chyba zawsze będzie kojarzyła się z polami pachnącego
żółtego rzepaku. Gdy odwiedzałyśmy miasto rok temu pola właśnie
zaczynała się zabarwiać. Tym razem, pewnie z powodu wcześniejszej
wiosny rzepak był już w pełnym rozkwicie.
Do
miasta dojechałyśmy tym razem z różnych kierunków. Ja pociągiem
ze Szczecina i potem kilka kilometrów rowerem, Chuda i Gui - z
Wrocławia. Nim dziewczyny dojechały, zdążyłam zameldować nas w
pokoju hotelowym, zmówić śniadania i przywitać się z
nadjeżdżającymi z różnych stron znajomymi, z niektórymi
jechałam już od Szczecina, więc podróż minęła mi zaskakująco
szybko. Piątek był bardzo radosnym dniem, gdyż spotykaliśmy się
po zimie na pierwszym w tym sezonie maratonie. Wszystko jednak
przestało być istotne, gdy nadjechały dziewczyny, wszak z Gui nie
widziałam się od ferii zimowych. Gdyby nie zmęczenie i świadomość,
że w sobotę mamy do przejechania 150 km, to pewnie przegadałybyśmy
całą noc. Bo tematów nigdy nam nie brakuje. Matura Gui, plany
wakacyjne, domowe nowinki, przebieg trasy... O 22.00 Gui zarządziła
cisze nocną.
W
sobotę zjadłyśmy pyszne śniadanko przygotowane w naszym
pensjonacie i ruszyłyśmy na linię startu. Po nocnej burzy
pozostało tylko wspomnienie i rześkie powietrze. Pogoda zapowiadała
się wymarzona na śmiganie po drogach. Ruszałyśmy o różnych
porach, ale istniało duże prawdopodobieństwo, ze trafimy na siebie
na trasie.
Każda
z nas miała inny cel, jechała z innymi myślami, planami. Chuda
podeszła do sprawy ambicjonalnie- dużo trenowała i chciała
przejechać swoje pierwsze 150 km, dla Gui celem było: dojechać do
mety. Myśli pewnie zaprzątnięte miała zbliżającą się maturą.
A
ja... no cóż... dla mnie ważna jest droga... spotkanie z sobą.
Trasa
maratonu biegła tak, jak w ubiegłym roku, więc przynajmniej
pierwsze 40 km jechałam znaną sobie drogą. Początkowo chciałam
nawet zastosować się do rad koleżanki i nie oglądać "kwiatków
i widoczków". Szybko okazało się jednak, że jest to
niemożliwe. Urzekły mnie najpierw barwne kwadraty pól, potem
Dolina Baryczy. Nad Stawami Milickimi przyglądałam się czapli
stojącej bez ruchu przy brzegu, płynącym po wodzie łabędziom i
kaczkom. Słuchałam klekotów, poćwierkiwań, gwizdów. Nagle
wszelkie dźwięki zostały zagłuszone przez tęskny rechot setek
żab. Brzmiały niesamowicie przejmująco.
Dalej
gapiłam się na potężne dęby. Teraz już wiem, że to dęby, bo
gałązki pokryte były młodymi jasnozielonymi, lśniącymi
listeczkami (rok temu liście były dopiero w zawiązkach) I w tym
właśnie momencie uświadomiłam sobie, że... na asfalcie nie ma
dziur, które rok temu utrudniały mi obserwację koron drzew.
Potem
przez chwilę jechałam w towarzystwie i widziałam przede wszystkim
tylne koło mojego towarzysza. Na punkcie żywieniowym zamajaczyła
mi różowa koszulka Gui, zatrzymałam się więc i ja. Zamieniłyśmy
kilka słów i jakiś czas jechałyśmy razem. Szybko się jednak
okazało, że mamy różne tempo i za którymś zakrętem już nie
widziałam za sobą charakterystycznego różu...
Wjechałam
w sosnowy las tu i ówdzie poprzetykany białymi pniami brzóz i
delikatną zielenią listeczków tychże. O ile korona lasu była
dwubarwna, a tyle poszycie mieliło się wszelkimi odcieniami brązów
i zieleni: od rudości owocni mchu płonnika, przez khaki całych
połaci tegoż płonnika i innych mchów, dalej jasną świeżą
zieleń młodych liści jagód, rozwijające się ślimakowo paprocie
po srebrzysto zielone chrobotki. Gdzieniegdzie zakwitały żółte,
niebieskie i białe kwiaty. Gdy w którymś przydrożnym rowie
zauważyłam dzikie konwalie, mało nie spadłam z roweru. Wokół
wszystko pachniało.... wodą, rzepakiem, bzem,
Niewielkie
wioski witały fioletowymi i białymi bzami, ukwieconymi biało i
różowo jabłoniami, czerwonymi tulipanami i przede wszystkim
radosnymi krzykami dzieci.
Potem
znów jakiś czas jechałam z Gui, ale gdy zaczęły się pagórki,
Młoda została z tyłu.
Góra
Prababka, którą straszono nas od roku okazała się przyjemnym
pagórkiem, o wiele niższym i łagodniejszym niż podjazd pod Domek
pod Orzechem w naszych Izerach. Żadna z nas nie miała większego
problemu z wjazdem, a Chuda pojechała na tyle dobrze, że jej
przechwałek musiałyśmy słuchać cały wieczór i niedzielny
poranek ;)
Na
trasie spotykałyśmy znajomych, tych całkiem bliskich i tych , z
którymi spotykamy się tylko czasami. Tych , których spodziewałyśmy
się spotkać i tych, których pojawienie się było zaskoczeniem.
Na
metę wjeżdżałyśmy co 15 minut. Szybko posiliłyśmy się pyszną
grochówką i pojechałyśmy do pensjonatu umyć się i zmienić
ubrania, bo przecież na podium musimy prezentować się bez zarzutu.
Całę
popołudnie i wieczór spędziłyśmy na rozmowach, wesołym
przekomarzaniu się i złośliwych docinkach. Organizatorzy "Żądła Szerszenia" i znajomi
zadbali, byśmy się ani chwili nie nudziły. Wieczór przeciągnął
się w noc, już w pokoju w łóżkach dzieliłyśmy się emocjami,
marzeniami, spostrzeżeniami. I ciągle miałyśmy za mało czasu dla
siebie. A „oskarowa mowa” Gui będzie hitem prze następne
tygodnie.
W
niedzielę obudziłyśmy się dosyć wcześnie, ale nadal rozmawiając
dopiero o 9.00 zaczęłyśmy się pakować. Nim wsiadłyśmy do
pociągu , usiadłyśmy jeszcze w cukierni, wypiły kawę i
posiliłyśmy się pysznym ciastem- na pizzę zabrakło już czasu.
Na
dworcu we Wrocławiu pożegnałyśmy Gui i wsiadłyśmy do TLK
Śnieżka, która zawiozła nas w góry.
dla takich wspomnień warto jeździć na takie zloty :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie tak :)
UsuńDziewczyny, jesteście wielkie! I tak cudownie pozytywnie szalone ;-))
OdpowiedzUsuńŚciskam ;)
Świetna relacja i niesamowite przeżycia. Przez moment poczułam, jakbym tam była z Wami :))))
OdpowiedzUsuń