- Do Zieleńca nie można dojechać bez
przygód.- stwierdziła Gui, gdy wyjechałyśmy wreszcie z
Wałbrzycha. Po zeszłorocznych perturbacjach z zerwanymi drogami w
Czechach i recytowaniu „Mojej piosnki” Norwida tym razem
wybrałyśmy najbardziej naszym zdaniem optymalny wariant dojazdu z
Gierczyna do Zieleńca. Niestety, tylko naszym zdaniem.
Już po samym zjeździe z naszej Góry
okazało się, że samochód nie chce przejść na spalanie gazu i
trzeba jechać na benzynie. Kolejne próby przełączenia paliwa
kończą się piskiem kontrolek. Tankuję więc benzynę i jedziemy.
Do Wałbrzycha idzie nam całkiem sprawnie. Mamy , jak zwykle świetne
humory. Rozmawiamy, podziwiamy widoki, a Gui coraz lepiej radzi sobie
jako pilot. W Wałbrzychu trafiamy na roboty drogowe na całej prawie
długości miasta. Korek, do świateł, zwężenia jezdni i gdy już
prawie widzimy tablicę z napisem koniec miasta, zauważamy kłęby
czarnego dymu buchające gdzieś przed nami.
-Zobacz, jakby ktoś palił opony-
mówię do Gui.
-Byle nie na naszej drodze- odpowiada
moje dziecię, niestety, w złej godzinie. Już po chwili wiemy, że
na naszej drodze płonie ciężarówka. Chyba nigdy z tak bliska nie
widziałyśmy pożaru. Wielkie języki ognia pochłonęły większość
kabiny i paki samochodu, nad nim unosi się czarne kłębowisko.
Podejmuję szybka decyzje o zawróceniu
z drogi- trzeba zrobić miejsce dla straży, pogotowia, policji. Na
razie chyba wszystkie utknęły w korkach. Ten sam manewr wykonują
także inni kierowcy. Dwa samochody skręcają w wąska boczna
uliczkę, biegnącą stromo w górę- robię to samo, licząc, zę
miejscowi znają objazd. Nie mylę się- po chwili kręcenia
osiedlowymi uliczkami wyjeżdżamy z drugiej strony pożaru. Tu
utworzył się korek z ciężarówek, które nie ominą nieszczęścia
tą drogą , co my. Muszą stać. Przez chwilę widzimy jeszcze pożar
z innej perspektywy, po czym zjeżdżamy w dół, w stronę przejścia
granicznego w Mieroszowie. Po drodze ostrzegamy kolejnych kierowców
o niebezpieczeństwie.
Przez Czechy tym razem przejeżdżamy
bezproblemowo- no w końcu to tylko 25 km.
W Lewinie Kłodzkim Gui prawie wykręca
głowę, oglądając chyba najpiękniejszy w Polce wiadukt kolejowy.
Gdy po 3 i pół godzinie jazdy stawiam
samochód na niewielkim parkingu przed „Chatą Zieleniecką”,
oddycham z wyraźna ulgą. Dojechałam.
Chwilę później dojeżdżają nasze
koleżanki- w zeszłym roku też nocowałyśmy razem. Nim zdążyłyśmy
się rozpakować pojawia się także Chuda z R. Oni przyjechali
pociągiem ze Szczecina, a na ostatnich kilometrach skorzystali z
uprzejmości znajomego, który dotransportował ich do Zieleńca.
Pierwsze powitania, rozmowy, uwagi z
trasy i idziemy zameldować się w biurze zawodów. Tu na razie
raczej pusto, choć co chwila ktoś podchodzi, wypisuje oświadczenia,
odbiera numery startowe, cudne kalendarze ze zdjęciami okolic
Dusznik i mapkę trasy. Jeszcze przed odprawą techniczną
dowiadujemy się, że dekoracja po dystansie „mini” przewidziana
jest na 15.00. Nie jest to dla nas dobra wiadomość, gdyż istnieje
obawa, ze z Chudą nie zdążymy zobaczyć Gui na pudle (jeśli na
nim stanie). Zmartwiona mina organizatora sprawia, że szybko
dodajemy, że po prostu musimy jechać odpowiednio szybko, żeby
zdążyć. Będzie to dla nas dodatkowa mobilizacja.
O 20.00 wysłuchujemy odprawy
technicznej. Ludzi niewiele, większość dojedzie w sobotę rano. Po
raz kolejny z przyjemnością wsłuchuję się w relację o przebiegu
trasy. Szybko, zwięźle i na temat, ale ze swadą, tak, aby nie
znudzić słuchaczy. Wiemy już wszystko. Nawet to, że na punktach
żywieniowych są arbuzy- to ważna informacja, bo zapowiada się
ciepły dzień , tylko około 14.00 ma przejść burza.
BURZA?!!!! Znowu?!!! Nie dość byłojednej w Radkowie na początku sezonu? Jeszcze jeden powód, by się
spieszyć, no i wymówka,by nie zwiększyć dystansu, co przez moment
chodziło mi po głowie ( w końcu 160 km po górach to nie jest
jakieś wielkie halo ;) )
W drodze do Chaty zatrzymujemy się w
Goprówce- tu też nocują znajomi. Gui odbiera nowe kolarskie buty,
w których jutro pokona górską trasę. Znów rozmowy, uwagi o ty,
co czeka nas jutro. Nad Zieleńcem powoli zachodzi słońce, barwiąc
góry na różowo i pomarańczowo.
Teraz możemy już spokojnie kłaść
się spać. Jeszcze przez chwilę rozmawiamy z Anią, która nocuje z
nami w pokoju, śmiejemy się, że startujemy w imieniny i zasypiamy.
160 km po górach?... nawet nie będę sobie wyobrażać ile człowiek może spalić kalorii po takim wyczynie.. a Wy przecież takie chudzieńkie :(
OdpowiedzUsuńA wiesz, ile potem zjadamy!
UsuńMoje kochane twardzielki. Juz sie stesknilam za Wami. Dora
OdpowiedzUsuńMy też tęsknimy!
UsuńJesteście niezmordowane! widoki na ostatnich zdjęciach bajeczne, co jest w tym Dolnym Śląsku, że tak urzeka? i już przenoszę się do następnego wpisu, pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńAle wciąga. Można by czytac i czytac :-)
OdpowiedzUsuń160 km dla mnie nawet w płaskim terenie jest nie do pokonania na rowerze! Na piechotę sobie jakoś radzę, ale wyprawy rowerowe mnie przerażają.
OdpowiedzUsuń