Odkąd
zaczęłyśmy pokonywać trasy rowerowy liczące 150 km, wiedziałam,
że jeśli tylko będzie taka możliwość przejedziemy Śląski
Maraton Rowerowy w Radlinie. Początkowo miał to być bardzo rodzinny
przejazd, gdyż do pomysłu zapalił się mój brat. Czym jednak
bliższy był termin maratonu, jego zapał gasł- brak czasu na
wyjazdy rowerowe uniemożliwił mu start w tym roku. My jednak
wytrwałyśmy w postanowieniu. W końcu maraton zaczyna się i kończy
w moim rodzinnym mieście, a jednym z organizatorów jest mój kolega
ze szkolnej ławki. Kiedyś obiecałam, że jak tylko będę czuła
się na siłach wziąć udział w imprezie, to przyjadę. A my
zwykłyśmy dotrzymywać obietnic.
Muszę przyznać, że poczułyśmy się niesamowicie wyróżnione, gdy tylko
pojawiłyśmy się w biurze maratonu , a mój kolega i jego bliscy
(których któregoś roku gościliśmy w Trzebiatowie) zgotowali nam
bardzo ciepłe przyjęcie. Chwilę porozmawialiśmy, o kilka rzeczy
dopytałyśmy, ale i tak najważniejsza była dla nas odprawa
techniczna. Przed domem kultury pojawiłyśmy się przed 16.00.
Chuda stwierdziła, że czuje się trochę obco, bo nie ma tu naszych
maratonowych znajomych. Ale obcość minęła bardzo szybko, bo nim
rozpoczęła się odprawa, my już miałyśmy wielu nowych znajomych-
w końcu nawiązywanie znajomości nie jest dla nas niczym trudnym.
Humory dopisywały nam do momentu obejrzenia krótkiego filmu o
najtrudniejszych momentach maratonu- przejazdy przez drogi główne,
lewoskręty, jazda dwupasmówką to tylko część "atrakcji"
jakie na nas czekały.
Po
odprawie wzięłyśmy udział w przejeździe rowerzystów przez miasto
i ustawiłyśmy się z innymi do pamiątkowego zdjęcia. Pierwsze
starty przewidziane były jeszcze w sobotę wieczorem, gdyż Giganci
startowali na dystansie 600 km, zaliczając tym samym kwalifikację
do słynnego maratonu 1008- Bałtyk-Bieszczady. Z niepokojem
patrzyliśmy w niebo, z którego po chwili lunął deszcz i rozpętała
się burza. Nie zazdrościłyśmy kolarzom warunków, w jakich
przyszło im startować.
W
niedzielę z pewnym niepokojem pojawiłyśmy się na starcie. Po
ulewie nie było już śladu, dzień zapowiadał się wietrzny, ale
słoneczny. Wystartowałyśmy o 9.30. Plan taktyczny był taki, jak
zawsze- jak najdłużej utrzymać grupę, potem dopóki się da
trzymać się razem , a jeśli możliwe znaleźć tzw. koło, bo
wiadomo, że w grupie, czy chociaż parze jedzie się lżej.
Jakież
było nasze zaskoczenie gdy okazało się, że nasza grupa nie tylko
nam nie odjechała, ale... że to my jesteśmy jej silnym ogniwem! Przez wiele kilometrów jechaliśmy wspólnie, dając sobie zmiany.
Wreszcie po wjeździe na dwupasmówkę trochę przycisnęłam i grupa
rozerwała się. Zostało nas pięcioro, potem czworo- Gigant na
czwartym okrążeniu, turysta z dobrą kondycją, Gui i ja. Jechało
się coraz lepiej, wiatr nie był jakoś strasznie dokuczliwy (na
Wybrzeżu wieje bardziej), a pagórki też nie odbiegały od tego, do
czego jesteśmy przyzwyczajone. Chociaż jechałyśmy w grupie
starałam się delektować pejzażami, jakże odmiennymi od znanych
nam. Zazwyczaj jeździmy wśród łąk i lasów, tu krajobraz
industrialny Górnego Śląska przeplatał się z pejzażem Wyżyny
Śląskiej, która powoli zmieniała się w Beskid Śląski. W
Ochabach nie omieszkałam opowiedzieć Gui o piknikach, jakie KWK
Marcel organizowała dla swoich pracowników i ich rodzin z okazji 22
lipca (potem ta opowieść została uzupełniona anegdotą opowiedzianą
przez moją siostrę w czasie babskiego spotkania) Przed Ustroniem
zostałyśmy same, bo panowie jadąc na pamięć, nie skręcili po
strzałkach (strzałkom należy się osobny komentarz- uczestnicząc
w maratonach z jednolitym regulaminem, przyzwyczaiłyśmy się do
określonego sposobu znakowania trasy, teraz spotkałyśmy się z
zupełnie rożnym rozwiązaniem- w newralgicznych miejscach były
strzałki na znakach drogowych, a przy zjazdach z uczęszczanych
dróg- strzałki poziome na asfalcie. Tylko, że te na asfalcie
przypominały raczej dziecięcą zabawę w podchody i trochę czasu
minęło nim się zorientowałam, że owe seledynowe znaczki
namalowane sprejem to nasze oznakowanie). My pilnie słuchałyśmy na
odprawie technicznej i chwilę później wjechałyśmy do Ustronia.
Na rondzie naszym oczom ukazał się machający rękami organizator,
wskazujący punkt żywieniowo- kontrolny. No i tu spotkało nas chyba
największe zaskoczenie- po wjeździe na punkt zastałyśmy totalny
piknik. Jedni pili herbatę, inni posilali się kanapkami, jeszcze
inni napełniali bidony izotonikiem. Ledwo udało nam się znaleźć
osobę obsługującą czipy ( czipy były kolejnym zaskoczeniem, gdyż
jesteśmy przyzwyczajone do bramek, które odbierają sygnał z
czipa. Tu musiałyśmy zejść z roweru, podejść do czytnika i
samodzielnie odbić czip). Gdy już zameldowałyśmy się na punkcie
i napełniłyśmy bidony, chciałyśmy ruszyć dalej- okazało się
jednak, że nikt z piknikujących maratończyków nie zamierza jeszcze
ruszać. Pomachałyśmy zatem Chudej, która właśnie nadjechała i
ruszyłyśmy. W ostatniej chwili dołączył do nas kolarz jadący
450 km, czyli 3 okrążenie. Przez następne kilometry jechaliśmy
wspólnie. Na jednym z podjazdów śmignęła nam turkusowa koszulka
Chudej i jej blond warkocz- miała dobre koło i widać było, że
jest w swoim żywiole. Do kolejnego punktu kontrolnego dojechaliśmy
w troje kilka minut po Chudej. Tu zjadłyśmy banan, uzupełniłyśmy
wodę, odbiłyśmy czip. Przy okazji kolejny raz tłumaczyłyśmy,
że nie jesteśmy siostrami, w co oczywiście nikt nie chciał
uwierzyć. Początkowo trzymaliśmy się jeszcze razem, co jakiś czas
ktoś przez chwilę jechał razem z nami, potem albo odpadał, albo
odpoczywał na naszym kole i uciekał.
Na
kolejnym podjeździe odpadła Gui. Była jednak na tyle niedaleko, że
co jakiś czas mijający nas kolarze komunikowali, że jedzie. Nasza prędkość też była już znacznie niższa, gdyż mój partner
odczuwał coraz większe zmęczenie - miał w nogach 400 km.
Postanowiłam jednak nie zostawiać go i dociągnęliśmy się do
ostatniego punktu kontrolnego. Nim jednak tam dojechaliśmy minęliśmy
dwa piękne drewniane kościółki- jeden św. Anny w Gołkowicach
pamiętałam z poprzedniej wyprawy na tej trasie-gdy z bratem
jechałam na Jaworowy Wierch, drugi pod wezwaniem Wszystkich Świętych
w Łaziskach.
Na
punkcie kontrolnym w Tworkowie tylko odbiłam czip i pognałam w
nadziei, że może dogonię grupę, którą przed chwila minęłam na
nawrocie, a w której jechała Chuda. Niestety, owe 25 ostatnich
kilometrów miałam pokonywać sama. Jechałam jednak bardzo szybko,
mając niewielką nadzieję, że dogonię moją córkę. Na 140 km
czekał mnie jeszcze potwornie stromy podjazd w Pszowskich Dołach-
trasa niesamowicie malownicza, ale droga tak dziurawa, że nie bardzo
można się było rozglądać. A potem już tylko śmignęłam przez
Pszów , Głożyny i byłam na mecie. Przejechanie maratonu zajęło
trochę ponad 6 i pół godziny. Tym razem w konkurencji Kruczkowska
kontra Kruczkowska wygrała Chuda ( z czasem o niecałe 4 minuty
lepszym od mojego). Na mecie oczekiwała nas cała rodzina i to w
składzie poszerzonym o rodzinę mojej bratowej. Poza radością był
i moment rozczarowania, gdy okazało się, że... bogracz, którym
karmiono maratończyków na mecie właśnie się skończył i zamiast
posiłku regeneracyjnego będziemy musiały znów jeść w
restauracji.
Zgodnie
z wcześniejszą umową wspólnie z Chudą pobiegłyśmy zmyć z
siebie sól w... fontannie.
Kilka
minut później na metę wjechała Gui z czasem poniżej 7 godzin.
Okazało się, że były to jedne z lepszych czasów w czasie tej
imprezy, co bardzo nas zaskoczyło i podbudowało, bo nagle okazało
się, że my naprawdę jesteśmy w dobrej formie. ( z Gui też
biegałam między kroplami wody w fontannie)
W
czasie uroczystego zakończenia maratonu miałyśmy już spora grupę
znajomych- w końcu przez 150 km można zawrzeć wiele ciekawych
znajomości. Odebrałyśmy puchary za udział, pamiątkowe zdjęcia i
certyfikaty, pożartowały z kolegami, uśmiałyśmy się do łez,
gdy okazało się że Chuda z Gui stały się bohaterkami filmiku zmaratonu- na starcie odstawiły swoją sztandarową popisówkę,
która została skrzętnie wykorzystana przez organizatora.
Podsumowując
- 150 zawodników, wśród których nie jesteśmy najsłabszym
ogniwem i familijna atmosfera imprezy bardzo nam odpowiadają.
Oznakowanie trasy mogło być odrobinę lepsze- my na szczęście się
nie zgubiłyśmy, ale tylko dlatego, że po pierwsze uważałyśmy na
odprawie technicznej, po drugie bardzo bacznie wpatrywałyśmy się w
drogę, po trzecie starałyśmy się jechać z kimś, kto zna drogę,
po czwarte część trasy była mi po prostu znana, ale przynajmniej
kilku uczestników źle skręciło, zagapiło się i nadrobiło
kilometrów. Czipy, które trzeba samemu odbić sprawiły, że na
samym końcu zamiast maratonu rowerowego zrobił się... wyścig po
schodach, co zaowocowało kilkoma zgrzytami na dekoracji zawodników.
No i brak bograczu - mojej ulubionej potrawy - trochę mnie
rozczarował.
Jeżeli
jednak ma się odrobinę dystansu do siebie i tego, co się robi, a do
niedogodności podchodzi się z humorem, to była to całkiem udana
impreza i wiem, że za rok, jeśli tylko nie będzie kolidowała z
innym naszym maratonem- znów zgłosimy się na starcie, by pokłonić
się Beskidowi Śląskiemu.
W przyszłym roku daj znać wcześniej. Podjadę na trasę i będę Was głośno dopingował ;) Gratuluję udanego startu.
OdpowiedzUsuńNo fakt, Twoje góry :) Zgłosimy się po doping :)
UsuńBardzo interesująco się czytało, a jeszcze ciekawiej jechało. Zarażacie niesamowicie pozytywną energią :) Tegoroczny maraton był moim debiutem, i jeśli na następnym też będziecie to pewnie za rok znów zawitam do Radlina. (tylko przy takim wzroście formy już Was pewnie nie dogonię...;) ). Pozdrowienia dla Gui, która odjechała nam na punkcie w Tworkowie :)
OdpowiedzUsuńAle i tak mnie dogoniliście i przegoniliście, bop mnie Pszowskie Doły wymęczyły...
UsuńRównież ciepło pozdrawiam.
pięknie, jak zwykle :)
OdpowiedzUsuńDzięki za pozytywną energię i...dziennikarski esej :) Za rok to pewnie będzie inna trasa, ale zapraszam na drogi Morawskich Wrót. Pozdrawia turysta, który nie był na odprawie i jechał na pamięć :))
OdpowiedzUsuńUdział w maratonie w takim towarzystwie był prawdziwą frajdą. A odprawa techniczna to dobra rzecz :) My staramy się być na każdej i bardzo uważnie słuchać orgów.
UsuńDziękujemy za wizytę na blogu i zapraszamy do częstych odwiedzin :)
A jeszcze...skoro wypatrzyliście wspaniałe drewniane kościoły (ten w Łaziskach ma polichromie na światowym poziomie), to poza tym mknęliście obok pałacu jednego z twórców europejskiej radiofonii hrabiego von Arco w Gorzycach, Lichnovskich w Krzyżanowicach, gdzie bywali Ludwig von Beethoven i Fr.Liszt-przed nim kręciliśmy w czasie nawrotu z Tworkowa.A i w Tworkowie ruiny zamku i kościół z kryptą Reiswitzów z XVII wieku.
UsuńPozdrawiam Marian
Ruiny zamku w Tworkowie nam mignęły. Następnym razem na pewno zwrócimy uwagę na inne miejsca :) Dziękuję za dodatkowe informacje :)
UsuńSuper relacja!!! Miło było Was poznać... Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze na trasie... Pozdrawiam Was "siostrzyczki"....
OdpowiedzUsuńNam też było miło :)
Usuń