W nocy spadł deszcz, ale poranek obudził się pogodny. Z Altefahr wyjechałyśmy o 7.30- najszybciej uporałyśmy się ze złożeniem dobytku na błotnistym podłożu. A Gui spieszyło się, by znaleźć się na niesamowitym moście, który podziwiałyśmy poprzedniego dnia. Początkowo była rozczarowana, że Radweg prowadzi starym mostem obok torów kolejowych, ale , gdy okazało się, że wieje potężny wiatr, który znacznie utrudniał jazdę, zdała sobie sprawę, ze tam w górze, ponad nami chyba by nas zdmuchnęło. Monumentalna konstrukcję podziwiamy więc z boku i od spodu (most będzie "bohaterem"części filmu, jaki niedługo już wrzucimy) .
Most, którym jedziemy jest za to zwodzony i już z portu w Stralsundzie będziemy obserwować, jak się podnosi. W mieście nad cieśniną Strzały zakochałyśmy się od pierwszego wejrzenia i postanowiłyśmy w przyszłym roku poświęcić mu znacznie więcej czasu, zagłębić się w zaułki, wejść do Oceanarium, zwiedzić muzea. Dziś mamy dla niego tylko dwie godziny. Najpierw objeżdżamy port w poszukiwaniu latarni morskiej. Bezskutecznie. Potem okazuje się, że szukałyśmy nie tego, co trzeba, a latarnię miałyśmy "pod nosem". Ucinamy sobie krótką "pogawędkę" z innym sakwiarzem - oczywiście mówimy w zupełnie różnych językach, ale gesty i nazwy miast pozwalają nam się świetnie porozumieć. z niedowierzaniem oglądamy dziwaczną bryłę Oceanarium z wielkim kaczątkiem.
Gdy otwierają się pierwsze bary z fishbułą, zatrzymujemy się na drugie śniadanie. Jemy bułę z łososiem serwowaną z łodzi. Zaskakuje nas radosne "dzień dobry" wypowiedziane przez pracownika baru. Miły akcent.
Potem wjeżdżamy w stare, gotyckie miasto... Budowle zapierają dech w piersi. Chyba nigdy nie widziałam tylu gotyckich budynków w jednym miejscu! Tylko na rynku znów stoją stragany- tu trafiamy na jarmark ceramiczny- wyroby piękne, ale budy szpecą rynek. Z otwartymi ustami przechodzimy przez ratuszowe arkady, podziwiamy kościelne wieże i portale. Wreszcie na jednej z wież- Kościoła Mariackiego zauważamy ludzi... a to znaczy, że i my tam za chwilę będziemy... Chwila.... ta... po pierwsze najpierw musimy pobić się z myślami, bo bilety nie należą do tanich, ale wysokość wieży- ponad 100m nas przekonuje i wdrapujemy się po krętych, stromych schodach... Ufff... Gui ledwo radzi sobie z wysokością. Mnie jest łatwiej- po moim lęku przestrzeni nie pozostało nawet wspomnienie. Robię mnóstwo zdjęć, pamiątkową fotę Gui i schodzimy.
Czas przeznaczony na miasto nam się kończy, opuszczamy je ze smutkiem, mamy jednak przed sobą ponad 100 km trasy, trzeba jechać dalej. Na zakończenie przejeżdżamy jeszcze obok browaru, w którym warzy się znane stralsundzkie piwo (spróbujemy za rok). Do Greiswaldu prowadzi nas ta sama brukowana droga, tylko, że wiatr wieje w plecy, więc jedzie się szybciej i raźniej.
Zjeżdżamy z rowerowych szlaków. Aż do Anklam pojedziemy drogą krajową- szybko, łatwo i ze zdziwieniem, że nikt na nas nie trąbi, chociaż droga nie ma pobocza i jesteśmy zawalidrogami. To jest najszybszy fragment podróży.
Zgodnie z planem w Anklam robimy przerwę, ale ... nie tak sobie zwiedzanie miasta wyobrażałyśmy. Trafiamy na... 750-lecie Anklam. Miasto zamknięte jest dla ruchu samochodowego, obstawione straganami, karuzelami, na 4 scenach odbywają się koncerty, po rzece Peene płyną łodzie- odbywają się zawody osad wioślarskich, szosą jadą kolarze w wyścigu, a w niebo wzbija się śmigłowiec.
Kawę pijemy w remontowanym kościele św. Mikołaja zamienionym na ten czas w wielką salę koncertowo-biesiadną. Potem kupujemy typowo niemieckie niezdrowe grillowane jedzenie- pieczarki i kiełbasę. Nie udaje się nam za to znaleźć otwartego sklepu, nie mamy zatem wody. Na razie nie jest to jednak problemem- do pola namiotowego zostało nam jakieś 30 km., czyli jakieś 2 godziny drogi. Roześmiane ruszamy przed siebie wiedząc, że czeka nas znowu Rundwanderweg, czyli możemy spodziewać się wszystkiego... Wszystkiego... tylko nie tego, że solidna niemiecka mapa minie się z rzeczywistością... Jedziemy zgodnie z drogowskazami, asfalt cudny, widoki też. Z lewej strony widzimy wielkie niebieskie coś... kolejny most zwodzony! Potem sprawdzimy, że ,łączy on wyspę Uznam ze stałym lądem. Po lewej stronie rozciąga się ogromne rozlewisko. Na horyzoncie majaczą kikuty suchych drzew.
-Mamo, dlaczego te drzewa wyschły?- pyta Gui
- Odpowiedzi są dwie: albo nagle zostały z jakiegoś powodu zalane i ich korzenie zgniły z nadmiaru wody, albo na ich gałęziach siedzą kormorany, których guano powoduje usychanie drzew.
- Ciekawe, jaki jest skład chemiczny tego guano i jakie procesy zachodzą w żołądkach tych ptaków?- zastanawia się moje dociekliwe dziecię. Drogowskazy prowadzą do Kamp. Żartujemy, że to ichnie Kamp, czyli kępa pewnie będzie równie maleńkie jak historyczna Kępa niedaleko Trzebiatowa - podobnie położona wśród bagien. Zaraz, zaraz... do Kamp?! Przecież wcale nie powinnyśmy się tam znaleźć! Gdzie jest nasza Rundwanderweg?! Nie ma! I co teraz? Rozkładamy bezradnie mapę na asfalcie na skrzyżowaniu. Skrzyżowaniu, które zgodnie z mapą nie istnieje! Przyglądamy się mapie. Próbujemy znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Trakt rowerowy powinien prowadzić wzdłuż rzeki... Postanawiamy wrócić na most- wjeżdżamy na niego trzeci raz w ciągu 20 minut! Przyglądamy się słupowi z drogowskazem i... olśnienie! Do słupa doczepiona jest żółta zalaminowana kartka formatu A4 z napisem Ueckermunde! Kierunek- ledwo widoczna ścieżynka wzdłuż rzeki- poprzednio po prostu jej nie zauważyłyśmy!
Trochę niepewnie zjeżdżamy- teraz po obu stronach mamy wodę: po lewej bagna, po prawej rzeczkę. Pamiętamy jeszcze, co przytrafiło nam się w Klukach! Droga jednak staje się wygodnym duktem wyłożonym płytami. W pewnym momencie wjeżdżamy na mostek i ... widzimy drogę widmo kończącą się w bagnach- to ta, która widnieje na naszej mapie...
Zagadka rozwiązuje się po kilkunastu metrach. Trafiamy na punkt widokowy i tablice informacyjną. Tekst w j., niemieckim i angielskim informuje, że w czasie budowy wału przeciwpowodziowego zaszły zmiany w ekosystemie. Na powstałym w wyniku prac rozlewisku zadomowiły się kormorany i inne dzikie ptactwo, a do wsi Kamp wybudowano nową drogę. Teren ogłoszono Naturparkiem.
Już bez większych przygód dojeżdżamy do kolejnych wiosek, by wreszcie znaleźć się w miejscowości Gambin... Zabudowania kempingu wyglądają podejrzanie... Przeczucia nas nie mylą... Może z nas nie zdarli, ale 10 euro kaucji za kluczyk do łazienki wprawia nas w osłupienie. Podobnie jak brak zaplecza kuchennego i zakaz używania gniazdek w łazienkach do gotowania.
Dobrze, że mamy kuchenkę gazową! W sumie pole namiotowe położone jest malowniczo- nad Zalewem Szczecińskim. Ma nawet prywatną plażę, ale nie polecam tego miejsca!
Po rozpakowaniu, ugotowaniu zupy i przejściu się na plażę szybko kładziemy się spać- jesteśmy mocno zmęczone.
Ale mily początek dnia taki wpis do poczytania. :-) czekam na cd.
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Podejrzewam, że dziś napiszę zakończenie, bo kolejne wydarzenia czekają na relację :)
Usuńczerpiecie z życia pełnymi garściami :)
OdpowiedzUsuńsuper wyprawa! Fajnie jest mieć dociekliwe dzieci :)))
OdpowiedzUsuń