Sobotnie prognozy pokazywały, że o świcie powinno być bezwietrznie i pogodnie, zaplanowałam więc, że pomimo notorycznego w tym tygodniu zmęczenia, wstanę wcześnie i pojadę, zanim wiatr się nasili. Zaplanowałam sobie 100 km pętelkę. Przed siódmą ruszyłam w stronę Gryfic. Ruchliwa zazwyczaj szosa o tej porze była pusta. Jadąc, mogłam przysłuchiwać się ptasim trelom. Bo dziś wrażenia dźwiękowe były nieomal ważniejsze od mijanych pejzaży (które przecież doskonale znam). Wydawało się, ze na każdej gałązce siedzi przynajmniej jeden śpiewak, wokół słychać było ćwierkanie, gwizdanie, dzwonienie niezliczonych gatunków ptaków, w powietrzu roznosiło się: ćwirk- ćwirk, czirk-czirk, czik-czik, czikczirik- niczym w "Ptasim radiu" Tuwima.
Nim się obejrzałam, minęłam Gryfice,by podążać w stronę Świerzna. Wjechałam w kolejny las pokryty zieloną mgiełką młodych listeczków. Nagle zobaczyłam drogowskaz "Rybokarty 3 km". Tyle razy chciałam zobaczyć pałac i zawsze było mi nie po drodze... Dziś też niby było nie po drodze, bo w planie był Dziwnówek. Ale przecież mogę nadrobić te 6 km i wreszcie spojrzeć na kolejny pałac, których w naszym powiecie nie brakuje. Wyjechałam z lasu, moim oczom ukazały się rozległe pola i łąki na niewielkich morenowych pagórkach. Wieś powitała mnie domem stolarza- stary murowany budynek odnowiony był w stylu przywodzącym na myśl chatki w Beskidach lub Tatrach. Niby nie na miejscu, ale pokazywał kunszt stolarsko-ciesielski gospodarza. Pomyślałam, że sfotografuję, gdy będę wracała. Za kolejnym podjazdem między drzewami zamajaczyły mi majestatyczne mury pałacu. Trzeba przyznać, że jest piękny, a dzięki obecnym właścicielom nie stanowi kolejnej ruiny, lecz rozwija się jako hotel. W centrum wsi zauważyłam boczną drogę z nowiutkim ślicznym asfaltem, sprawdziłam, dokąd mnie poprowadzi, ruszyłam unijnym traktem prosto do głównej drogi. Cisza, spokój, żadnych pojazdów, żadnych dziur w nawierzchni... jedynie ptaki śpiewają. (nawet je nagrałam, ale niestety wyszło trochę za cicho).
Po dwóch kilometrach znów byłam na swoim szlaku. Stuchowo, Świerzno, Kamień Pomorski... Teraz prawie 10 km ścieżką rowerową do Dziwnówka.
Ta niewielka nadmorska miejscowość już zawsze będzie mi się kojarzyć z wakacjami prawdopodobnie 1971 roku. Mama nie dostała urlopu, więc wyjechałam tylko z tatą. Zaraz pierwszego dnia starsi koledzy poczęstowali mnie gumą do żucia- taką kolorową kulką, a ja nieświadoma, jak należy raczyć się tym rarytasem, po prostu ją połknęłam. Miał potem tato ze mną kłopot... Co ciekawe w jego wspomnieniach powodem niestrawności był zielony agrest, którego się rzekomo najadłam, ciekawe skąd taki pomysł? Może powiedziałam, że połknęłam kulkę, a on wywnioskował, że to niedojrzały agrest, a może moi koledzy, nie chcąc się przyznać do częstowania mnie gumą do żucia złożyli takie zeznania?
Tamte wakacje to także bąble na plecach i pupie po całodziennym budowaniu zamków z piasku i konieczność paradowania po plaży w żółto-turkusowym szlafroczku. (Mama musiała kupić sporo tego żółto-turkusowego materiału, bo oprócz szlafroczka, który nosiły potem moje dzieci, mama uszyła sobie dwie sukienki- jedną wąską- taką tunikę, drugą szeroką- ciążową. Ciekawe, czy nosiła ją w czasie ciąży ze mną? Ja w tej szerokiej sukience przechodziłam cały lipiec upalnego 1993 r, kiedy to na świat przyszedł mój syn.)
Z tatą chodziłam na długie spacery po plaży (ileż mógł wylegiwać się na kocu, zwłaszcza, że nie cierpiał bezruchu), dochodziliśmy aż do Dziwnowa, gdzie w porcie kupowaliśmy wędzone węgorze. Te galaretkowate ryby bardzo mi wówczas zasmakowały.
Wspominając tamte wakacje, spacerowałam teraz po plaży, obserwowałam mewy i kormorany, słuchałam szumu fal. Zastanawiałam się, którym wejściem na plażę wtedy schodziliśmy. Do dziś pamiętam powykręcane korzenie starej sosny rosnącej tuż przy zejściu.
Nie ma już tamtego zejścia, ani domków kempingowych w lesie... Ale pozostały wspomnienia i morze niewzruszone upływem czasu....
Zatopiona w myślach zauważyłam niewielką monetę wystającą z piasku, schyliłam się i podniosłam miedziany pieniążek. Włożyłam go do kieszeni, bo przecież Nils Krasnoludek w powieści S. Lagerloff "Cudowna podróż" strasznie żałował, że właśnie taką miedzianą monetę kopnął. Bardzo lubię legendę o zatopionej Winecie, którą to pisarka wplotła w narrację o Nilsie.
Jak wiadomo Wineta była bardzo bogatym i pięknym miastem, ale jej mieszkańcy stali się zarozumiali i samolubni. Za karę miasto zostało zatopione. Raz na sto lat wynurza się jednak z morza, a mieszkańcy mają szansę odkupienia win. Wystarczy, że uda im się sprzedać choć jedną rzecz. Nils miał okazję wybawić mieszkańców, niestety, nie podniósł monety.
Pomna tamtej historii podniosłam pieniążek i schowałam, chciałam go w domu wyczyścić i dokładnie mu się przyjrzeć, bo już pierwszy ogląd wskazywał, że nie jest to ani grosz ani eurocent.
Niestety, monetka wypadła, gdy czegoś w kieszeni szukałam, więc i ja nie uratowałabym Winety, gdyby nagle wynurzyła się z fal Bałtyku...
Trochę zmartwiona ruszyłam do domu. Zakładałam, że zgodnie z prognozą pogody będę miała wiatr w plecy lub z boku - miało wiać coraz mocniej z północy. Wiało coraz mocniej z... wschodu. Zatem 40 km jechałam z podmuchami prosto w twarz.
Na zakończenie zrobiłam jeszcze "kryterium górskie" w Drozdowie (jedyny 0,5 km podjazd w okolicy) i w porze obiadowej wróciłam do domu. Licznik pokazał równo 100 km z prędkością ok. 22 km/h.
piękna wycieczka i równie piękna średnia :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, jak na taką wycieczkę, może być 22 km/h :)
UsuńByłam w Rybokartach wieki temu, wypadałoby znów zrobić pętlę po Waszych ziemiach, dla przypomnienia i uzupełnienia archiwum foto :)
OdpowiedzUsuńDystans imponujący i średnia takoż. A nadmorski wiatr zaczyna mnie coraz bardziej nużyć i zniechęcać. Coraz bardziej chcę uciec gdzieś wgłąb lądu.
Pozdrawiam!
Mnie już też ten wiatr denerwuje, niweczy część moich wycieczkowych planów- tydzień temu prawie zgniłam w domu właśnie z powodu wietrzyska.
UsuńKrajobraz wokół nas nieustannie się zmienia... ale, co tam - mamy przecież wspomnienia. Zazdroszczę kondycji i samodyscypliny we wczesnym wstawaniu z łóżka :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMiło mi Cię gościć na moim blogu.
UsuńWspomnienia potrafią wzbogacać i uczyć, jeśli tylko chcemy je dobrze wykorzystać.
Stukilometrowa pętelka. Pętelka. Dobre sobie!:) To nie pętelka, a wielkie pętlisko!
OdpowiedzUsuńZ przyjemnością przeczytałem ciepłe i miłe wspomnienie z dzieciństwa. Dziękuję Ci, Anno.
Niech będzie, że pętla :) Pętliska jeszcze przede mną. Najbliższe w sobotę :)
UsuńPodziwiam kondycje a z szum Baltyku dziekuje bardzo. Przesylam pozdrowienia.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się podobał :)
UsuńWart wstać wcześniej choćby właśnie dla tego ptasiego koncertu, ale Ty ruszasz w świat na rowerze, więc przyjemne z pożytecznym; mam nadzieję, że odszukasz pieniążek na plaży w odpowiedniej chwili, i jednak uratujesz Winetę; pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTeż mam taka nadzieję... ;)
UsuńSpędzałam w Dziwnówku wakacje z małą Adą i bardzo mile sobie to wspominam ;-))
OdpowiedzUsuńTy to masz kondycję! ;D
A kiedy się pojawisz w Izerii? Tak dawno nas nie odwiedzałaś... Uściski ślę!
Inkwi, nawet nie wyobrażasz sobie, jak tęsknię do Izerii. Niestety prawdopodobnie przyjadę dopiero w lipcu, bo majówka taka krótka, a ja muszę na mojej trzebiatowskiej działce pomidory pod folią posadzić i posiać warzywa.
UsuńJak już dotrę do Domku pod Orzechem to i do Ciebie zapukam.