Śpiwory, karimaty, podróżna lodówka pełna przysmaków, walizka, plecak, kilka worków... trzy rowery... Spakowałyśmy się jak na dwutygodniowy pobyt na odludziu, a przecież teleportowałyśmy się tylko 30 km - do Kołobrzegu. Gdyby nie fakt, że trzeba było przywieźć rower Gui pewnie jechałybyśmy rowerami i nie miały połowy tych całkowicie "niezbędnych" rzeczy.
W piątek wczesnym popołudniem postawiłyśmy nasz rodzinny samochód przed halą Milenium, gdzie podobnie jak dwa lata temu usytuowana była baza maratonu. Ledwo wypakowałyśmy cały nasz majdan, gdy okazało się, że... moja pięknie wyprasowana zielona sukienka nadal wisi na szafie, natomiast w plecaku mam klucze od działki, które mężowi są bardzo potrzebne.
W pierwszej chwili chciałam wracać po sukienkę i odwieźć klucze, ale zamiast tego wybrałyśmy się z Chuda na zakupy- w końcu, po co jechać po sukienkę, skoro można kupić nową ;) Najpierw jednak przeszłyśmy się po targu staroci. Po drodze wstąpiłyśmy do sklepu z butami, obie potrzebujemy nowego obuwia sportowego. No cóż, takie piękne przeceny były... wyszłyśmy z ... zielonymi sandałami na koturnie. Sukienkę też kupiłyśmy i to nie jedną, bo przecież przeceny były.
Teraz już spokojnie mogłyśmy podjechać na dworzec kolejowy po Gui, która własnie nadjeżdżała z ... kolejnym rowerem. Tak, tak. my trzy, a rowery cztery (czeka nas wyprawa szlakiem latarni morskich i należało dotransportować rower do zadań specjalnych). Przy okazji podałam klucze od działki kierowcy busa, który obiecał je oddać mojemu mężowi na końcowym przystanku (nie do końca wyszło tak, jak zaplanowaliśmy ze Ślubnym, ale po kilku przygodach klucze do niego trafiły).
Limit przygód został wyczerpany. Mogłyśmy się witać i rozmawiać z przyjaciółmi i znajomymi (dużo było tych powitań, bo z każdym maratonem przybywa tych, którzy stają się nam bliscy).
Punktualnie o 20.00 stawiłyśmy się na odprawie technicznej, ale chyba nie słuchałyśmy zbyt dokładnie, co na trasie odczułam). Przed pójściem spać wybrałyśmy się jeszcze na basen.
Plan szybkiego zaśnięcia spalił na panewce, bo przecież trzeba było pogadać z tym i owym. Na szczęście przed 23.00 światła na hali łuczniczej zostały zgaszone i rozmowy powoli milkły.
Dzień budził się powoli. Czasu miałyśmy mnóstwo, bo starty przewidziano dopiero od dziewiątej. Mogłyśmy zatem spokojnie wypić kawę i zjeść owsiankę.Przed 8.30 spora kolumną ruszyliśmy na start. Zafundowaliśmy mieszkańcom i turystom pokaz siły rowerów. Zmiana miejsca startu była dla nas korzystna, bo choć trasa wydłużyła się o 10 km, to nie musieliśmy jechać przez miasto, a tym samym ominęliśmy sygnalizację świetlną.
Chuda ruszyła w trasę o 9.14, my z Gui 4 minuty później. Przez pierwsze kilometry trzymaliśmy się razem, co było o tyle ważne, że wiał silny południowy wiatr- prosto w twarz, a wiadomo, że takie wiatr łatwiej pokonać w zespole. Po 10 km Gui zaczęła zostawać w tyle, aż na podjeździe odpadła. Jeszcze kilkanaście kilometrów mieszaliśmy się, ktoś do nas dołączał, ktoś odpadał. W końcu i dla mnie tempo grupy stało się zbyt szybkie i odpuściłam. Nie zostałam jednak sama, bo najpierw jechałam z koleżanka, potem ze znajomym. I tak przez wiele kilometrów.
-Wiesz, w takim tempie, to chyba tym razem Chudej nie dogonisz.- skwitował znajomy mój czas. Cóż... należało się pogodzić z tym, że dziś wygrają ci, którym masa pozwoli uporać się z wichurą ;)
Około 40 km zaczęłam rozglądać się za punktem żywieniowym- było gorąco i bardzo wietrznie- kończyła mi się woda. Jakież było moje zdziwienie, gdy w miejscu, gdzie w czasie poprzedniego maratonu stał PŻ, nie zastałam ludzi z wodą! No, trzeba było uważniej słuchać Orga na odprawie...
Za Karlinem wreszcie przestałam się zmagać z wiatrem, bo jechałam razem z nim. I tak do punktu żywnościowego, nim napełniłam bidon i wsunęłam pyszną drożdżówkę ( a raczej pół, bo była wielka i namówiłam na połowę innego zawodnika), nadjechała Gui z koleżanką. Poczekałam na moje dziecię i do kolejnego punktu jechałyśmy wspólnie. Tempo nie było jakoś zabójcze, bo wiatrem kręciło, a Gui dawała zmiany z wiatrem i z górki ;) Po drodze Gui przypomina, jak dwa lata temu pomyliłyśmy trasę. Nawet rozpoznała miejsce, gdzie nie zauważyłyśmy skrętu w lewo. Tym razem już nie mamy takich problemów. Na drugim punkcie nie zatrzymywałyśmy się, złapałyśmy tylko po butelce wody podanej nam przez obsługujące go dziewczyny i... rozstałyśmy się, bo Gui zjeżdżała do mety - wybrała dystans mini- a ja pojechałam na drugie kółko. Prawdę mówiąc, przez moment zastanawiałam się, czy chce mi się samotnie walczyć z wiatrem i czy aby nie zjechać ( potem okazało się, że takie myśli towarzyszyły wielu zawodnikom i niektórzy po prostu zrezygnowali z wybranego dystansu). Już początek drugiego kółka pokazał, że czeka mnie prawdziwy taniec z wiatrem. Trzy godziny wcześniej jechałam w zwartej grupie, osłonięta od podmuchów. Teraz byłam sama... A wiatr był coraz silniejszy... każdy kolejny podmuch sprawiał, że rowerem rzucało. Obserwowałam nasionko ostu szybujące w powietrzu i wydawało mi się, że sama jestem takim nasionkiem, z którym wiatr robi, co chce.
Miałam dużo czasu... bardzo dużo. Mijałam kolejne wiatraki, miejscowości znane mi z poprzednich wycieczek (to przecież moje tereny). Przejeżdżałam nad Parsętą i... myślałam o tym, że warto byłoby wybrać się na spływ kajakowy. Gorzko pachniały wrotycze, a słodko dojrzałe śliwki. Na polach pracowały kombajny, podnosząc tumany kurzu i plew. Czasem takie monstrum pojawiało się na drodze i trzeba uważać. Okazało się, że to nie rolnicze monstra są naszymi największymi wrogami, ale kierowcy samochodów. Byłam świadkiem zepchnięcia kolarza na pobocze przez samochód wyprzedzający "na trzeciego". Mnie zaś "na lusterko" minęła biała limuzyna z rejestracją "NOWOŻEŃCY". Oj, nie życzyłam im najlepiej...
Kolejny silny podmuch szarpnął mną tak mocno, że miałam dość. Byłam już bliska zejścia z roweru, ułożenia się na trawie i czekania na ... no nie wiem na co . I pewnie dlatego nie zsiadłam. W największym kryzysie minął mnie zawodnik w czerwonej koszulce i zaproponował koło. Nie liczyłam za bardzo na to, że się tam utrzymam, ale ruszyłam. Jakiś czas udawało mi się utrzymać tempo, a potem... a potem kazało się, że kolega zamierza na mnie czekać, ilekroć odstawałam. Jakże byłam wdzięczna...
Na punkcie żywnościowym spotkałam towarzysza z mojej grupy startowej.
- Martwiłem się o ciebie, ale widzę, że ktoś cię przygarnął.
- Znalazłem na polu, to się zaopiekowałem.
- No skoro jesteś przygarnięta, jadę dalej.
Tak... czułam się przygarnięta i zaopiekowana. Bidon znów został napełniony, twarz umyta z soli. No i miało być łatwiej, bo z wiatrem.
Miało... Nad Kołobrzeg i okolicę nadciągnęły sine deszczowe chmury, wiatr zmienił kierunek i siłę. Nie wiem , ile miały podmuchy, ale utrzymywanie roweru w pionie i na swoim pasie zaczęło być dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
A potem spadł deszcz... i nie wiem, o której dotarłabym do mety, gdyby nie mój towarzysz Robert, który bardzo cierpliwie sprawdzał, czy jadę mu na kole. A ja już marzyłam tylko o mecie. Nawet woda z koła pryskająca prosto w twarz mi nie przeszkadzała. Po prawie ośmiu godzinach od startu wreszcie zobaczyłam napis meta.
100 metrów przed nią Robert zaproponował:
- NO ścigamy się do mety. - czym niesamowicie mnie rozbawił, więc tradycyjnie metę mijałam z uśmiechem na twarzy, choć wcale mi do śmiechu nie było.
Chuda czekała na mnie i z wyrzutem stwierdziła:
- No gdzieś ty była tyle czasu! Martwiłam się!
- No jak to gdzie? Na trasie. Wiało...
A potem już była pyszny bogracz serwowany przez Orga i szybki przejazd przez mokry Kołobrzeg, by dojechać do bazy. Należało się spieszyć, gdyż tam już od dwóch godzin rozkręcała się impreza integracyjna.
A przecież w Kołobrzegu bawi się najlepiej... Szybki prysznic, zmiana kreacji i... deszcz przestał padać. Zamiast piżama party można bawić się w świetle chylącego się ku zachodowi słońca. We trzy pląsamy w rytm przebojów lat osiemdziesiątych, bo takie puszcza zatrudniony na te okazję DJ. Przez chwilę znów kapie z nieba, ale tylko po to, by na niebie utworzyła się tęcza (przeprosiny za wiatr i deszcz?)
Beztroska trwa. Tańczymy, rozmawiamy... o czym? No oczywiście o rowerach, maratonie, o zwycięstwie Majki w Tour de Pologne, ale także o bieganiu, filozofii życiowej i ... poziomkach, ale nie o tych małych słodkich i czerwonych, tylko o poziomych rowerach.
Oficjalne zakończenie jest dopiero w niedzielę, więc nasze rowerowe święto może się przeciągać. mamy wreszcie mnóstwo czasu na spotkania z przyjaciółmi.
A w niedzielę trzeba spakować z powrotem cały nasz dobytek. O 10.00 odbieramy medale, Chuda także puchar za pierwsze miejsce i czekamy na losowanie nagród. Chyba jednak limit szczęścia wyczerpałyśmy w Zieleńcu. To nie my popłyniemy promem Polferries. Jest też bardzo sympatyczny akcent- jeden z maratończyków właśnie przejechał... 100 maratonów. Odbiera gratulacje i kilka pamiątek- w tym poduszkę ufundowaną przez przyjaciół maratończyków, czyli nas wszystkich.
Jeszcze tylko pożegnania i czas ruszać do domu.
Podsumowanie? Chyba tylko w Radkowie jechało mi się trudniej, ale przecież to ten trud pamięta się najlepiej.
I cytat: "Organizatorom należy się szacun wielki za to, że w pełni sezonu potrafili wyznaczyć trasę o małym natężeniu ruchu". (nieważne, że po bruku i wyboistym asfalcie- znamy gorsze asfalty niż te z Kołobrzegu)
P.S. Jeszcze mała prywata na koniec: Mój syn- jedyny nie maratończyk w rodzinie, ale za to siłacz ćwiczący trójbój siłowy prosi o Wasze głosy na jego selfie. Można głosować przez facebooka albo bez logowania.