Lato w pełni, chociaż na nadmiar słońca dotychczas nie narzekaliśmy i oczekiwaliśmy ciepłych dni z utęsknieniem. Czasami warto uważać, o czym się marzy, bo marzenia się spełniają, a prośby zostają wysłuchane. Wiedzą to ci, którzy podobnie jak my w piątkowe popołudnie zawitali w Świdwinie.
My oczywiście musiałyśmy być, gdyż po pierwsze mamy blisko, a po drugie i ważniejsze- mamy sentyment do organizatora. Ale o tym za chwilę.
Do Świdwina podobnie, jak na poprzednie maratony, zjeżdżałyśmy każda z innego miejsca. Chuda przyjechała pociągiem ze Szczecina i już w pociągu, pełnym znajomych rowerzystów, cieszyła się maratonową atmosferą. Gui skorzystała z uprzejmości znajomych i z Wrocławia przyjechała z Krzysiem i Irenką. Ja dojechałam "biedronką", czyli naszym czerwonym fordem Ka, do którego spakowałam rower, lodówkę turystyczną i mnóstwo niepotrzebnych rzeczy ( potrzebne zostały na suszarce). W lodówce wiozłam ulubioną zupę dziewczyn- jarzynową z warzywek z działki.
Po wypakowaniu wszystkiego z samochodu okazało się, że... jedna z moich rowerowych rękawiczek nadal wisi na suszarce. Perspektywa jazdy bez rękawiczek wcale mi się nie uśmiechała. Wydawało się, że jedyną nadzieją będzie Netto, w którym ostatnio jakieś rowerowe drobiazgi widziałam. Od czego ma się jednak przyjaciół i niezawodny facebook. Ledwo poskarżyłam się na swoje gapiostwo, a już koleżanka pakowała zapasową parę dla mnie (prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie?)
Przed dwudziestą stawiłyśmy się na odprawie technicznej. Odebrałyśmy numery startowe i bardzo rowerowe kubki.
Powitania, rozmowy... i zaczęła się odprawa. Gdy organizator zaczął mówić o maratonie rodzinnym, nam zrobiło się tak bardzo ciepło koło serca, bo przecież nasza przygoda z Supermaratonami zaczęła się na maratonie rodzinnym cztery lata temu w Radowie Małym. Atmosfera, o którą zadbali wówczas organizatorzy zafascynowała Gui do tego stopnia, że ... no właśnie... jeździmy coraz więcej i coraz dalej.
Gdy już poznałyśmy trasę, dowiedziałyśmy się, że punkty żywieniowe są co 50 km, a po maratonie organizator proponuje kąpiel w... Redze, wróciłyśmy na stancję. Szybka kolacja i idziemy spać- w końcu następnego dnia czeka nas 158 km w upale.
W sobotę budzimy się w doskonałych humorach (a czy my potrafimy inaczej?) Krem z filtrem 50 nakładamy bardzo starannie- żadna z nas nie chce wyglądać po południu jak Indianka. Na niebie pokazują się chmury, więc jest nadzieja, że nie padniemy w upale. Startujemy sprzed Urzędu Miasta, czyli w samym centrum- to taki świdwiński zwyczaj- mieszkańcy mają wiedzieć, że jest rowerowe święto. Ruszamy przed 9.00. Najpierw Chuda, która kolejny raz ma podobny skład grupy startowej, a 6 minut później Gui i ja. Początkowo jedziemy znajomą nam trasą- byłyśmy tu rok wcześniej. Grupa się rozciąga i po kilku kilometrach zostajemy w troje. Hurra- nie jesteśmy same! Mamy towarzystwo! Jedziemy, nasz towarzysz jedzie w sam raz, bym utrzymała się mu na kole. Gui trochę jęczy, że na moim kole jeszcze by pojechała, ale gdy ja trzymam się kogoś, to ona wysiada. Póki co, trzyma się za nami. Kilka kilometrów później dojeżdża nas para mieszana z radosnym okrzykiem- "Przywiozłem wam Gosię". Gosia jednak wcale nie zamierza zostać z nami, tylko pędzi dalej.
Na pierwszych podjazdach Gui rezygnuje z zbyt dużego tempa i zostaje. Do punktu żywieniowego na 50 km dojeżdżamy we dwoje. Nadal mamy całkiem niezłą jak dla mnie średnią. Na horyzoncie majaczy mi turkusowa koszulka Chudej. Mam nadzieję niedługo ją dojechać. Hahhaah- będę ją tak widziała przez kolejne 40 km. Raz bliżej, raz dalej. Zwłaszcza, że i tempo maleje- silne podmuchy wiatru skutecznie utrudniają nam jazdę. Chwilami mam wrażenie, że odlecę przy najbliższym podmuchu. Ale i wiatr ma swoje plusy- jak stwierdził rowerzysta z któregoś z krótkich dystansów- jest czas, by pogadać na trasie, a nie tylko w asfalt patrzyć i wymienia się z nami spostrzeżeniami na temat bocianów "którymi można by obdzielić pół Europy". Fakt. Bocianów mnóstwo. Widoki są niezapomniane- pomykamy wszak po Pojezierzu Drwawskim- jeziora, lasy, pola, łąki, cieniutka wstążka Regi ( no musi być u nas taka wąska, by u was była szeroka). Pachną lipy i truskawki, a w lesie ciepłe igliwie i grzyby, na łąkach gorzka woń dziurawca miesza się z zapachem siana. W pewnym momencie zaskakuje mnie słodka, upajająca woń. Wciągam powietrze głębiej, rozglądam się, szukam źródła zapachu... cały zagon późnych ziemniaków w pełnym rozkwicie! Wiedzieliście, że ziemniaki tak słodko pachną?
Niestety mój towarzysz słabnie i przejmuję na siebie walkę z wiatrem. Wreszcie na 90 km doganiam Chudą, która z ulgą (ale i ze sportową złością, że znowu ją dogoniłam) chowa się za nami. Przed Połczynem zostajemy same, ale te 100 km wspólnej jazdy dało mi mnóstwo frajdy.
Mozolnie pniemy się pod kolejną górkę (czy to na pewno nie jest górski maraton?) . Nagle źle zrzucam przerzutki, rower prawie się zatrzymuje, a Chuda, by nie wjechać mi w koło, ląduje w ukwieconym rowie. Otrzepuje się i stwierdza:
- pierwszy upadek na tym rowerze, nie jest źle. Tylko siniak będzie.
Jedziemy dalej. Gorąco. Chudej kończy się woda, a punktu żywieniowego brak... no przecież miały być co 50 km! Turkusowej zaczyna się marzyć deszcz.
- Uważaj, o czym marzysz, bo możesz skończyć jak ja w Radkowie- ostrzegam.
-No ale ja nie chcę burzy, tylko trochę deszczu i mniej wiatru- jęczy Chuda. Wreszcie za kolejną górką pojawia się punkt żywieniowy i Chuda odzyskuje siły. Nim się obejrzałam, była na szczycie wzniesienia, zeskakiwała z roweru i łapała butelkę wody, którą usłużnie podawał jej kilkuletni chłopczyk. No własnie w mijanych wioskach witane byłyśmy przez dzieciaki, dla których przejazd maratonu był nie lada wakacyjną atrakcją, a już pomoc kolarzom na punktach żywnościowych wydawała im się bardzo ważnym zadaniem, z którego świetnie się wywiązywały (zresztą nie tylko dzieciaki doskonale zajmowały się nami na punktach, podobnie było z dorosłymi). Dopieszczone wodą, bananami i wafelkami ruszyłyśmy na ostatnie 50 km. Pogoda trochę się zmieniła i... spadło kilka kropel deszczu (ciekawe, czy ktoś jeszcze to zauważył?)
Wreszcie na ostatnich kilometrach miałyśmy wiatr w plecy (tylko , że nam się już wtedy wydawało, że tego wiatru nie ma). Do Świdwina dotarłyśmy po 6 i pół godziny od startu. Jeszcze tylko honorowy przejazd przez całe miasto i jesteśmy na mecie.
Witamy się ze znajomymi, którzy wyglądają na równie zmęczonych jak my. Z twarzy i ciała zdrapujemy warstwę soli. Wymieniamy się pierwszymi uwagami- mimo dobrze oznakowanej trasy ten i ów pomylił drogę, kogoś dopadła niemoc, wszyscy narzekają na wiatr. Ktoś wyskakuje z propozycją, by za rok liczyć ten maraton w klasyfikacji górskiej :)
Pyszny dwudaniowy obiad rekompensuje wszystkie trudy. Siedząc na trawie czekamy na Gui i Giganta Chudej. Na szczęście nie musimy czekać zbyt długo.
Mamy trochę czasu do dekoracji, którą zaplanowano w świdwińskim zamku o 18.00. Z Gui decydujemy się na skorzystanie z bezpłatnego wejścia na pływalnię- Park Wodny "Relaks" jest jednym ze sponsorów naszej imprezy. Bicze wodne, rwąca rzeka, jacuzzi, sauna. Pół godziny i jesteśmy gotowe do odbioru medali.
Chuda w tym czasie "robi się na bóstwo" na stancji.
Bramę zamku przekraczamy punktualnie.
Rozmowy, rozmowy, rozmowy... Uwielbiamy to.
Wreszcie rozpoczyna się dekoracja. Odbieramy trofea i komplementy- nasza próżność zostaje zaspokojona.
Zostaje nieoficjalna część imprezy- grill nad Regą. Atmosfera iście rodzina, bo przecież po tylu wspólnych maratonach, czujemy się wielką rowerową rodziną- tym razem poczułam to bardzo mocno (Aniu, Beatko, dziękuję ;) )
W niedzielny poranek zbieramy się każda do swojego domu.
Było suuuper. Za rok też przyjedziemy!
A moje nadzieje na spokojną niedzielę i lenistwo spaliły na panewce- pamiętacie, że wylicytowałam w lutym "przejażdżkę" na motorze? No to właśnie niedawno z tej "przejażdżki" wróciłam. Bolą mnie mięśnie szyi. Mój kask rowerowy jest jednak znacznie lżejszy ;)
P.S. Przypominam o naszym blogowym konkursie :)
Aaaa... dziewczyny, widzę Was na podium!!!
OdpowiedzUsuńGratulacje! Jak czytam o Waszych wyczynach, to... no, trochę czuję zgrozę, a trochę mi głupio ;-))
Mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy ;)
Inkwi- w przyszłym tygodniu już nadjeżdżam! I tym razem Gui przyciągnę :) Nie mogę się doczekać moich kochanych górek!
UsuńCudnie :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNadrabiam w końcu. A każdy Twój post czytany jest jak piękna przygoda. Podziwiam taką aktywność. Nie dałabym rady, ale zafascynowana patrzę :).
OdpowiedzUsuńsześć i pół godziny?... padłam ... :) A z przejażdżki motorem fotek nie będzie ?...
OdpowiedzUsuńNie będzie, bo czasu nie było na focenie.
Usuń