Przyjemne,ciepłe południe. Właśnie spakowałam samochód i ruszam przed siebie.Przede mną 160 km samochodem po górach.Zdecydowanie wolałabym trasę pomiędzy Gierczynem a Zieleńcem pokonać rowerem (dystans taki sam jak ten, który pojadę następnego dnia, a i przewyższenia pewnie podobne). Póki co jednak zatrzymuję się na dworcu kolejowym w Marciszowie, gdzie umówiłam się z Gui. Odbiorę ją z pociągu z Wrocławia i dalej pojedziemy razem. Hura! Bez pilota jedzie się źle,nawet wtedy, gdy dobrze zna się trasę. A trasę znam, bo przecież niepierwszy raz jadę samochodem do Zieleńca (choć po prawdzie za każdym razem jest to nieco inny wariant drogi). Gadamy,planujemy, podziwiamy barokowy kościół w Krzeszowie, przejeżdżamy czeską granicę, robimy zakupy w czeskim markecie,przejeżdżamy granice,jeszcze Lewin Kłodzki i jesteśmy w Zieleńcu,gdzie w naszej ulubionej Zielenieckiej Chacie już czekają na nas Chuda z Robertem. Czekana nas także przemiła gospodyni Chaty. Rozpakowujemy auto i gdy siadam na łóżku zauważam, ze chciałabym tu spędzić kilka dni, bo atmosfera pensjonatu,jego wyposażenie za każdym razem wywołują we mnie nieodpartą chęć niczym nie zmąconego odpoczynku. Gui ma podobne odczucia. Nawet zastanawia się, czy nie wrócić do Zieleńca we wrześniu.
Na razie kończy się na marzeniach. Jest piątkowy wieczór, czas iść na odprawę techniczną i przywitać się ze znajomymi. Z parkingu dostrzegamy pobliski plac zabaw z huśtawka podobną do tej z Gorzowa, nikt na niej nie siedzi, obie z Gui jednocześnie kierujemy się w jej stronę. Bujamy się beztrosko, śmiejąc się z tej naszej dziecinady (cóż, młodość to stan ducha podobno). Z odprawy dowiadujemy się, że najważniejsze jest bezpieczeństwo, bo dziury są dokładnie tam, gdzie były, zjazdy także, zatem pojedziemy doskonale znaną trasą. I tylko pogoda zapowiada się jakby inna niż w poprzednich latach, gdy jechaliśmy w ukropie. Głośno deklaruję, że to nie ja zamawiałam burzę, nie mam z nią nic wspólnego, więc JA w burzy nie pojadę. A o tym czyja była burza za chwilę.
Sobotni poranek budzi się długo i leniwie. W kuchni przygotowuję nasze tradycyjne maratonowe śniadanie,którego zapach przyciąga do jadalni resztę rodziny. Potem szykujemy rowery i na jedziemy na start: Chuda z Robertem starują o ósmej,ja 6 minut później. Gui wybrała dystans mini, więc poczeka do dziewiątej. Jeszcze kilka sympatycznych powitań i startujemy. Pogoda póki co niezła-ciepło, niebo lekko zachmurzone.
Szybki 10 km zjazd do Mostowic. Grupa oczywiście odjeżdża, bo ja nie rozpędzę się do 60 km/h i trudno. Już w Lasówce dostaję wiatrem w twarz, ale w górach nie jest to takie uciążliwe, bo często jest się osłoniętym przez las lub wzniesienie, prócz tego droga jest kręta, więc nigdy nie wiadomo z której strony zawieje.
Nim się spostrzegam, jestem na granicy z Czechami.Czescy przyjaciele machają przyjaźnie, życząc dobrej drogi. Wiatr jakby ustał, jedzie się cudnie. Pachnie las, na krzaczkach czerwienią się poziomki i czernieją ogromne jagody. Mijają mnie kolejni kolarze, ale i ja zaczynam doganiać najsłabszych.W końcu góry to mój żywioł. Podziwiam widoki,ale z utęsknieniem czekam na ulubiony pejzaż tej części trasy- panoramę miejscowości Ricki. Jakoż jest i ona. Gdy moi koledzy jadą z prędkością zatrważającą, ja chłonę malowniczo położone domy, dolinę z płynącą jej dnem Ricką. Rozpędzam się dopiero za ostatnim ostrym zakrętem. A potem znów pnę się w górę aż do punktu żywieniowego, z którego właśnie ucieka Chuda. Ewidentnie ucieka przede mną! Zatrzymuje się, bo przecież nikt nie organizuje takich świetnych puntów jak kolarze kłodzcy i trzeba się zatrzymać. Dolewam wody do bidonu, zjadam arbuz, jadę dalej gonić Chudą (trochę to potrwa). Jeszcze trochę podjazdu i szaleńczy zjazd , oczywiście na miarę szaleństwa, a moje jak wiadomo ma swoje ograniczenia wagowe. Ziuuut, ziuut... kolejni kolarze śmigają po prostym asfalcie, aja sobie jadę... ledwo 60km/h przekroczyłam. Słyszę pomruk burzy,na szczęście stosunkowo dalekiej. Dla mnie na szczęście, ale Gui w samym centrum tej burzy stoi przerażona i czeka na Orga Andrzeja bojąc się zjechać w strumieniach wody,o czym opowie mi na mecie. Mogę sobie tylko wyobrażać, co czuła stojąc samotnie w środku lasu w centrum nawałnicy, wśród błyskawic- taką burzę przeżyłam rok wcześniej w Radkowie,jeszcze pamiętam mój prawie paraliżujący strach.
Mnie jednak burza ominęła ( no przecież mówiłam, że to nie moja burza) Ze zdumieniem oglądam mokry jeszcze asfalt i wodę spod koła,która ochlapuje mi twarz i moczy buty. Z jeszcze większym zdziwieniem patrzę na ludzi pochowanych pod zadaszeniami.Przecież nie pada! Ale oni jeszcze tego nie zauważyli!
Wracam do Polski. Na skrzyżowaniu ktoś próbuje mnie namówić do zmiany dystansu, śmieję się głośno. Zostało mi tylko 100 km, kto by teraz jechał do mety? Na drodze sudeckiej zaczynam się tasować z Krzysiem. Górki moje, zjazdy jego... Przed nami dziurawy zjazd do Różanki (jak ja go nie lubię! a tu perspektywa kolejnych zjazdów, bona dystansie giga trzy razy zjeżdża się do Różanki i potem trzy razy podjeżdża pod Gniewoszów). Jakoś przetrwałam,ale inni nie mają tyle szczęścia-tylu defektów rowerów co w tym roku jeszcze nie widziałam. Na podjeździe do wsi Gniewoszów zostawiam Krzysia, potem doganiam Basię i Romka, z którymi będę się teraz tasować. Przede mną punkt żywieniowy i...Chuda! Z rezygnacją stwierdza:
- wiedziałam, że mnie dogonisz, a teraz uciekam.
Ja zostaję, bo trzeba coś przekąsić.Pada, coś gdzieś grzmi, ale daleko. Śnieżnika nie widać. Żartuję, że obsługa punktu powinna dmuchać na chmury, żeby był widok, inaczej będę tak długo podjeżdżać, aż wreszcie zobaczę Śnieżnik. Dowiaduję się, że mi go namalują. Zjazd i wszyscy mi odjeżdżają. Nadal pada, ale nie jest to ulewa, co nie zmienia faktu, że jestem przemoczona. Na szczęście jeszcze nie marznę i... nie zmarznę, bo zaczyna się kolejny podjazd. Przestaje padać. Jeszcze przed Różanka doganiam Chudą. Chwilę rozmawiamy i Chuda zostaje w tyle. Potem doganiam Krzysia, Basię ,Romka... Gniwoszów. Punkt żywieniowy. Tu spotykam kilka osób, które mnie zdublowały, w tym Roberta, który już zjeżdża do mety. Tym razem częstuję się dwoma rodzajami pysznych ciastek. Widok się przeciera,ale Góra nadal zamglona. Znów kropi. Zjazd do Różanki (tym razem jest mi już wszystko jedno.Nie pada,nie jest ślisko,puszczam hamulce, jaaadę -auć, moje siedzenie!) i podjazd pod Gniewoszów. Nie doganiam Basi i Romka, ale mnie nie doganiają ani Chuda, ani Krzyś. Po drodze żegnam się ze strażakami,którzy dzielnie obstawiali wszystkie newralgiczne punkty. Punkt żywieniowy z widokiem na Śnieżnik po raz trzeci. Zdążyło się wypogodzić. Ba, nawet zrobiło się całkiem przyjemnie. Na punkcie Romek zmienia dętkę.Jego też dopadło fatum. Zjadam arbuz, podziwiam widoki-na Śnieżniku zaczepiła się chmura. Resztę wzniesień całkiem nieźle widać. Żegnam obsługę i pędzę w dół. Już nie muszę skręcać do Różanki,tylko jechać,jechać, jechać.
Rozglądam się i ze zdziwieniem spoglądam na kolejne kamienne świątki. Dlaczego widzę je dopiero teraz?Przecież już tędy jechałam! No tak, wtedy padało. Po lewej stronie drogi Dzika Orlica toczy spienione brązowe wody, znak, że burza,która przetoczyła się nad Górami Orlickimi, a o którą ja się tylko otarłam, musiała być gwałtowna i obfita w opady. Ostatni podjazd, a ja nie opadam z sił. Jestem zaskoczona, jak dobrze je rozłożyłam. Dojeżdżam do Zieleńca przy żywym aplauzie turystów. To uskrzydla. Na metę wjeżdżam po 164 km oraz 8 godzinach i 45 minutach od startu. Nic mnie nie boli, nie czuję zmęczenia. Mam tylko mokre ubrania. Jestem niesamowicie zadowolona. Spotykam znajomych, dzwonię do Gui, bo ona ma klucz od pokoju. Po drodze opowiada mi szczegóły swojej dramatycznej prośby o zwiezienie na metę.
Gdy stoję już pod prysznicem i zmywam z włosów kilogramy piasku i błota,melduje się Chuda. Ona też już dojechała- założony przez nas limit czasowy-9 godzin przekroczyła o 2 minuty.
Już odświeżone idziemy zjeść pyszne ryżowe danie, które serwowane jest tu tradycyjnie. Dostaję też aromatyczną kawę z mlekiem. Namiot powoli się zapełnia, bo zbliża się czas dekoracji. Słucham opowieści o zmienianych na trasie dętkach ( rekordzista zmieniał je 5 razy!), pękniętych łańcuchach, no i dowiaduję się,kto zamawiał burzę. To Dorota z Mają. Obie jechały dystans rodzinny (wszak Maja ma tylko 10 lat) i gdy były już całkiem mokre, a pioruny strzelały wokół stwierdziły,że jak już są tak blisko punktu żywieniowego, to podjadą jeszcze te kilka kilometrów podjazdu na coś słodkiego. W ten sposób dziewczyny przejechały o 10 km więcej!
Dekoracja jak zwykle przebiega szybko,choć nie bezboleśnie, bo w wynikach nie wszystko gra (na co zwróciła uwagę już Gui, którą wyczytano na 3 miejscu mini, chociaż przecież nie ukończyła maratonu)
Jeszcze tylko losowanie nagród- nasza ulubiona Maja wyciąga karteczkę z numerem Chudej-mamy kolejny termosik. Impreza dobiega końca, ludzie rozchodzą się do samochodów i pensjonatów.
Jeszcze tylko pożegnać się z tym i owym,podziękować Orgowi Andrzejowi za zwiezienie Gui , pogadać z Orgiem Januszem, umówić się na wieczór przy ludowych śpiewach z Małgosią,Wiką i Przemkiem.
Parking w Zieleńcu opustoszał, ale gwarno robi się poniżej,bo trwają uroczystości odpustowe w parafii pod wezwaniem św.Anny. Obserwujemy zapalanie góralskiej watry, potem słuchamy dochodzących ze zbocza śpiewów - najpierw polowej mszy, potem koncertu ludowej kapeli.
Dopiero teraz,gdy opadają emocje, odczuwamy zmęczenie.
Czas zakończyć dzień...
Uwielbiam tego bloga, pozytywnie mnie ładuje :-)
OdpowiedzUsuńBardzo nas to cieszy!
UsuńCzy ja już mówiłam, że Cię podziwiam za ten rower? Na ostatnim zdjęciu, piękne dramatyczne niebo.
OdpowiedzUsuńO,tak...niebo tego wieczoru było niesamowite!
UsuńNie marnujesz swojego czasu, Anno, wypełniając go po krawędź pucharu. Gratuluję.
OdpowiedzUsuńFakt, żyjemy zbyt krótko,by pozwolić sobie na marnowanie bezcennego czasu!
UsuńCzechy nie tak daleko, moze kiedys jakis rajd wokół gornego slaska :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAdo, jest taki: Śląski Maraton Rowerowy Sokoła w Radlinie. Rok temu brałyśmy w nim udział. W przyszłym też się wybieramy.
Usuń