Wstałam o świcie. Zjadłam obfite
śniadanie i, gdy słońce właśnie wychylało się zza linii
horyzontu, ruszyłam przed siebie. Niewiele osób wiedziało, jaki
mam plan i o czym marzę. Chyba sama nie do końca wiedziałam, na co
się porywam i co zamierzam.
O przejechaniu z Trzebiatowa w Izery
rozmawiałyśmy z Gui już dwa lata temu, ciągle jednak brakowało
nam czasu, zamiast tego miałyśmy rok temu Bornholm, a i w tym roku
coś nieco planujemy.
Miałam wytyczoną trasę, odpowiednią
pogodę i dobrze przygotowany rower. Plan był wyjątkowo prosty-
jechać na południe póki się da, potem gdzieś się przespać i
jechać dalej. W razie spadku formy- znaleźć stację kolejową. Nim
się spostrzegłam, wyjechałam poza doskonale znane trasy i trzeba
było pilnować drogi.
W Maszewie wypiłam poranną kawę na
stacji benzynowej. Minęłam Stargard Szczeciński, teraz wiedziałam
już, że nie wsiądę do żadnego pociągu.
Za Stargardem zaczęły się przygody.
Najpierw droga skończyła się wykopem- budowano nowy most. Na
szczęście rower lekki, a ja niewielkich rozmiarów, jakoś udało
mi się między spychami i koparami przedostać na drugą stronę.
Jakiś czas jechałam trasa Pętli Choszczeńskiej (tylko jakby pod
prąd). Potem szlak rowerowy okazał się bitą leśną drogą, którą
jechałam 10 km aż do Dankowa (dla moich zielonych szosowych oponek
było to nie lada wyzwanie). Lasy gorzowsko-barlineckie były jednak
na tyle piękne, że i jakoś nie byłam zbytnio zła.
Niestety,
kolejna droga okazała się wielokilometrowym brukiem, który był
chyba jeszcze gorszy od ubitej ziemi. Tym razem dotarłam do
Santoczna. Tu już zrezygnowałam z dalszych eksperymentów i
asfaltem dojechałam do Różanek. Z tą niewielką miejscowością
mamy miłe wspomnienia sprzed dwóch lat. Na hali sportowej w
Różankach urządzono nocleg w czasie maratonu gorzowskiego i
spędziłyśmy tam z Gui przesympatyczny weekend.
Kolejnym dziurawym asfaltem dotarłam
do Janczewa i dalej do Santoka. Widok z mostu w Santoku był tak
niesamowity, że zatrzymałam się i zrobiłam zdjęcia. Dopiero
później, przyglądając się mapie, uświadomiłam sobie, ze
widziałam miejsce, gdzie Noteć wpływa do Warty. W widłach
postawiono wysoki krzyż. W Skwierzynie byłam ok. 16.00. W sam raz
na porządny obiad.
Przez wiele lat przejeżdżaliśmy obok
niewielkiej restauracji z kucharzem przed wejściem. Nigdy tam nie
jedliśmy, bo mieliśmy sprawdzone miejsce w Rosinie. Po wybudowaniu
S3 żadna z nich nie jest już na naszej trasie.
Postanowiłam się zatrzymać. Miło,
schludnie. Kelnerka zaproponowała mnóstwo pyszności, w tym
ulubione pierogi Chudej- z jagodami. Mnie jednak słodkie dania dziś
nie satysfakcjonowały. Potrzebowałam konkretnego obiadu. Szef
kuchni polecał karkówkę w sosie. Skusiłam się i to był dobry
wybór. Najedzona i wypoczęta kontynuowałam podróż. Tylko Ślubny
już marudził, żebym noclegu szukała. Bał się o moją kondycję.
W Skwierzynie wjechałam na tzw. starą trójkę. Pusto, spokojnie-
najszersza droga rowerowa w Polsce. Sporo rowerzystów, za to
samochodów jak na lekarstwo. Nadal świetnie się jechało w lekkim
słońcu przy zachodnim wietrze. Dojechałam do Gościkowa.
Kiedyś
było tam schronisko młodzieżowe, ale było to kiedyś... Teraz
polecono mi noclegi nad jeziorem w Nowym Dworze. Znowu bruk... ( w
sumie mogłabym jechać dalej, ale przecież obiecałam Ślubnemu, że
w Gościkowie znajdę nocleg). Niestety camping, jaki mi polecono
miał pełne obłożenie. Zrezygnowana jechałam przez wioskę, gdy
dostrzegłam tabliczkę „wynajem pokoi”. Skręciłam na ukwiecone
podwórko. Przed zachodem słońca piłam herbatę w niewielkim
pokoiku z widokiem na rozlewisko. Mili gospodarze zajęli się moim
rowerem, który wstawili do holu, abym rano nie musiała nikogo
budzić.
Położyłam się spać... i wtedy
uświadomiłam sobie, że coś mi przeszkadza zasnąć... wyjrzałam
przez okno, spojrzałam na wschodzący księżyc, wsłuchałam się w
ciszę... no właśnie... to nie była cisza... Trochę trwało nim
uświadomiłam sobie, że słyszę odgłosy autostrady A2, która
biegnie jakiś kilometr dalej. Cóż zatyczki do uszu i zasnęłam.
Drugi dzień wyprawy, choć krótszy,
wcale nie był łatwiejszy. Odczuwałam już zmęczenie, zmienił się
wiatr, a słońce przygrzewało.
O 5.00 stałam na schodach przed domem
i rozważałam: miotła czy jednak rower. Zostałam jednak przy
rowerze.
W Świebodzinie zatrzymałam się na stacji benzynowej, aby
zjeść śniadanie i wypić kawę. Potem wjechałam do miasta.
Zazwyczaj jadąc samochodem, mijamy kolejne miejscowości
obwodnicami. Nie zatrzymujemy się, nie mamy okazji zajrzeć w głąb
cichych uliczek. Dojechałam do rynku z ratuszem na środku i...
ławeczka Niemena. Pstryknęłam kilka fotek i ruszyłam dalej.
Miałam zamiar sfotografować i słynnego Chrystusa, ale z powodu
objazdu znalazłam się na obwodnicy. Starą trójką dojechałam do
Sulechowa. Dalej droga prowadziła przez Zawadę, Jany i Stary
Kisielin- należało ominąć Zieloną Górę i znaleźć drogę na
Kożuchów. Jechałam sobie przez lasy zielonogórskie. Pachniało
igliwiem i kwiatami.
Nagle przez wsią Jany moim oczom ukazała się
dziwny widok- między drzewami stały stare, zniszczone nagrobki.
Zatrzymałam się, gdyż takie miejsca mają niesamowitą aurę. W
centralnym miejscu znalazłam tablicę informująca, ze oto znajduję
się na starym ewangelickim cmentarzu, który uporządkowano dzięki
funduszom unijnym.
Chwila zadumy i jadę dalej. Za wsią
droga nr 279 skręca pod górę i … na bruk. Znowu?!
2 km mozolnej wspinaczki brukiem. Na
szczycie okazało się, że można było tę górę objechać przez
inną wioskę, ale tamtej drogi na mapie nie było.
Przed Kożuchowem dzwoni Ślubny,
sprawdzić, czy żyję i jak się mam. Umawiamy się, że podjedzie
po mnie do Lwówka, żebym najgorszego odcinka nie musiała się
telepać ( mam wrażenie, że on nie może się już mnie doczekać i
chce przyspieszyć moment spotkania). Chwilę potem widzę skutki
czyjegoś zagapienia lub brawury- na środku drogi stoi samochód z
wbitym centralnie motocyklem (prawdopodobnie kierowca samochodu
wymusił pierwszeństwo) .
W planie miałam zatrzymać się w
Kożuchowie na kawie, ale gdy wyobraziłam sobie, jak parno musi być
w mieście, zatrzymałam się 5 km przed miasteczkiem na łące w
cieniu krzewów dzikiej róży.
Zdjęłam buty, skarpetki wyciągnęłam
nogi w górę...Błogość... Kot zajrzał do mnie, ale nie
wzbudziłam jego zainteresowania. Gorzej z mrówkami- te były bardzo
zainteresowane. Nic dziwnego, usiadłam na ich ścieżce...
Od Kożuchowa jechałam znowu doskonale
znaną drogą, wszak co roku właśnie tędy mkniemy naszym
samochodem. Zatrzymałam się dopiero w Bolesławcu, gdzie planowałam
coś zjeść. Początkowo miał to być solidny obiad (bo przecież
miałam dojechać do Gierczyna), stanęło na toście z szynką i
ananasem.
Bolesławiec to kolejne z miast, które
zawsze chciałam zobaczyć, a nigdy mi się nie udało. Wjechałam
więc na rynek i zdziwiłam się, że jest taki ładny ( dotychczas
miasto kojarzyło mi się z porcelaną i rozległym targowiskiem,
które widuję z okien samochodu ), niestety nie zajrzałam do
żadnego przyfabrycznego sklepu z porcelaną bądź fajansem, bo...
no właśnie- jak przewiozłabym kolejną filiżankę?
Ostatnie 20 km to podjazdy i zjazdy
i... zmiana pogody- zaczęło kropić. W Suszkach wreszcie zobaczyłam
cel wyprawy- moje góry. Zaczęłam głośno krzyczeć ze szczęścia.
W Lwówku na stacji benzynowej czekał
na mnie Ślubny...
Przejechałam w sumie ponad 420 km w
ciągu dwóch dni. Było cudnie. Chwilami trudno, gdy trzeba było
podjeżdżać po bruku, chwilami cudownie, gdy przez oczyma pojawiały
się niezwykłe pejzaże- jeziora ukryte w lasach, rozległe pola
kukurydzy, ziemniaków czy gryki. Pachniały ukwiecone łąki...
W sumie wyprawa okazała się
łatwiejsza niż przewidywałam. Bolą mnie mięśnie, ale nie czuję
się zmęczona, czy obolała. Przede mną kolejne kilometry tras, ale
najpierw błogi odpoczynek w Domku pod Orzechem.
( A o tym jak wygląda „błogi
odpoczynek” w następnym wpisie. )
P.S. Nigdy nie zapominajcie o smarze do łańcucha rowerowego- ja zapomniałam i pod koniec skrzypiał i zgrzytał.
super wycieczka! zazdroszczę:) i doczekać się nie mogę opisu "błogiego odpoczynku" w Domku pod Orzechem:)
OdpowiedzUsuńJezu, nie wierzę. Toż to dopiero wyczyn! Gratuluję, jakby Tour de Pologne w zachodniej części.
OdpowiedzUsuńSkoro już w domku, to pewnie na dłużej. Zapraszam do kontaktu ze mną, będzie miło się rozpoznać. Czekam na telefon 501 391 519.
Telefon zapisałam, odezwę się, bo będę po Pogórzu śmigać :)
UsuńJesteś niesamowita. Opowieści wypraw czytam z zapartym tchem. Ogromny szacunek za podjęcie takiej wyprawy.
OdpowiedzUsuńTwardzielka z Ciebie... ale to przecież wiesz :) Gratuluję ! :)
OdpowiedzUsuńAniu, jestem Twoją fanką! :)
OdpowiedzUsuńW Szczecinie jest sklep firmowy z ceramiką z Bolesławca- wiem, że to nie to samo, ale łatwiej dowieźć. :)
Aniu... jesteś WIELKA!
OdpowiedzUsuńSkasował mi się poprzedni koment i pisze go od nowa :(
OdpowiedzUsuńAniu, podziwiam Ciebie za spontan i realizację marzeń. Mnie czasami tego brakuje, a jeżeli się na to zdobędę to zwykle jestem szczęśliwy. Działania takie, często stawiają nas w niecodziennych sytuacjach, na które nie jesteśmy przygotowani i przez to odkrywamy, tak naprawdę siebie. Takie biblijne "wypłyń na głębię". I tak sobie myślę, że w życiu też o to chodzi, żeby się nie bać tego wszystkiego. Nasz silny charakter nam w tym wszystkim pomoże. Poza tym, bardzo jestem pod wrażeniem Twojej wielkiej wrażliwości na uroki miejsc, które przemierzasz, czy przemierzałaś. Mi często tego brakuje, i bardzo mocno koncentruję się na celu, czyli przejechaniu dystansu a nie poświęcam czasu na zatrzymanie się w ciekawych miejscach. Suche liczby z zapisu trasy w endomondo, nie oddają bynajmniej Twojego trudu, dopiero z opisu widzę jakim wysiłkiem okupiłaś zrealizowanie Twojego marzenia. Mam nadzieję, że będzie to dla Ciebie tym cenniejsze. I za to należy Ci się podziw i szacunek. Poza tym, Twoja relacja z trasy była przednia i będzie, niewątpliwie dla mnie wzorem do naśladowania.
Pozdrawiam gorąco i myślę, że się zobaczymy w Zieleńcu.
Masz rację Romku, dopóki nie wyjdziemy po za ciasne myślenie typu: "to nie dla mnie, nie uda się, chciałbym, ale..." ( tu można wstawić wszystko , od braku pieniędzy po kondycję i czas), dopóty nie zrealizujemy żadnego marzenia. Mnie w wyjściu z tego sposobu myślenia pomogły córki, które swoją żywiołowością i nastawieniu na realizację kolejnych zamierzeń zarażają i motywują.
UsuńZainspirowałaś mnie do tego, by w końcu wsiąść na siodło i pojechać do szwagra do Krakowa, co planuję od lat czterech i zawsze coś :)
OdpowiedzUsuńByć dla kogoś inspiracją... Wartość naddana.
OdpowiedzUsuńpiękne opisy, jestem pod wrażeniem, też chciałbym kiedyś tak pojechać rowerem przez Polskę, cudownie, że to przeczytam
OdpowiedzUsuńGierczyn -wspaniałe miejsce... spędziłem tam wiele wspaniałych chwil... Izery - tam zaczęła się moja przygoda z górami...zapewne nie raz tam będę... na rowerze też... pozdrawiam...
OdpowiedzUsuńMyślę, że wielu radlińskich 40-50-latków na niezapomniane wspomnienia z kolonii w Gierczynie. Po prostu lubiliśmy tu jeździć.
UsuńZawsze byłam sceptycznie nastawiona na długie wycieczki rowerowe. Zmieniło się to gdy na własne skórze przetasowałam nowoczesne rowery damskie Tanie, bardzo ergonomiczne rowery. Od tamtej pory absolutnie zakochałam się w jeździe na rowerze. Udało mi się nawet przejechać całe województwo :) Jestem z siebie dumna.
OdpowiedzUsuńRower na naprawdę długie trasy musi być przygotowany pod konkretną osobę i na pewno nie jest tani. Co innego krótkie wycieczki. Wolę jednak sprawdzone firmy, gdzie wiem, że rower będzie na lata.
UsuńBardzo fajny wpis. Sama nie mogę się doczekać, kiedy wsiądę na rower i gdzieś pojeżdżę. Tyle kilometrów w dwa dni to wyczyn. Ja bym tyle nie zrobiła. Nie ta kondycja. Na pewno coś lżejszego :)
OdpowiedzUsuńRok później zrobiłam tę trasę na raz.
Usuń