Niedzielny poranek. Za oknem pochmurno, nawet trochę kropi, a my przecież od kilku dni umawialiśmy się ze Ślubnym, że na grzyby, jagody i borówki jedziemy! Trudno. Z cukru nie jesteśmy. Założymy kalosze i kurtki przeciwdeszczowe i pojedziemy.
czwartek, 28 sierpnia 2014
poniedziałek, 25 sierpnia 2014
Na koniec wakacji- rodzinny piknik
Wakacje dobiegają końca. Część trzebiatowskich dzieciaków pewnie cieszy się na powrót do szkoły, bo w czasie wakacji po prostu się nudziły. Nigdzie nie wyjechały, a morze, choć odległe zaledwie o 10 km jest dla nich za daleko- cena biletu na autobus dla wielu rodzin jest zaporowa.
Część przychodziła na zajęcia pałacowe, kilkoro zasiliło szeregi wolontariuszy w Baszcie Kaszanej, tym samym pokazując Chudej, że to co robi w Stowarzyszeniu Historyczny Trzebiatów- "Chąśba" ma sens.
I właśnie z tą swoją grupką w przedostatnią sobotę sierpnia Chuda uczestniczyła w rodzinnym pikniku, jaki zorganizowany został przez Zespół Szkól Ponadgimnazjalnych oraz Centrum Kształcenia Zawodowego.
niedziela, 24 sierpnia 2014
Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- kierunek Polska
Budzę się bardzo wcześnie, gdyż chcę umyć się nim obsługa kempingu zajmie się sprzątaniem toalet i wyłączy je z użytku na dwie godziny. Tu nikomu do głowy nie przychodzi, że można zaczynać dzień o 5.30! Wieczorem cisza zrobiła się wcześnie i nagle tylko dlatego, że lunęło. Teraz wszyscy śpią. Wszyscy, poza nami. My gotujemy śniadanie, pakujemy się i o 7.00, zgodnie z umową oddajemy kluczyk od toalety i odbieramy kaucję.
Ruszamy w stronę Ueckermunde, licząc, ze zjemy drugie śniadanie, zwiedzimy miasteczko, znajdziemy latarnię morską, może zwiedzimy Zoo. Zaczynamy od poszukiwania portu, przystani bądź mariny. Trudny wybór- w mieście są cztery porty! Miejski, turystyczny, rybacki i przemysłowy. Gdzieś tam musi być latarnia morska.Na mapie miasta znajdujemy interesujący nas obiekt. Gui cieszy się, bo doczytuje, że będziemy przejeżdżać przez historyczny most. Nim do niego jednak dojedziemy, przejeżdżamy przez inny- w centrum miasta, który oczywiście jest zwodzony.
Jedziemy wygodną drogą dla rowerów, mijamy nielicznych o tej porze biegaczy i rowerzystów- częśc z nich właśnie jedzie do pracy w wypoczynkowej części miasteczka. Widzimy drewniany most. Jest zwodzony- Gui wpada w ekstazę. Biega i sprawdza mechanizmy, zagląda w każdą szparę, dotyka każdej śruby i belki. Włazi nawet pod most, by zobaczyć, gdzie przebiegają łańcuchy i stalowe liny. Wygląda niesamowicie. Dłuższą chwilę spędzimy przy moście, po czym dojeżdżamy do brzegu Zalewu Szczecińskiego i... wreszcie widzimy latarnię! W końcu, na zakończenie podróży udało się znaleźć chociaż tę jedną. Pamiątkowe zdjęcie, spacer po molo. Sprawdzanie dalszej trasy i wracamy do miasteczka. Jest zimno, więc decydujemy się na śniadanie w niewielkiej piekarni. Wygrzebujemy resztki euro. Wystarcza na kawę, dwie kanapki i ... jedno czekoladowe ciastko.
Powoli jedziemy uliczkami podziwiając zabudowę i pomniki. Zoo oglądamy tylko z zewnątrz, bo jesteśmy za wcześnie.
Może i lepiej? Mamy teraz mnóstwo czasu, by spokojnie dojechać do polskiej granicy.
Mijamy jeszcze alternatywne pole namiotowe i trochę nam żal, że nie dojechałyśmy wczoraj do niego- robi o wiele lepsze wrażenie niż to, na którym nocowałyśmy. Trudno.
Przed nami granica polsko-niemiecka- witamy ją radośnie. Gui już tęskniła za możliwością porozumiewania się w sklepach i restauracjach po polsku. Kilka kilometrów dalej dojeżdża do nas zaprzyjaźniony szczeciński rowerzysta, z którym byłyśmy umówione. Teraz on prowadzi nas po polskich drogach w kierunku Szczecina.
Cały czas rozmawiamy, dzieląc się wrażeniami z ostatnich dni. Zatrzymujemy się jeszcze w kultowej rowerowej restauracji w Bartoszewie, gdzie zamawiamy obiad.
Gdy opadają emocje, czujemy, jak bardzo jesteśmy zmęczone, obie marzymy tylko o tym, by znaleźć się na dworcu i wsiąść do pociągu. Nie jesteśmy już dobrymi kompanami do zwiedzania miasta. Nasz przewodnik trochę rozczarowany, konwojuje nas na dworzec i dopilnowuje, byśmy bezpiecznie wsiadły do pociągu.
Nasza wyprawa dobiega końca... Może nie do końca wyszło tak, jak planowałyśmy. Zamiast kolekcji latarni morskich, mamy kolekcję zwodzonych mostów. Pogoda znów nam dopisała. Nie zmokłyśmy, nie pokonał nas wiatr. Nasze rowery dobrze przygotowane przez kolegę świetnie się spisały na trasie, a my przekonałyśmy się kolejny raz, że uwielbiamy swoje towarzystwo i na wyprawie świetnie się zgrywamy.
I choć wracamy do codzienności, to jeszcze przez wiele dni będziemy w snach przemierzać szutrowe ścieżki, podziwiać zachody słońca na plaży, gubić się na bagnach...
Za rok chcemy wrócić na Rugię, ale najpierw odwiedzić Bornholm... Znów będzie Bałtyk i bałtyckie wyspy.
A jeśli dotarliście z nami do tego miejsca, to niespodzianka: pierwszy z filmów nakręconych na trasie. Kamerkę montowałyśmy albo na kierownicy Gui, albo na moim kasku. Filmik złożył mój syn. Podkład muzyczny też jest częściowo jego produkcji.
O następnych częściach będziemy Was informować :)
O następnych częściach będziemy Was informować :)
piątek, 22 sierpnia 2014
Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- od Stralsundu do Grambin
W nocy spadł deszcz, ale poranek obudził się pogodny. Z Altefahr wyjechałyśmy o 7.30- najszybciej uporałyśmy się ze złożeniem dobytku na błotnistym podłożu. A Gui spieszyło się, by znaleźć się na niesamowitym moście, który podziwiałyśmy poprzedniego dnia. Początkowo była rozczarowana, że Radweg prowadzi starym mostem obok torów kolejowych, ale , gdy okazało się, że wieje potężny wiatr, który znacznie utrudniał jazdę, zdała sobie sprawę, ze tam w górze, ponad nami chyba by nas zdmuchnęło. Monumentalna konstrukcję podziwiamy więc z boku i od spodu (most będzie "bohaterem"części filmu, jaki niedługo już wrzucimy) .
Most, którym jedziemy jest za to zwodzony i już z portu w Stralsundzie będziemy obserwować, jak się podnosi. W mieście nad cieśniną Strzały zakochałyśmy się od pierwszego wejrzenia i postanowiłyśmy w przyszłym roku poświęcić mu znacznie więcej czasu, zagłębić się w zaułki, wejść do Oceanarium, zwiedzić muzea. Dziś mamy dla niego tylko dwie godziny. Najpierw objeżdżamy port w poszukiwaniu latarni morskiej. Bezskutecznie. Potem okazuje się, że szukałyśmy nie tego, co trzeba, a latarnię miałyśmy "pod nosem". Ucinamy sobie krótką "pogawędkę" z innym sakwiarzem - oczywiście mówimy w zupełnie różnych językach, ale gesty i nazwy miast pozwalają nam się świetnie porozumieć. z niedowierzaniem oglądamy dziwaczną bryłę Oceanarium z wielkim kaczątkiem.
Gdy otwierają się pierwsze bary z fishbułą, zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Jemy bułę z łososiem serwowaną z łodzi. Zaskakuje nas radosne "dzień dobry" wypowiedziane przez pracownika baru. Miły akcent.
Potem wjeżdżamy w stare, gotyckie miasto... Budowle zapierają dech w piersi. Chyba nigdy nie widziałam tylu gotyckich budynków w jednym miejscu! Tylko na rynku znów stoją stragany- tu trafiamy na jarmark ceramiczny- wyroby piękne, ale budy szpecą rynek. Z otwartymi ustami przechodzimy przez ratuszowe arkady, podziwiamy kościelne wieże i portale. Wreszcie na jednej z wież- Kościoła Mariackiego zauważamy ludzi... a to znaczy, że i my tam za chwilę będziemy... Chwila.... ta... po pierwsze najpierw musimy pobić się z myślami, bo bilety nie należą do tanich, ale wysokość wieży- ponad 100m nas przekonuje i wdrapujemy się po krętych, stromych schodach... Ufff... Gui ledwo radzi sobie z wysokością. Mnie jest łatwiej- po moim lęku przestrzeni nie pozostało nawet wspomnienie. Robię mnóstwo zdjęć, pamiątkową fotę Gui i schodzimy.
Czas przeznaczony na miasto nam się kończy, opuszczamy je ze smutkiem, mamy jednak przed sobą ponad 100 km trasy, trzeba jechać dalej. Na zakończenie przejeżdżamy jeszcze obok browaru, w którym warzy się znane stralsundzkie piwo (spróbujemy za rok). Do Greiswaldu prowadzi nas ta sama brukowana droga, tylko, że wiatr wieje w plecy, więc jedzie się szybciej i raźniej.
Zjeżdżamy z rowerowych szlaków. Aż do Anklam pojedziemy drogą krajową- szybko, łatwo i ze zdziwieniem, że nikt na nas nie trąbi, chociaż droga nie ma pobocza i jesteśmy zawalidrogami. To jest najszybszy fragment podróży.
Zgodnie z planem w Anklam robimy przerwę, ale ... nie tak sobie zwiedzanie miasta wyobrażałyśmy. Trafiamy na... 750-lecie Anklam. Miasto zamknięte jest dla ruchu samochodowego, obstawione straganami, karuzelami, na 4 scenach odbywają się koncerty, po rzece Peene płyną łodzie- odbywają się zawody osad wioślarskich, szosą jadą kolarze w wyścigu, a w niebo wzbija się śmigłowiec.
Kawę pijemy w remontowanym kościele św. Mikołaja zamienionym na ten czas w wielką salę koncertowo-biesiadną. Potem kupujemy typowo niemieckie niezdrowe grillowane jedzenie- pieczarki i kiełbasę. Nie udaje się nam za to znaleźć otwartego sklepu, nie mamy zatem wody. Na razie nie jest to jednak problemem- do pola namiotowego zostało nam jakieś 30 km., czyli jakieś 2 godziny drogi. Roześmiane ruszamy przed siebie wiedząc, że czeka nas znowu Rundwanderweg, czyli możemy spodziewać się wszystkiego... Wszystkiego... tylko nie tego, że solidna niemiecka mapa minie się z rzeczywistością... Jedziemy zgodnie z drogowskazami, asfalt cudny, widoki też. Z lewej strony widzimy wielkie niebieskie coś... kolejny most zwodzony! Potem sprawdzimy, że ,łączy on wyspę Uznam ze stałym lądem. Po lewej stronie rozciąga się ogromne rozlewisko. Na horyzoncie majaczą kikuty suchych drzew.
-Mamo, dlaczego te drzewa wyschły?- pyta Gui
- Odpowiedzi są dwie: albo nagle zostały z jakiegoś powodu zalane i ich korzenie zgniły z nadmiaru wody, albo na ich gałęziach siedzą kormorany, których guano powoduje usychanie drzew.
- Ciekawe, jaki jest skład chemiczny tego guano i jakie procesy zachodzą w żołądkach tych ptaków?- zastanawia się moje dociekliwe dziecię. Drogowskazy prowadzą do Kamp. Żartujemy, że to ichnie Kamp, czyli kępa pewnie będzie równie maleńkie jak historyczna Kępa niedaleko Trzebiatowa - podobnie położona wśród bagien. Zaraz, zaraz... do Kamp?! Przecież wcale nie powinnyśmy się tam znaleźć! Gdzie jest nasza Rundwanderweg?! Nie ma! I co teraz? Rozkładamy bezradnie mapę na asfalcie na skrzyżowaniu. Skrzyżowaniu, które zgodnie z mapą nie istnieje! Przyglądamy się mapie. Próbujemy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Trakt rowerowy powinien prowadzić wzdłuż rzeki... Postanawiamy wrócić na most- wjeżdżamy na niego trzeci raz w ciągu 20 minut! Przyglądamy się słupowi z drogowskazem i... olśnienie! Do słupa doczepiona jest żółta zalaminowana kartka formatu A4 z napisem Ueckermunde! Kierunek- ledwo widoczna ścieżynka wzdłuż rzeki- poprzednio po prostu jej nie zauważyłyśmy!
Trochę niepewnie zjeżdżamy- teraz po obu stronach mamy wodę: po lewej bagna, po prawej rzeczkę. Pamiętamy jeszcze, co przytrafiło nam się w Klukach! Droga jednak staje się wygodnym duktem wyłożonym płytami. W pewnym momencie wjeżdżamy na mostek i ... widzimy drogę widmo kończącą się w bagnach- to ta, która widnieje na naszej mapie...
Zagadka rozwiązuje się po kilkunastu metrach. Trafiamy na punkt widokowy i tablice informacyjną. Tekst w j., niemieckim i angielskim informuje, że w czasie budowy wału przeciwpowodziowego zaszły zmiany w ekosystemie. Na powstałym w wyniku prac rozlewisku zadomowiły się kormorany i inne dzikie ptactwo, a do wsi Kamp wybudowano nową drogę. Teren ogłoszono Naturparkiem.
Już bez większych przygód dojeżdżamy do kolejnych wiosek, by wreszcie znaleźć się w miejscowości Gambin... Zabudowania kempingu wyglądają podejrzanie... Przeczucia nas nie mylą... Może z nas nie zdarli, ale 10 euro kaucji za kluczyk do łazienki wprawia nas w osłupienie. Podobnie jak brak zaplecza kuchennego i zakaz używania gniazdek w łazienkach do gotowania.
Dobrze, że mamy kuchenkę gazową! W sumie pole namiotowe położone jest malowniczo- nad Zalewem Szczecińskim. Ma nawet prywatną plażę, ale nie polecam tego miejsca!
Po rozpakowaniu, ugotowaniu zupy i przejściu się na plażę szybko kładziemy się spać- jesteśmy mocno zmęczone.
środa, 20 sierpnia 2014
Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych( dzień 3.) - Greifswald i Rugia
Budzę się o świcie z nadzieją na złapanie słońca na wstawaniu. Niestety, niebo pokrywają gęste ciemne chmury. Nici z oglądania wschodu słońca. Mam zamiar wrócić jeszcze na chwilę do ciepłego śpiwora, ale okazuje się, że Gui też zdążyła się przebudzić. Przygotowuję zatem owsiankę, pakujemy się (składanie naszego majdanu mamy opanowane do perfekcji) i po 7.00 ruszamy przed siebie. Nie ujeżdżamy daleko, bo między drzewami miga nam urokliwe miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do Greifswaldu dojeżdżamy akurat na drugie śniadanie, które Gui zarządziła w McDonaldzie- ze względu na dostęp do internetu. Zamawiamy zestaw śniadaniowy i wysyłamy w świat wiadomości, że żyjemy i mamy się dobrze.
Potem wjeżdżamy do miasta. W IT zaopatrujemy się w plan miasta. Podziwiamy rynek i trzy kościoły: św. Mikołaja (to ten na zdjęciu), Mariacki i św. Jakuba (skoro św. Jakuba to jest i Jakubowa Droga). Gotyk miesza się tu z barokiem i współczesnością - tę tendencję zaobserwujemy też później. Niestety piękno rynku zostało zaburzone rozstawionymi na placu straganami, chyba trafiłyśmy na jakiś jarmark.
Wyjeżdżamy z miasta w kierunku Stralsundu. Radwanderweg (piękne słowo , prawda?) prowadzi nas brukiem przez kolejne 20 km. Ależ nie lubimy bruku! Zwłaszcza, że teren jest pofałdowany a wiatr wieje prosto w twarz. Z radością witamy drogowskaz na przeprawę promową. Teraz jedziemy już bardzo przyzwoitą drogą rowerową, zatrzymujemy się na chwilę, aby podjeść jeżyn. W efekcie na prom wjeżdżamy w ostatniej chwili. Znów ogarnia nas niepohamowana radość- ja lubię promy, a Gui cieszy się, że za chwilę postawi stopę na kolejnej pięknej wyspie. Po zjechaniu z promu siadamy w koszu i pałaszujemy kolejna fiszbułę, następnym razem zatrzymamy się na posiłek odrobinę dalej, bo ceny wyglądały dużo atrakcyjniej. Próbujemy znaleźć latarnie morską, ale nam się nie udaje. Trudno, planujemy wrócić tu za rok, wtedy poszukamy. Nie jedziemy w głąb wyspy, tylko trzymamy się północnego wybrzeża.
Znajdujemy kolejną Radweg i ta prowadzi nas do Altefahr, gdzie upatrzyłyśmy sobie pole namiotowe. Z tym prowadzeniem to jest rożnie, bo czasami wyprowadzamy się na manowce: a to wjeżdżamy komuś w podwórze, bo zagadane nie zauważamy ścieżynki z drogowskazem, a to nagle znajdujemy się w kolejnym Hafen, czyli przystani. Udaje nam się jednak dotrzeć na miejsce, po drodze podziwiamy niesamowitą konstrukcję mostu łączącego Rugię z lądem. Jutro ten most będziemy oglądać z bliska.
Kemping w Altefahr nie wygląda okazale, ale ma całkiem przyzwoite zaplecze kuchenne z kuchnią indukcyjną, gniazdkiem, zlewem i blatem do przygotowania posiłku. Są też dwa stoły i ławy. Nareszcie można w godnych warunkach przygotować kolację!
Podobnie jest z łazienkami, prysznice, ku naszemu zaskoczeniu są darmowe.Jedynym problemem jest błoto- przecież poprzedniego dnia na Rugii lało. Ustawiamy nasz namiocik pod drzewami na w miarę prostym terenie ( w nocy spadnie deszcz, ale nam nie zrobi krzywdy) W recepcji udaje nam się kupić dokładną mapę Rugii, już wiemy, dlaczego nie znalazłyśmy latarni morskiej- szukałyśmy w złym miejscu.
Nim jednak skorzystamy z tych dobrodziejstw wybieramy się dalej wzdłuż wybrzeża Rugii, chcąc maksymalnie wykorzystać czas na wyspie. Oglądamy maleńkie wioski, zjeżdżamy na punkt widokowy. Wracamy akurat tak, aby przed 21.00 położyć się spać. Gui udaje się dogadać z właścicielem i dostaje hasło do wifi, dzięki czemu znów przez chwilę mamy łączność ze światem. Z tym dogadywaniem też jest różnie. Trochę trwa, nim udaje nam się wyjaśnić właścicielowi, że wyjeżdżamy ok. 7.00 i koniecznie chcemy dziś jeszcze uiścić opłatę za pobyt. Dopiero moje rozpaczliwe "seven o'clock" go przekonuje.
Jesteśmy pełne wrażeń, ale tez padnięte. Marzymy, by położyć się spać(za nami kolejne 90 km), ale najpierw udaje nam się znaleźć dziurę w płocie, przez która bywalcy kempingu przechodzą w celu oglądania zachodu słońca. Korzystamy z tej drogi ( a za nami jeszcze dwie dziewczyny, które wcześniej spotkałyśmy w kuchni) i podziwiamy sielski pejzaż. Gui zamienia się w Japończyka- nie może oderwać się od aparatu, focąc kolejne landszafciki.
Patrząc na Stralsund, próbujemy wypatrzyć latarnię morską, bez skutku.
wtorek, 19 sierpnia 2014
Szlakiem bałtyckich wysp i mostów zwodzonych- dzień pierwszy i drugi
Połowa sierpnia, więc zgodnie z chyba już tradycją zbieramy się z Gui na naszą samotną rowerową wyprawę. Zgodnie z ustaleniami kontynuujemy bałtycki szlak latarni morskich. W poniedziałek, 11 sierpnia siadamy przy mapach google, atlasie samochodowym i przewodniku po Pomorzu. Początkowo miałyśmy dojechać do Greifswaldu i wrócić- trzy dni to przecież niewiele. Okazuje się jednak, że jeśli w środę przyjdę do pracy, to czwartek mam wolny, zatem możemy wyjechać w czwartek wcześnie rano. A jeśli założymy pierwszy nocleg w Świnoujściu- to możemy wyjechać w środę po południu. To przecież niecałe 90 km. Patrzymy na mapę i... trasa nam się wydłuża, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to wydłuża się aż o... Rugię. I tak powoli wyłania nam się nasz szlak: Trzebiatów- Świnoujście- Wolgast- Greifswald- Rugia-Stralsund- Anklam- Uckermunde- Szczecin. Prawie 500 km. Gui otwiera gorącą linię z Anią Gigantką, która z chęcią użyczy nam kawałek podłogi w swoim świnoujskim mieszkaniu. Pozostałe noclegi, jak zwykle na polach namiotowych, których na bałtyckim wybrzeżu nie brakuje.
We wtorek ostatnie zakupy, pakowanie sakw, gotowanie obiadów dla reszty rodziny.
Wreszcie środowe popołudnie, odbieramy jeszcze upragnioną przesyłkę z kamerką GoPro i ruszamy ulubioną trasą na Dziwnówek. Trzebiatów żegnamy głośnym piskiem- tak okazujemy swoją radość z czekającej nas wyprawy. W Dziwnowie mijamy pierwszy zwodzony most. Na trasie będziemy przez takie mosty przejeżdżać wielokrotnie ku ogromnej radości Gui, ale o tym później. Przed dwudziestą meldujemy się u Ani. Kolacja, próba ogarnięcia instrukcji kamerki, trochę rozmów i idziemy spać.
Rano żegnamy Anię na świnoujskim placu z fontanną. Przed nami kolejna przygoda życia.
Jest wcześnie, ruch na kurortowych ścieżkach niewielki. W Bansin odwiedzamy Informację turystyczną i kupujemy potrzebną nam mapę. Wreszcie możemy bardzo dokładnie sprawdzić to, co chcemy obejrzeć, zwiedzić i gdzie dojechać. Czytanie mapy jest czynnością niezwykle fascynującą, spędzamy więc nad nią kilka minut, oj! często będziemy do tej mapy wracać. Początkowo zakładamy podróżowanie drogami asfaltowymi, jednak rowerowe szlaki tak nas nęcą, że podobnie jak w ubiegłych latach lądujemy na turystycznych rowerowych ścieżkach i przez następne dni będzie nas Radweg prowadzić.
Zachwycamy się krajobrazami wyspy Uznam- woda z lewej, woda z prawej, rozlewiska, urocze, czyste kurorty, cisza, brak tandety i mnóstwo rowerzystów.
Gdy zatrzymujemy się na drugie śniadanie- chcemy wreszcie spróbować słynnej fishbuły - podziwiamy dzielną kilkulatkę w sukienusi, która podąża na małym rowerku za swoja objuczoną sakwami mama. Zastanawiamy się, ile kilometrów dziennie pokonuje ta para. Mijamy całe wieloosobowe rodziny na rowerach i samotnych podróżników. Jesteśmy częścią ogromnej społeczności.
Północna część wyspy jest już spokojniejsza. W Peenemunde przejeżdżamy obok historycznych, wojennych budowli, dojeżdżamy do lotniska i dalej w poszukiwaniu najbardziej na północ wysuniętego cypla- chcemy zobaczyć latarnię morską na wyspie Greifswalder Oie lub na Ruden. Wreszcie trafiamy na ścieżkę, która, mamy nadzieję doprowadzi nas do brzegu. Po kilkunastu metrach musimy zsiąść z rowerów i maszerować pieszo przez las w kierunku Naturparku. Jest tak niesamowicie cicho... Nie słychać szumu wiatru w gałęziach, ani tak bliskiego nam szumu morskich fal, nie śpiewają leśne ptaki , nie skrzeczą mewy... Zaczynamy się prawie skradać, żeby własnymi krokami nie robić hałasu...
Kilkaset metrów dalej wychodzimy z lasu na... trawiasto-piaszczyste wybrzeże. Ludzi niewiele, za to mnóstwo ptactwa. Woda nieruchoma jak w jeziorze, sięga nam ledwo do kolan. Nie da się wykąpać w morzu, bo płycizna sięga daleko w głąb Bałtyku. Na horyzoncie majaczy nam wyspa, ale dopiero w domu na zdjęciach widzimy zarys latarni morskiej.
Pejzaż i niesamowity nastrój tego miejsca pewnie długo będzie nam towarzyszył.
Opuszczamy cypel Peenemunde i jedziemy do Wołogoszczy, czyli Wolgast. Miasteczko zachwyca nas panoramą widzianą z wieży jednego z kościołów, barokowymi malowidłami tańca śmierci i kolejnym zwodzonym mostem. Gui jest trochę zawiedziona, że nie zobaczy otwierania mostu, bo jesteśmy zbyt późno. Nagle słyszymy głośny sygnał dźwiękowy i... obserwujemy podnoszenie skrzydła mostu (okazuje się, że w sezonie letnim most jest podnoszony co najmniej dwukrotnie).
Robi się późne popołudnie, a przed nami jeszcze prawie 30 km drogi.
Na polu namiotowym w Loissin meldujemy się ok. 19.00. Przejechałyśmy 90 km.
Kemping jest całkiem przyzwoity, ale brakuje nam zaplecza kuchennego. Gotowanie wody w łazience nie jest naszym ulubionym zajęciem.
Szybko rozkładamy namiot, jemy kolacje i biegniemy na plażę- pole namiotowe usytuowane jest nad samym morzem. I tu, podobnie jak wcześniej jest bardzo płytko, brodzimy w wodzie, żartujemy.
Potem podziwiamy zachód słońca i układamy się do snu.
poniedziałek, 11 sierpnia 2014
Taniec z wiatrem- VIII Kołobrzeski Maraton Rowerowy
Śpiwory, karimaty, podróżna lodówka pełna przysmaków, walizka, plecak, kilka worków... trzy rowery... Spakowałyśmy się jak na dwutygodniowy pobyt na odludziu, a przecież teleportowałyśmy się tylko 30 km - do Kołobrzegu. Gdyby nie fakt, że trzeba było przywieźć rower Gui pewnie jechałybyśmy rowerami i nie miały połowy tych całkowicie "niezbędnych" rzeczy.
W piątek wczesnym popołudniem postawiłyśmy nasz rodzinny samochód przed halą Milenium, gdzie podobnie jak dwa lata temu usytuowana była baza maratonu. Ledwo wypakowałyśmy cały nasz majdan, gdy okazało się, że... moja pięknie wyprasowana zielona sukienka nadal wisi na szafie, natomiast w plecaku mam klucze od działki, które mężowi są bardzo potrzebne.
W pierwszej chwili chciałam wracać po sukienkę i odwieźć klucze, ale zamiast tego wybrałyśmy się z Chuda na zakupy- w końcu, po co jechać po sukienkę, skoro można kupić nową ;) Najpierw jednak przeszłyśmy się po targu staroci. Po drodze wstąpiłyśmy do sklepu z butami, obie potrzebujemy nowego obuwia sportowego. No cóż, takie piękne przeceny były... wyszłyśmy z ... zielonymi sandałami na koturnie. Sukienkę też kupiłyśmy i to nie jedną, bo przecież przeceny były.
Teraz już spokojnie mogłyśmy podjechać na dworzec kolejowy po Gui, która własnie nadjeżdżała z ... kolejnym rowerem. Tak, tak. my trzy, a rowery cztery (czeka nas wyprawa szlakiem latarni morskich i należało dotransportować rower do zadań specjalnych). Przy okazji podałam klucze od działki kierowcy busa, który obiecał je oddać mojemu mężowi na końcowym przystanku (nie do końca wyszło tak, jak zaplanowaliśmy ze Ślubnym, ale po kilku przygodach klucze do niego trafiły).
Limit przygód został wyczerpany. Mogłyśmy się witać i rozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi (dużo było tych powitań, bo z każdym maratonem przybywa tych, którzy stają się nam bliscy).
Punktualnie o 20.00 stawiłyśmy się na odprawie technicznej, ale chyba nie słuchałyśmy zbyt dokładnie, co na trasie odczułam). Przed pójściem spać wybrałyśmy się jeszcze na basen.
Plan szybkiego zaśnięcia spalił na panewce, bo przecież trzeba było pogadać z tym i owym. Na szczęście przed 23.00 światła na hali łuczniczej zostały zgaszone i rozmowy powoli milkły.
Dzień budził się powoli. Czasu miałyśmy mnóstwo, bo starty przewidziano dopiero od dziewiątej. Mogłyśmy zatem spokojnie wypić kawę i zjeść owsiankę.Przed 8.30 spora kolumną ruszyliśmy na start. Zafundowaliśmy mieszkańcom i turystom pokaz siły rowerów. Zmiana miejsca startu była dla nas korzystna, bo choć trasa wydłużyła się o 10 km, to nie musieliśmy jechać przez miasto, a tym samym ominęliśmy sygnalizację świetlną.
Chuda ruszyła w trasę o 9.14, my z Gui 4 minuty później. Przez pierwsze kilometry trzymaliśmy się razem, co było o tyle ważne, że wiał silny południowy wiatr- prosto w twarz, a wiadomo, że takie wiatr łatwiej pokonać w zespole. Po 10 km Gui zaczęła zostawać w tyle, aż na podjeździe odpadła. Jeszcze kilkanaście kilometrów mieszaliśmy się, ktoś do nas dołączał, ktoś odpadał. W końcu i dla mnie tempo grupy stało się zbyt szybkie i odpuściłam. Nie zostałam jednak sama, bo najpierw jechałam z koleżanka, potem ze znajomym. I tak przez wiele kilometrów.
-Wiesz, w takim tempie, to chyba tym razem Chudej nie dogonisz.- skwitował znajomy mój czas. Cóż... należało się pogodzić z tym, że dziś wygrają ci, którym masa pozwoli uporać się z wichurą ;)
Około 40 km zaczęłam rozglądać się za punktem żywieniowym- było gorąco i bardzo wietrznie- kończyła mi się woda. Jakież było moje zdziwienie, gdy w miejscu, gdzie w czasie poprzedniego maratonu stał PŻ, nie zastałam ludzi z wodą! No, trzeba było uważniej słuchać Orga na odprawie...
Za Karlinem wreszcie przestałam się zmagać z wiatrem, bo jechałam razem z nim. I tak do punktu żywnościowego, nim napełniłam bidon i wsunęłam pyszną drożdżówkę ( a raczej pół, bo była wielka i namówiłam na połowę innego zawodnika), nadjechała Gui z koleżanką. Poczekałam na moje dziecię i do kolejnego punktu jechałyśmy wspólnie. Tempo nie było jakoś zabójcze, bo wiatrem kręciło, a Gui dawała zmiany z wiatrem i z górki ;) Po drodze Gui przypomina, jak dwa lata temu pomyliłyśmy trasę. Nawet rozpoznała miejsce, gdzie nie zauważyłyśmy skrętu w lewo. Tym razem już nie mamy takich problemów. Na drugim punkcie nie zatrzymywałyśmy się, złapałyśmy tylko po butelce wody podanej nam przez obsługujące go dziewczyny i... rozstałyśmy się, bo Gui zjeżdżała do mety - wybrała dystans mini- a ja pojechałam na drugie kółko. Prawdę mówiąc, przez moment zastanawiałam się, czy chce mi się samotnie walczyć z wiatrem i czy aby nie zjechać ( potem okazało się, że takie myśli towarzyszyły wielu zawodnikom i niektórzy po prostu zrezygnowali z wybranego dystansu). Już początek drugiego kółka pokazał, że czeka mnie prawdziwy taniec z wiatrem. Trzy godziny wcześniej jechałam w zwartej grupie, osłonięta od podmuchów. Teraz byłam sama... A wiatr był coraz silniejszy... każdy kolejny podmuch sprawiał, że rowerem rzucało. Obserwowałam nasionko ostu szybujące w powietrzu i wydawało mi się, że sama jestem takim nasionkiem, z którym wiatr robi, co chce.
Miałam dużo czasu... bardzo dużo. Mijałam kolejne wiatraki, miejscowości znane mi z poprzednich wycieczek (to przecież moje tereny). Przejeżdżałam nad Parsętą i... myślałam o tym, że warto byłoby wybrać się na spływ kajakowy. Gorzko pachniały wrotycze, a słodko dojrzałe śliwki. Na polach pracowały kombajny, podnosząc tumany kurzu i plew. Czasem takie monstrum pojawiało się na drodze i trzeba uważać. Okazało się, że to nie rolnicze monstra są naszymi największymi wrogami, ale kierowcy samochodów. Byłam świadkiem zepchnięcia kolarza na pobocze przez samochód wyprzedzający "na trzeciego". Mnie zaś "na lusterko" minęła biała limuzyna z rejestracją "NOWOŻEŃCY". Oj, nie życzyłam im najlepiej...
Kolejny silny podmuch szarpnął mną tak mocno, że miałam dość. Byłam już bliska zejścia z roweru, ułożenia się na trawie i czekania na ... no nie wiem na co . I pewnie dlatego nie zsiadłam. W największym kryzysie minął mnie zawodnik w czerwonej koszulce i zaproponował koło. Nie liczyłam za bardzo na to, że się tam utrzymam, ale ruszyłam. Jakiś czas udawało mi się utrzymać tempo, a potem... a potem kazało się, że kolega zamierza na mnie czekać, ilekroć odstawałam. Jakże byłam wdzięczna...
Na punkcie żywnościowym spotkałam towarzysza z mojej grupy startowej.
- Martwiłem się o ciebie, ale widzę, że ktoś cię przygarnął.
- Znalazłem na polu, to się zaopiekowałem.
- No skoro jesteś przygarnięta, jadę dalej.
Tak... czułam się przygarnięta i zaopiekowana. Bidon znów został napełniony, twarz umyta z soli. No i miało być łatwiej, bo z wiatrem.
Miało... Nad Kołobrzeg i okolicę nadciągnęły sine deszczowe chmury, wiatr zmienił kierunek i siłę. Nie wiem , ile miały podmuchy, ale utrzymywanie roweru w pionie i na swoim pasie zaczęło być dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
A potem spadł deszcz... i nie wiem, o której dotarłabym do mety, gdyby nie mój towarzysz Robert, który bardzo cierpliwie sprawdzał, czy jadę mu na kole. A ja już marzyłam tylko o mecie. Nawet woda z koła pryskająca prosto w twarz mi nie przeszkadzała. Po prawie ośmiu godzinach od startu wreszcie zobaczyłam napis meta.
100 metrów przed nią Robert zaproponował:
- NO ścigamy się do mety. - czym niesamowicie mnie rozbawił, więc tradycyjnie metę mijałam z uśmiechem na twarzy, choć wcale mi do śmiechu nie było.
Chuda czekała na mnie i z wyrzutem stwierdziła:
- No gdzieś ty była tyle czasu! Martwiłam się!
- No jak to gdzie? Na trasie. Wiało...
A potem już była pyszny bogracz serwowany przez Orga i szybki przejazd przez mokry Kołobrzeg, by dojechać do bazy. Należało się spieszyć, gdyż tam już od dwóch godzin rozkręcała się impreza integracyjna.
A przecież w Kołobrzegu bawi się najlepiej... Szybki prysznic, zmiana kreacji i... deszcz przestał padać. Zamiast piżama party można bawić się w świetle chylącego się ku zachodowi słońca. We trzy pląsamy w rytm przebojów lat osiemdziesiątych, bo takie puszcza zatrudniony na te okazję DJ. Przez chwilę znów kapie z nieba, ale tylko po to, by na niebie utworzyła się tęcza (przeprosiny za wiatr i deszcz?)
Beztroska trwa. Tańczymy, rozmawiamy... o czym? No oczywiście o rowerach, maratonie, o zwycięstwie Majki w Tour de Pologne, ale także o bieganiu, filozofii życiowej i ... poziomkach, ale nie o tych małych słodkich i czerwonych, tylko o poziomych rowerach.
Oficjalne zakończenie jest dopiero w niedzielę, więc nasze rowerowe święto może się przeciągać. mamy wreszcie mnóstwo czasu na spotkania z przyjaciółmi.
A w niedzielę trzeba spakować z powrotem cały nasz dobytek. O 10.00 odbieramy medale, Chuda także puchar za pierwsze miejsce i czekamy na losowanie nagród. Chyba jednak limit szczęścia wyczerpałyśmy w Zieleńcu. To nie my popłyniemy promem Polferries. Jest też bardzo sympatyczny akcent- jeden z maratończyków właśnie przejechał... 100 maratonów. Odbiera gratulacje i kilka pamiątek- w tym poduszkę ufundowaną przez przyjaciół maratończyków, czyli nas wszystkich.
Jeszcze tylko pożegnania i czas ruszać do domu.
Podsumowanie? Chyba tylko w Radkowie jechało mi się trudniej, ale przecież to ten trud pamięta się najlepiej.
I cytat: "Organizatorom należy się szacun wielki za to, że w pełni sezonu potrafili wyznaczyć trasę o małym natężeniu ruchu". (nieważne, że po bruku i wyboistym asfalcie- znamy gorsze asfalty niż te z Kołobrzegu)
P.S. Jeszcze mała prywata na koniec: Mój syn- jedyny nie maratończyk w rodzinie, ale za to siłacz ćwiczący trójbój siłowy prosi o Wasze głosy na jego selfie. Można głosować przez facebooka albo bez logowania.
Link do głosowania (klik)
piątek, 8 sierpnia 2014
Szpinak w roli głównej - posiłek dla maratończyka
- Co miksujesz? - zapytała Chuda, gdy tylko otworzyła drzwi domu.
-Sos do makaronu.
-E..., myślałam, że koktajl, głodna jestem.
- A co? Zrobić z pomidorów? No to zrobię...
-Sos do makaronu.
-E..., myślałam, że koktajl, głodna jestem.
- A co? Zrobić z pomidorów? No to zrobię...
czwartek, 7 sierpnia 2014
Coś niebieskiego i coś dobrego...
Trochę ostatnio poklikałam po blogach różnych- tak w ramach NICNIEROBIENIA. Na jednym znalazłam chyba odpowiedź na jakieś wyzwanie dotyczące robienia zdjęcia codziennie jednej dobrej rzeczy, która się blogerce zdarzyła. Podobną inicjatywę z wyszukiwaniem dobrych rzeczy każdego dnia zauważyłam i na facebooku. Bardzo mi się ten pomysł podoba i chyba też zacznę takie drobiazgi wyszukiwać. Nie, żebym miała problem z patrzeniem na świat z optymizmem- kto mnie zna wie, że zawsze mam szklankę do połowy pełną, ale fajnie będzie codziennie to coś dobrego opisać i utrwalić. Dzisiaj zrobię to na blogu, a potem będę dodawać na facebookowym profilu. Można więc nas polubić, żeby być na bieżąco z owymi dobrymi drobiazgami.
Trzy dobre sprawy na dziś to:
1. Poranne spotkanie z dwoma dawno niewiedzianymi starszymi panami. Obaj byli wyraźnie ucieszeni na mój widok , a miła pogawędka pozytywnie nastroiła mnie na cały dzień.
2. Przygotowałam nowy wzór filcowych kwiatków na spinkach do włosów:
3. Cały dom pachnie świeżo upieczonym chlebem.
Na blogu Klub Kota Jasna 8 znalazłam z kolei zabawę w kolory.
A dokładnie w kolor niebieski -pewnie, że bardziej lubię zielony- ale niebieska jest moja kuchnia w Domku pod Orzechem, więc jej zdjęcie doskonale się nada :) Zwłaszcza, że nieodmiennie kojarzy mi się z wakacjami i pobytem w górach.
wtorek, 5 sierpnia 2014
poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Chąśba na Święcie Kaszy
Trzebiatowskie Święto Kaszy to cykliczna impreza odbywająca się w pierwszy weekend sierpnia. Kiedyś było to dwudniowe święto miasta z licznymi występami artystycznymi, happeningami i kiermaszami. Od pewnego czasu stało się imprezą jednodniową. Nad samym świętem nie będę się rozwodzić, opowiem tylko o tej części, której bohaterką jest Chuda. W sumie, to ona miała ten tekst napisać, ale ze względu na zapracowanie oddała tekst mnie.
Zatem od początku.
Święto wzięło swoją nazwę od legendy o Baszcie Kaszanej, która opowiada o tym, jak to gryficzanie próbowali zdobyć miasto, ale miska gorącej kaszy, która spadła z okna Baszty Kaszanej i poparzyła napastnika, uratowała gród. Legendę tę zna każde trzebiatowskie dziecko, a Chuda świetnie ją opowiada, gdy oprowadza turystów po Baszcie.
Nie jest więc dziwne, że obchody święta miasta właśnie pod Basztą Kaszaną się rozpoczynają i to jest ważne dla naszej opowieści, bo jako stowarzyszenie Chąśba jesteśmy gospodarzami tego miejsca. Przyjemnie było posłuchać Chudej opowiadającej legendę o kaszy.
Po wysłuchaniu legendy i odegraniu scenki historycznej mieszkańcy i goście w barwnym korowodzie ze słoniem ( a raczej słonicą Hansken) przeszli pod Pałac, gdzie umiejscowiona była scena i kramy.
Dzieciaki Chudej odtańczyły tańce wyuczone w czasie warsztatów, odebrały zasłużone brawa i rozpoczęła się jarmarczna część imprezy.
Na scenie występowały kolejne zespoły, ludzie spacerowali pomiędzy kramami i stoiskami, dzieci korzystały z placu zabaw. Wojowie pokazywali sceny walki.
Nie spędziłam przed Pałacem całego popołudnia, bo miałam mnóstwo innych planów na ten dzień.
Przeszłam się jedynie między stoiskami rękodzielników, których w tym roku było jakoś mniej niż zwykle, zjadłam obwarzanki (uwielbiam!) i wróciłam do domu.
A o samym Stowarzyszeniu Historyczny Trzebiatów- Chąśba Chuda kiedyś sama Wam opowie (mam nadzieję).
zdjęcia ze Święta Kaszy
zdjęcia ze Święta Kaszy
sobota, 2 sierpnia 2014
Jak Trzebiatów uczcił rocznicę Powstania Warszawskiego
Trzebiatów wciągnął mnie w wir swojego życia. Jeszcze w górach przeczytałam o mającej się odbyć w mieście inscenizacji walk powstańczych w Warszawie przygotowanej przez grupę rekonstrukcyjną "Nałęcz". Ponieważ widziałam wcześniejsze ich inscenizacje, postanowiłam i tym razem przyjść na trzebiatowski rynek. Nie zawiodłam się. Świetnie przygotowane i wyreżyserowane przedstawienie, składające się z 4 epizodów przeniosło mieszkańców i turystów do roku 1944. Punktualnie o 16.30 mogliśmy obejrzeć "codzienne życie wojennej stolicy".
Po ulicy jeździła riksza, rowery, przechadzali się mieszkańcy, handlowały przekupki. Wysłuchaliśmy też zwięzłej historii powstania. O 17.00 zawyły syreny i wszyscy ucichli. Potem rozległy się strzały i obejrzeliśmy "wybuch powstania".
Następnie przeszliśmy na pobliski most na Redze, która przez chwile udała Wisłę i staliśmy się świadkami "przeprawy przez Wisłę".
Na zakończenie "Nałęcz" dał istny pokaz pirotechniczny w czasie "upadku powstania". Strzelanina, wybuchy, gazy, dymy. Było co oglądać. Huk przestraszył dzieci, więc rozlegał się jeszcze ich płacz.
Uroczystość zakończyło uroczyste ślubowanie członków grupy.
Mimo upału na rynku zgromadziło się sporo ludzi, którzy w ten sposób albo chcieli uczcić rocznicę Powstania Warszawskiego, albo zabić nudę piątkowego popołudnia.
Organizatorzy mogą spokojnie mówić o sukcesie, zwłaszcza, że stojąc w tłumie gapiów miałam możliwość podsłuchania ich rozmów. Rodzice tłumaczyli swoim dzieciom ideę powstania, pokazywali poszczególne scenki. Dla wielu atrakcją był udział naszego burmistrza w inscenizacji, było widać, że p. Matusewicz doskonale się bawił.
Jasne, że dla niektórych ważniejsze było zbieranie łusek po nabojach, ale i tak była to wspaniała lekcja historii.
Zdjęcia z inscenizacji
Po ulicy jeździła riksza, rowery, przechadzali się mieszkańcy, handlowały przekupki. Wysłuchaliśmy też zwięzłej historii powstania. O 17.00 zawyły syreny i wszyscy ucichli. Potem rozległy się strzały i obejrzeliśmy "wybuch powstania".
Następnie przeszliśmy na pobliski most na Redze, która przez chwile udała Wisłę i staliśmy się świadkami "przeprawy przez Wisłę".
Na zakończenie "Nałęcz" dał istny pokaz pirotechniczny w czasie "upadku powstania". Strzelanina, wybuchy, gazy, dymy. Było co oglądać. Huk przestraszył dzieci, więc rozlegał się jeszcze ich płacz.
Uroczystość zakończyło uroczyste ślubowanie członków grupy.
Mimo upału na rynku zgromadziło się sporo ludzi, którzy w ten sposób albo chcieli uczcić rocznicę Powstania Warszawskiego, albo zabić nudę piątkowego popołudnia.
Organizatorzy mogą spokojnie mówić o sukcesie, zwłaszcza, że stojąc w tłumie gapiów miałam możliwość podsłuchania ich rozmów. Rodzice tłumaczyli swoim dzieciom ideę powstania, pokazywali poszczególne scenki. Dla wielu atrakcją był udział naszego burmistrza w inscenizacji, było widać, że p. Matusewicz doskonale się bawił.
Jasne, że dla niektórych ważniejsze było zbieranie łusek po nabojach, ale i tak była to wspaniała lekcja historii.
Zdjęcia z inscenizacji