Świt nad Zieleńcem zaskoczył
bezchmurnym niebem. Było to niemałe zaskoczenie, bo poprzednie dni
nie nastrajały optymistycznie- mgły i deszcz ciągnące się przez
całe Sudety zwiastowały kolejny deszczowy maraton.
Ponieważ nocujemy w Chacie
Zielenieckiej, możemy przygotować prawdziwe „śniadanie
mistrzów”. Wstaję o szóstej, by dokładnie na 6.30 gotowe były
jajka na bekonie i kawa. W przytulnej jadalni niespiesznie pijemy kawę i
pałaszujemy śniadanie. Jest gwarno i wesoło- wszak jest nas tu
ośmioro maratończyków. Pierwsi od stołu odrywają się Giganci i
Chuda, która ma zamiar sfotografować starty.
Z Gui mamy trochę więcej czasu.
Przygotowujemy się powoli i podchodzimy na parking. Teraz jest tu
mnóstwo znajomych, więc czas do startu mia szybko. Pierwsza rusza
Chuda, 4 minuty później ja, a Gui, która wybrała dystans 65 km
dopiero po 9.00.
-Przyjedź do Karpacza.- słyszę obok
siebie i dostaję ulotkę
.- Nie wiem, czy dam radę, bo to
początek roku szkolnego, będzie ciężko się wyrwać.
-Oj, szkoła się bez ciebie nie zwali.
Przyjedź.
-Może... i wtedy pojadę Giga.
-Giga? I co trzy razy podjedziesz?
-Podjadę, jak nie będę musiała
ciągnąć się przez Karpacz, to pojadę.
-Nie będziesz musiała. Przyjedź,
wystartuję cię w pierwszej grupie.
No i chyba trzeba zapisać się na
Liczyrzepę... potem wsiąść w samochód i znów jechać przed
siebie...
Ruszam. Najpierw 10 km szybki zjazd (
dobrze o tym pamiętać za 100 km ). Jadę przecudna doliną, mijam
Lasówkę, a potem Mostowice. Podziwiam kolejne maleńkie wiejskie
kościółki, już rok temu zachwyciły mnie barokowe i neogotyckie
wieże.
A potem już wjazd w Góry Orlickie. W
niewielkich przysiółkach i wioskach panuje iście sielankowy
nastój, który udziela się także i mnie. Z radością obserwuję
beztroskie dzieci skaczące na trampolinie lub taplające się w
basenie. Prawie odczuwam ich radość. Pogoda cudowna, jest coraz
cieplej, wiatru brak. Pejzaże zachwycają. Najpiękniejszy jest ten
powyżej Ricky. Rok temu miałam tu dylemat: podziwiać widoki, czy
patrzeć na dziurawą drogę. Tym razem mogę bezkarnie wpatrywać
się w góry- wyrwy w asfalcie zostały zalane, może nie jest o
idealne rozwiązanie, ale wystarczające, by spokojnie jechać w dół.
Co jakiś czas mijamy się z innymi uczestnikami maratonu, czasem
ktoś krzyknie życzenia imieninowe, co wprawia mnie w radosny
nastrój.
Kolejny podjazd i... osiągnęłam cel
na dziś- widzę przed sobą Chudą. Do punktu żywieniowego
dojeżdżamy już razem. Zatrzymujemy się, aby uzupełnić zapas
wody i zjeść kawałek arbuza. Śmiejemy się, że wjechałyśmy
tylko po to, aby delektować się arbuzem i nim się spostrzegamy
mamy bidony napełnione wodą, a w dłoniach dzierżymy solidne
kawałki soczystego owocu- tak działają ludzie na punkcie- nim
zdążysz pomyśleć, ze czegoś potrzebujesz- już to masz :) Chwilę
jeszcze się przekomarzamy i ruszamy. Przed nami, można powiedzieć
ekspresowy zjazd do Mostowic. Tu co poniektórzy osiągają zawrotne
prędkości, ja ze swoją wagą rozpędzam się „tylko” do 60
km/h. Mimo kilku podjazdów, średnia prędkość nie spada poniżej
20 km/h, co dodatkowo mnie cieszy, bo być może będzie to
najszybszy mój górski maraton. Wracamy do Polski, wjeżdżamy w
Góry Bystrzyckie. Najpierw spokojnie drogą śródsudecką. Dobry
asfalt i niewielkie różnice wzniesień sprawiają, że Chudej nie
zamykają się usta. Gadamy prawie cały czas. Cicho robi się
dopiero wówczas, gdy albo ona śmiga mi na zjeździe, albo ja
wyprzedzam ją na podjeździe. Przed Różanką jedziemy już w
pewnej odległości od siebie, co spowodowane jest fatalnym stanem
asfaltu. Jej opony pozwalają na szarżę, ja muszę odpuścić.
Wieś Różanka dba o swoja nazwę-
wita nas zapachem róż hodowanych w ogrodach. Ich niesamowita woń
towarzyszy nam w czasie przejazdu przez całą wioskę. W centrum
zwalniam- barokowy, wyremontowany kościół przyciąga mój wzrok.
Potem zaczynają się podjazdy. Dogania nas kilku Gigantów na
ostatniej pętli. Widać, że im ten podjazd też daje się we znaki,
gdyż do kolejnego punktu żywieniowego dojeżdżamy prawie
jednocześnie. Wcześniej jednak naszym oczom ukazuje się
najcudowniejszy widok na tej trasie- panorama Masywu Śnieżnika i
choć jazda z głową wykręconą w bok jest może karkołomna, to ja
nie mogę oderwać wzroku od majaczących w oddali gór.
Wreszcie jesteśmy na szczycie.
Powtarzamy żarto o tym, że wjechałyśmy tylko po to, żeby dostać
kawałek arbuza. Organizator, który w czasie maratonu zda się być
w kilku miejscach jednocześnie, ciągnie mnie na wolną przestrzeń:
-chodź, zobacz, widziałaś ten widok?
Tam jest Śnieżnik.- wymienia kolejne nazwy. Uśmiecham się.
-Widziałam. Najpiękniejszy widok na
tej trasie. - sok z arbuza kapie mi po brodzi i dłoniach...
-Jedziesz ze mną?- zachęca Ania Gigantka. Przez chwilę nawet się
zastanawiam, ale wtedy nie zdążyłabym na dekoracje Gui.
-Nie tym razem jeszcze. - odmawiam.
Zbieramy się z Chudą do zjazdu. Łapię
jeszcze batonik i już pędzimy w dół. Przed nami ostatnie 20 km
trasy. Zjadamy każda swój batonik, żeby ten ostatni podjazd pod
Zieleniec nas nie zmęczył.
A potem proszę Chudą, żeby przestała
mówić. Chcę posłuchać ciszy... Wzdłuż drogi wdzięczą się do
nas maliny i poziomki. „Nie tym razem, moje drogie”- myślę-
„ktoś inny po was sięgnie i będzie smakował waszą słodycz”.
Przed nami najdziwniejszy podjazd na
trasie. Jedziesz i nie rozumiesz, dlaczego tak wolno. Wydaje ci się,
że droga jest płaska i dopiero kierunek płynięcia strumienia
uświadamia, że nie jest z górki (no i świadomość, że przecież
kilka godzin temu po tej trasie śmigało się 40 km/h.)
Meta w Zieleńcu – 5 i pół godziny
po starcie. Prędkość 20 km/h utrzymana. Zdążyłyśmy na
dekorację Gui, która już na nas czeka. Gui jest zachwycona swoim
przejazdem. Poprawiła wynik sprzed roku i jechała w towarzystwie
swojej maratonowej koleżanki. Robię jej zdjęcia na najniższym
stopniu podium.
Teraz mamy czas na rozmowy i spotkania
ze znajomymi, zjadamy obiad, dopychamy się ciastem drożdżowym i
owocami. Chcę sprawdzić swój oficjalny wynik, ale wcale nie jest
to takie proste, bo co chwilę zatrzymuję się, aby z kimś zamienić
kilka słów. To niesamowite, ilu mamy znajomych. Ktoś zapytał Gui,
czy jeździ w jakimś klubie, że wszyscy ją znają i gdy właśnie
ma zaprzeczyć słyszy z tyłu czyjś głos:
-Nie, ona ma taką wielką rodzinę. -
to prawda, jesteśmy tu jak rodzina i to się czuje.
-Będziesz pisała?- pyta Org, ten sam, który jeszcze niedawno pokazywał mi Śnieżnik.
-Pewnie, już układam sobie w głowie
tekst. Będzie o malinach, poziomkach i różach.- widzę jego
pytający wzrok.-z resztą, przeczytasz.- uśmiecham się. W tym
momencie Gui dołącza do rozmowy:
-właśnie, mamo, nie mówiłam ci
jeszcze. Oparłam się poziomkom, choć tak pięknie pachniały, nie
spróbowałam malin, mimo że się do mnie śmiały, ale jak
zobaczyłam takie wielkie krzaki pełne czarnych jagód, nie
wytrzymałam i zsiadłam z roweru, żeby je zjeść.
-No właśnie. O tym też będzie.-
kończę poprzednią myśl.
A potem idę czekać na moją Anię
Gigantkę. Siadam na krawężniku razem z innymi „czekajkami” (
choć tym razem powinnam napisać „czekańcami”, bo to panowie
czekają na swoje panie.)
Wreszcie jest i Ania. Możemy iść na
zakończenie.
Dekoracja przebiega jak zwykle na
Klasykach bardzo szybko i sprawnie, tylko mój wynik się gdzieś
zawieruszył i muszę poczekać na dyplom i puchar. W losowaniu tym
razem to Gui ma szczęście i staje się szczęśliwą posiadaczką...
gwizdka. Potem jeszcze długo klaszczemy organizatorom, bo co jak co,
ale Klasyki są zorganizowane perfekcyjnie- świetnie oznakowane
trasy z bajecznymi widokami, różowe strzałki i rysuneczki na
asfalcie wskazujące na dbałość orgów o nasze zdrowie i życie,
ogromne osobiste zaangażowanie sporej grupy osób po obu stronach
granicy, pyszne jedzenie, wreszcie sama atmosfera sprawiają, że jak
głosi hasło tego maratonu, jest to „przygoda, która uzależnia”.
Pewnie, nie wszyscy są w pełni usatysfakcjonowani- R. 7 razy
poprawiał spadający łańcuch, ktoś skrócił dystans, ale i byli
i tacy, którym jechało się tak dobrze, że zamiast jechać 65 km,
jechali dalej do 110!
Kolejny Klasyk Kłodzki dobiegł końca.
My jednak zostajemy jeszcze jedną noc. Do późna biesiadujemy przy
jednym z ognisk rozpalonych w tę noc w Zieleńcu z okazji odpustu na
św. Annę.
Odpoczywamy, snujemy refleksje o
maratonie, o życiu, w oddali słychać ludowe pieśni śpiewane na
rozstawionej na zboczu scenie.
O 23.45 rozbłyskują sztuczne ognie,
ale te oglądamy już z okna w pokoju.
Z Zieleńca wyjeżdżamy o 10.00-
najpierw zwożę do Dusznik Chudą, potem wracam po Gui.
Tym razem decydujemy się na
najbardziej hardkorowy powrót- przez góry i... przyjeżdżamy do
Gierczyna już po 3 godzinach! Gui coraz lepiej spisuje się jako
pilot, mimo że przez kilkaset metrów prowadzi mnie polną wąską
błotnistą drogą ;)
Do zobaczenia w Kołobrzegu albo w Karpaczu! |
To u Ciebie poznaję, jak wygląda życie na rowerowych maratonach, kategorie, mnóstwo znajomych, no i te odległości do pokonania, ba! żeby to jeszcze po płaskim, a tu podjazdy górskie, jak dla mnie - najgorsza rzecz w rowerowych eskapadach; wiele imprez już za Wami, a i wiele nowych czeka, jak widzę; powodzenia i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję, Mario, takie komentarze jak Twój, sprawiają, że staram się bardziej :)
UsuńGratuluję kolejnych niesamowitych sukcesów! :) :)
OdpowiedzUsuńi znów na podium ... ech... co za kobiety :)
OdpowiedzUsuńRobi się nudne, nie? Zaczyna brakować miejsca na puchary. Ale z drugiej strony - moje stoją w gabinecie w szkole i motywują uczniów :)
UsuńPodziwiam... ja na rowerze jeżdżę tylko po płaskim :) swoją drogą odwiedziłam Twój blog, ponieważ Ty prowadzisz kobiece rozmówki przy herbacie, a ja piszę u siebie felietony przy kawie :) Pozdrawiam, Weronika.
OdpowiedzUsuńMasz fajne przepisy, czasami warto komuś zajrzeć do garnka! A kawę tez lubię, zwłaszcza o świcie.
UsuńPiekne. Czytalam z zapartym tchem. Jesteś niesamowita. :-)
OdpowiedzUsuń