Piątkowe popołudnie, pakujemy się do samochodu i jedziemy na maraton.Jest nas czworo- Chuda, Robert, Ślubny i ja - Ślubny lubi Pętlę Drawska, więc i on pojedzie tzw dystans mini- 96 km, my, tradycyjnie już giga- 248 km. Po drodze omawiamy "strategię jazdy", komentujemy widoki za oknem. Około osiemnastej wpadamy na halę sportową w Choszcznie i już wiemy, że jesteśmy u siebie. Znany gospodarz sali dowcipkuje, znajomi kręcą się, przygotowując swoje miejsca do spania, a w rowerowym klubie dyskusyjnym na korytarzu pojawiają się pierwsi rozmówcy.
Chuda z radością oznajmia:
- nasz kąt jest wolny!
Układamy więc nasze bagaże, rowery w "naszym kącie". Potem układamy materace i znosimy ławeczkę, która będzie pełniła funkcję stołu i "ściany" naszego "tymczasowego domu".
Odbieramy pakiety startowe, na które składa się woreczek na ubrania, bidon, talony żywnościowe i pamiątkowy numer startowy.
Odbieramy pakiety startowe, na które składa się woreczek na ubrania, bidon, talony żywnościowe i pamiątkowy numer startowy.
Witamy kolejnych znajomych i zajmujemy miejsca w "klubie dyskusyjnym". To tu będzie do wieczora tętnić życie towarzyskie. Będziemy snuć opowieści o rowerach, wycieczkach, o prognozie pogody na jutro, o wszystkim i o niczym. Każdy, kto choć raz nocował na hali w Choszcznie w czasie maratonu, wie, że żadna inna nie ma tej atmosfery. Nim się spostrzeżemy trzeba gasić światło i iść spać. Wszak następnego dnia o 9.00 startujemy!
Od rana na hali ruch- śniadania- czegóż to maratończycy nie jedzą! Naleśniki, sałatki makaronowe, owsianki, domowe kanapki, co kto woli. Kolejka po odbiór pakietów startowych stale się powiększa i cieszymy się, że nas ona nie dotyczy. Potem wysłuchujemy odprawy technicznej, sprzątamy swój bałagan i ruszamy na start.
Zgodnie z omówioną wcześniej strategią, ja ruszam przed siebie, a Robert czeka na Chudą. Maja mnie dogonić. Ślubny startuje godzinę później.
Jadę więc sobie spokojnie, bo przecież czekam na Młodych. Rozglądam się, wdycham zapachy wczesnoletnich łąk... nagle dociera do mnie gierczyński aromat. Szukam wzrokiem źródła zapachu- jest drobna roślinka o maleńkich białych kwiatuszkach pokrywa pobocze drogi- to przytulia pospolita. Jej woń miesza się z innymi aromatami traw i ziół. Moje myśli płyną na rozgrzane zbocze Blizbora, widzę rozległą panoramę Pogórza Izerskiego... Z rozmarzenia budzi mnie ostry zapach dojrzewającego rzepaku. Nie, w Gierczynie nie rośnie rzepak! Znów jadę choszczeńską trasą.
Tym razem zaskakuje mnie niezwykle słodki zapach lipy. Niemożliwe! A jednak- tu już kwitnie ten zwiastun lata, któremu miesiąc zawdzięcza imię. W Bierzwniku wykręcam szyję, by choć trochę zobaczyć pocysterski klasztor, udaje mi się zobaczyć fragment muru. Muszę koniecznie przyjechać tu turystycznie!
Mijają mnie kolejni rowerzyści, słyszę powitanie Adama "Pancernika", dziwię się, że jeszcze nie ma Chudej i Roberta, bo startowali wspólnie. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie zaczepić się na koło potężnego wiatrochronu, ale rezygnuję. Za chwilę mam przed sobą Romka, z którym przejechałam gryficka ultrę i już się nie waham. Będę czekać na swoich, jadąc z Romkiem.
To dobra decyzja. Wspólnie doganiamy tych, którzy przed chwilą mnie minęli- gdy już już dojeżdżam do Pancernika, ten nagle przyspiesza za... białym kotem. Patrzę z rozbawieniem- Alicja w Krainie Czarów, czy co? Kot czmycha w krzaki, a ja zastanawiam się, czy i Adam za chwilę w tych krzakach nie wyląduje. Nie. Jedziemy w coraz większym składzie, który na chwilę zostaje zatrzymany przez przejazd kolejowy- dobijają brakujące wagoniki pociągu, czyli Robert z Chudą. Chwila rozmowy- już wiem, że Krzysiu został, bo jedzie oszczędnie, a Adam chyba zjedzie po mini, bo mu pękła szprycha.
Ruszamy dalej. Skład ustala się pięcioosobowy, bo mamy w teamie jeszcze Ferdynanda.
I tak będziemy jechać przez kolejne kilometry. Robert ciągnie cały pociąg niby porządna parowa lokomotywa, my zaś jak te wagoniki, uważamy, by się nie zderzyć.
Co jakiś czas Robert rzuca dowcipnym tekstem i widać, że odpowiada mu zadanie, którego się podjął. Pierwszy raz nie zatrzymujemy się na punktach żywieniowych. My jedziemy, a Robert robi zaopatrzenie- dowozi prowiant, wodę. Co chwila wyjmuje zza pazuchy banany i słodkie bułki, prawie zmuszając nas do jedzenia (jeśli częściej będę jeździć w tym towarzystwie, to na maratonie przytyję!)
Na zmianę pachną skoszone łąki i sosnowe lasy, mozolnie podjeżdżamy pod kolejne wzniesienia lub prawie płyniemy w dół...
Podziwiamy wielobarwne, pofałdowane pola i mieszane lasy. Tu i ówdzie pojawiają się rzeczki i jeziorka. Od razu przychodzą nam na myśl kajaki...Mijamy kolejne przejazdy kolejowe, wsie, miasteczka. Mieszkańcy, zwłaszcza w mijanych wioskach witają nas serdecznie, pozdrawiają i życzą powodzenia. Ciekawie wygląda Konotop. Ta niewielka miejscowość, znana mi przede wszystkim z poligonowych opowieści Ślubnego różni się od pozostałych niezwykłymi dekoracjami. Przy głównej grodze stoją drewniane rzeźby i sękate kwietniki, widać wieś posiada ludowego twórcę, który w ten sposób prezentuje swój talent.
Chwilę później obserwuję ładowanie lub wyładowywanie sprzętu wojskowego na bocznicy w Drawsku Pomorskim.
Chociaż zapowiadało się burzowo i dżdżyście, udaje nam się jeszcze nie zmoknąć. Wygląda na to, że za każdym razem chmura jest o chwilę przed nami. Deszcz dopada nas dopiero na 210 km. Na szczęście jest krótki, a potem wychodzi zza chmur leniwe słońce- leniwe, bo powoli chylące się już ku zachodowi. Ubrania schną, tylko buty są nadal mokre, bo systematycznie moczone wodą bryzgającą spod kół. (gdy my kręcimy swoje kilometry, Ślubny na mecie już korzysta z atrakcji przygotowanych przez organizatorów i z okazji Dni Choszczna- nam pokazuje potem zdjęcia)
Chwilę później obserwuję ładowanie lub wyładowywanie sprzętu wojskowego na bocznicy w Drawsku Pomorskim.
Chociaż zapowiadało się burzowo i dżdżyście, udaje nam się jeszcze nie zmoknąć. Wygląda na to, że za każdym razem chmura jest o chwilę przed nami. Deszcz dopada nas dopiero na 210 km. Na szczęście jest krótki, a potem wychodzi zza chmur leniwe słońce- leniwe, bo powoli chylące się już ku zachodowi. Ubrania schną, tylko buty są nadal mokre, bo systematycznie moczone wodą bryzgającą spod kół. (gdy my kręcimy swoje kilometry, Ślubny na mecie już korzysta z atrakcji przygotowanych przez organizatorów i z okazji Dni Choszczna- nam pokazuje potem zdjęcia)
Ostatnie kilometry robimy szybko- jest już prawie 19.00, a o tej porze zaczyna się ceremonia zakończenia! Głupio byłoby się spóźnić na podium.
Po prawie 10 godzinach jazdy mijamy metę, na której wita nas Ślubny. Dostajemy wodę, medale,numery z kierownicy zostają odcięte. Wkraczamy na pełną ludzi halę- uroczystość dopiero się rozpoczęła.
Niestety, nie zdążę przebrać się przygotowaną na tę okazję sukienkę, zostanie na następny raz.
Podchodzę do znajomych, słucham pierwszych urywanych relacji. Temu poszła opona, tamtemu dętka, ktoś wykręcił dystans życia- podobnie jak Chuda- albo pokonał współzawodnika. Robimy zdjęcia.
Gosia śmieje się, że zdążyła zapomnieć, że Pętla Drawska jest taka górzysta, ale te pagórki wcale nie przeszkodziły jej w zdobyciu 2 miejsca w open kobiet.
Jeszcze tylko nasze podium i możemy iść na upragniony obiad ( a obiady w Choszcznie też są pyszne).
Ludzie rozjeżdżają się, na hali zostaje tylko garstka "stałych bywalców" i oni zasiadają wieczorem w klubie dyskusyjnym. Świętujemy setny maraton hipermartończyka Krzysia. Emocje opadają, za to snują się opowieści o Bałtyk-Bieszczady, o ekstremalnych wyprawach, a wszystko okraszone dowcipami i anegdotami.
Szkoda, że trzeba wracać... za tydzień spotkamy się w Gorzowie!
P.S. Jarku, dzięki za świetne zdjęcia!
P.S. Jarku, dzięki za świetne zdjęcia!
Maraton Bałtyk – Bieszczady? Może na dokładkę ze Świnoujścia? Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że wkrótce przeczytam Twoją relację, Anno, z tego maratonu:)
OdpowiedzUsuńWspomniałaś o Gierczynie, a we mnie obudziła się nagła tęsknota za włóczęgą. Ostatnio coraz częściej zerkam na drugą stronę Bobru – znak, że trzeba mi poznać tamte okolice, wybierając się w izerskie pogórze którejś zimowej niedzieli. Wszak granica rzeki jest umowna (z lewej Izery, z prawej Kaczawy), a są tam górki do poznania.
Nie przydarzają Ci się obtarcia stóp od mokrych butów? Czy to prawda, że rowerowe buty mają całkowicie sztywną podeszwę? Anno, miej wyrozumiałość dla pytającego Krzysztofa, bo jest on całkiem zieloniutki.
Tak, Krzysztofie, Bałtyk -Bieszczady ze Świnoujścia. Co jakiś czas nachodzi mnie myśl, że BB należy zrobić, ale najpierw muszę odpowiednio dużo opowieści wysłuchać. Tęsknota za górami jest nam wspólna, czasem mam wrażenie, że rozdziera mi duszę. Na szczęście za dwa tygodnie pojadę- Ty, niestety, będziesz tęsknił dłużej.
UsuńMoje buty są specyficzne i wcale nie przypominają rowerowych- jeżdżę w trekingowych sandałach albo w równie trekkingowych traperkach. Nie miewam otarć nawet gdy jadę bez skarpet, co zdarza mi się często. Buty rowerowe do tzw. bloków są zupełnie inne, ale ja nie wyobrażam sobie w nich jeździć.
1000 kilometrów! Przynajmniej dwie doby jazdy, prawda? Jak temu podołać, na Boga?
UsuńBloki? Zaraz, zaraz, coś mi świta: to takie kabłąki ze sprzączką trzymające przednią część butów na pedałach? Zawsze zastanawiałem się, co się dzieje w czasie straty równowagi, gdy trzeba szybko podeprzeć się. Kiedyś miałem rower z takimi noskami, nawet czasami je używałem, ale były luźne, nie ściskały butów.
Moich ostatnio kupionych, zabranych w objazd po Polsce, butów górskich (ósma para!, chociaż czy mogę się chwalić wobec ilości Twoich zielonych sukienek:)), jeszcze nie wyciągałem z szafy, ale zaglądam do nich coraz częściej. Chyba zbliża się pora ich zakładania wieczorami i siedzenia w nich w campingu. One są jakby miernikiem mojej tęsknoty.
Zamieścisz trochę zdjęć swoich okolic na pogórzu? Popatrzyłbym, oko nasycił.
Na przejechanie BB ma się. 74 godziny.
UsuńBloki, to specjalnie zbudowane pedały, do których wpina się buty, opanowanie wypinania tychże bez upadku wydaje mi się niemożliwe, więc nie próbuję. Wole moje sandałki.
Najnowsze sukienki nie są zielone i niedługo je pokażę ;)
Zdjęcia z Gór Izerskich specjalnie dla Ciebie zamieszczę, jak tylko w te góry zajadę.
P.S. Zauważyłeś zdjęcie z warkoczem? Jest specjalnie dla Ciebie.
Z pędzelkiem, którym bawisz się, zamyślona?:)
UsuńZauważyłem, ale dopiero zapewnieniem o zamieszczeniu tej fotografii dla mnie, zrobiłaś mi radosną niespodziankę, Anno. Poczułem się… tak fajnie, miło. Dziękuję Ci.
Dziękuję też za obietnicę zamieszczenia zdjęć z gór. Siódmego lipca przyjadę z karuzelami do Ustronia, ale zdjęciami morza raczej nie zrewanżuję się:(
Trzy doby. Ciekawe, ile z tego czasu przeznaczysz na sen. Ojej, to przecież orgowie muszą przygotować jakieś miejsca, nie wiem, może namioty rozstawione na trasie? A śpiwory?
Organizatorzy rezerwują miejsca noclegowe i punkty żywieniowe. Można zatem zjeść, umyć się, przebrać i przespać.
UsuńSuper spędzony czas. U nas lipy jeszcze nie kwitną.
OdpowiedzUsuń