Gdybym do namalowania swoich wrażeń mogła użyć tylko jednego koloru, byłby to żółty. W powiecie kościańskim, który nas gościł żółte były rżyska po zakończonych żniwach,na żółto wysychały od suszy pola kukurydzy, na drzewach żółciły się mirabelki, jabłka i gruszki, żółty był piach na poboczach dróg, wreszcie żółte było powietrze rozżarzone sierpniowym słońcem...
Ale zacznijmy od początku...
Nietążkowo to niewielka wieś w powiecie kościańskim. Leży obok równie niewielkiego miasteczka Śmigiel. Pewnie nigdy byśmy tu nie zawitali, gdyby nie zaproszenie Leszczyńskiego Klubu Kolarskiego, który właśnie te wioskę, a dokładnie mieszczący się tu Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych wybrał sobie na bazę maratonu szosowego.
I tak w ciepły piątkowy wieczór w dużym, pięcioosobowym składzie znaleźliśmy się w Wielkopolsce (oprócz Chudej, Gui i Roberta,był także Ślubny). Rozlokowaliśmy się na hali gimnastycznej, bo przecież to najlepsze miejsce na maratonowy nocleg. Trzeba też przyznać, że na hali czekały na nas nie tylko materace, ale także stoliki, ławki, dystrybutor z wrzątkiem i zimną wodą, a nawet...czajniki, czyli wszystko, czego potrzebuje maratończyk, by wyspać się i pobiesiadować.
Potem odebraliśmy pakiety startowe z twarzowymi białymi koszulkami (tylko dlaczego moja koszulka "s" była trzy razy większa od "s" dziewczyn?), zgodnie z obietnicą daną Gui, przepisałam się z trasy giga na mini, a potem.... potem dziewczyny odstawiły show: na środku pełnej ludzi sali odśpiewały nam "sto lat" i wręczyły prezent z okazji 25 rocznicy ślubu (tak, tak, to już 25 lat). To był bardzo wzruszający moment.
W czasie odprawy uważnie wysłuchaliśmy wszystkich uwag dotyczących trasy, bo przecież byliśmy tu pierwszy raz, pogadaliśmy z przyjaciółmi i znajomymi, pożartowaliśmy z tym i owym.
Sobota zaskakuje nas... chłodem. Po tylu ciepłych dniach poranek jest rześki. Jak zwykle przygotowuję śniadanie, ale tym razem na tury: najpierw Chuda z Robertem, bo oni o siódmej ruszają na dystans giga, który liczy tu prawie 260 km. Dopiero potem reszta. Wychodzimy przed halę, robimy zdjęcia startującym kolarzom. Kręcę się jeszcze w nocnym stroju, co wywołuje konsternacje wśród znajomych- Jak to? Jeszcze nie na trasie? Po wielokroć tego dnia opowiadam, jak to Gui pożaliła się, że tęskni do naszych wspólnych startów, do spotkań na punktach żywieniowych, do pomaratonowego włóczenia się. I ja nie mogłam jej odmówić wspólnego startu. Ale nie ma się co martwić, w Karpaczu pojadę giga a w Rewalu ultra.
To zainteresowanie znajomych zaskakuje mnie, ale jest bardzo miłe.
Po 9.00 startuje Ślubny, który podszedł do maratonu bardzo poważnie-nawet błotniki i bagażnik ściągnął z roweru,by był lżejszy i miał mniejsze opory.
Wspólnie z Gui oglądamy miasteczko maratonowe- rozstawiają się namioty sponsorów, powiatu, podchodzimy,oglądamy, tu bierzemy udział w ankiecie i dostajemy długopis i zawieszkę do samochodu,tam pytamy o atrakcje powiatu i dostajemy mapę. Podziwiamy samochody jednego ze sponsorów- golfy. Nim wystartuje Gui, pojawiają się pierwsi gigowcy po pierwszym okrążeniu. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie poczułam lekkiej zazdrości... Po starcie Gui robi się prawie pusto- mnie dopisano do ostatniej grupy startowej,więc w bazie jest już niewiele osób. Na szczęście jest Bożenka,więc szybko mija ostatnie 15 minut. Krótko przed startem widzę jeszcze Chudą i Roberta kończących pierwsze okrążenie. Wiem, że dogonię ich na trasie.
Wreszcie i ja ruszam. Grupa mi odjeżdża, bo zagapiłam się odpalając endo, z resztą i bez tego by mi odjechała (jak zwykle). Początkowo jedzie mi się źle- muszę poukładać sobie w głowie, że mam do przejechania TYLKO 89 km. i nie muszę się oszczędzać. Nie mam licznika, nie wiem z jaką prędkością jadę. Mam za to cel- jak najszybciej dogonić Gui, bo przecież chcemy jechać wspólnie. Po jakiś 10 km, już za Górką Duchowną, która szykuje się do odpustu widzę różowości na poboczu- to Gui postanowiła na mnie zaczekać. Dalej jedziemy wspólnie. Mijamy kolejne wioski, Gui zwraca uwagę na architekturę: tu podoba się jej aranżacja podwórka,tam nietypowe okna. Podziwiamy zadbane podwórka. Mnie zaskakują przydrożne kapliczki,zupełnie różne od tych z Pogórza Izerskiego. Te wielkopolskie usytuowane sana wysokich kolumnach lub słupach, na szczycie których pojawia się figura- wyeksponowana na 4 strony świata lub zamknięta w niewielkiej oszklonej kapliczce,przypominającej latarnię. Rejestrujemy kąpieliska nad jeziorami. Czasem wzrok ucieka gdzieś dalej- jakbyśmy wypatrywały dogodnego miejsca na rozłożenie namiotu...Śmiejemy się z siebie. W nagrzanym słońcem lesie dopada nas zapach będący kwintesencja marzeń rowerzysty szosowca-pomieszanie woni wilgotnego,ciepłego igliwia z zapachem ciepłego asfaltu. Jedziemy same, bo wygląda na to, że już wszyscy nas minęli. Pojawienie się spóźnionego kolarza witamy ze zdziwieniem. Jednak za nami też jeszcze ktoś jest... Przed nami też, bo niektórych udaje nam się dogonić i zostawić w tyle. Wreszcie doganiamy Krzysia, który po niewielkiej kraksie z początku wyścigu próbuje nadrobić stracony czas. Siada nam na kole i aż do punktu żywieniowego będzie nam towarzyszyć. Gdy na horyzoncie zaczyna nam majaczyć turkusowa koszulka Chudej, w Gui budzi się instynkt myśliwego. Przyspiesza i po chwili doganiamy młode małżeństwo. Witamy się,mijamy i lecimy dalej. Widzimy usychające w słońcu uprawy kukurydzy i buraków cukrowych. Podziwiamy dorodne owoce w sadach, zwłaszcza młody sad śliwkowy przykuwa naszą uwagę. Teren wcale nie jest tak płaski,jak nam się wydawało.Malownicza morena, niewielkie pagórki, jeziora rynnowe urozmaicają typowo rolniczy krajobraz.
Punkt żywieniowy zlokalizowano pod starym wiatrakiem. Wreszcie możemy urządzić piknik! Bierzemy wodę, arbuzy, drożdżówki, rozsiadamy się na trawie w cieniu wiatraka. Nadjeżdżają Młodzi. Chuda nie zatrzymuje się, Robert bierze wodę, arbuza i drożdżówki dla siebie i Chudej. Pędzi dalej.Krzyś chwilę siedzi z nami, ale orientuje się, że my nie zamierzamy ruszać i zbiera się w dalszą drogę. Przed nim jeszcze ponad 100 km (zdąży dogonić Młodych i do mety dojadą razem).
My biesiadujemy prawie 15 minut. Mamy wrażenie, że teraz już nikt za nami nie jedzie.Okazuje się jednak, że na drugim okrążeniu jest jeszcze Natalia i Basia. Są jednak za daleko, byśmy na nie czekały. Druga część trasy jest o wiele szybsza: po pierwsze asfalt jest dużo lepszej jakości,po drugie jedziemy z wiatrem. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak silny był wiatr w twarz, z którym jechałyśmy dotychczas (już tak się przyzwyczaiłam, że wieje, że nie zwracam na to uwagi).
Znów mijamy kolejne małe wioski, kolejny raz widzimy jezioro Wonieść, przyglądamy się zaporze. Na moście na rzece Samicy, zastanawiamy się, gdzie płynie Samiec, a w gminie Lipno stwierdzamy, że drogi są"lipne". Bawimy się swoim towarzystwem. Przy kolejnej pachnącej słodko jabłoni zastanawiamy się, czy się nie zatrzymać i nie nazrywać pięknie wyglądających czerwonych jabłek.Ale mamy za małe kieszenie, by te jabłka w nich upchnąć. Po niecałych 4 godzinach od startu mijamy Stare Bojanowo, jedziemy przez Śmigiel i już widzimy żołnierzy w kamizelkach, którzy sygnalizują nam skręt do mety, ułatwiając jednocześnie lewoskręt. Na metę wjeżdżamy razem, trzymając się za ręce,witane przez Ślubnego.
Teraz mamy mnóstwo czasu.Jemy obiad, rozmawiamy, słuchamy opowieści innych. Wreszcie bierzemy prysznic, bo w planach mamy spacer po Śmiglu (ale o tym opowiem w kolejnym wpisie).
Po powrocie wraz z innymi uczestnikami czekamy na zakończenie i na powrót Chudej i Roberta, a także Krzysia. Cała trójka nadjeżdża eskortowana przez śmigielskich motocyklistów, którzy świetnie zabezpieczali cały maraton.
Dekoracje przebiegają dosyć sprawnie, statuetki są bardzo oryginalne i podobają się obdarowanym.Organizatorzy zadbali także o nagrody w losowaniu. Jest ich tak dużo, że chyba każdy wyszedł z uroczystości z jakimś drobiazgiem. My mamy kolejny kubek termiczny, kosmetyki,długopis,smycz,kupony zniżkowe na paliwo, dwie pary rękawiczek rowerowych męskich (panowie byli bardzo ucieszeni). Przy okazji już zupełnie bez okazji dostałam od Orga Jarka ... "Mały przewodnik po Krainie Lasów i Jezior". To kolejny sympatyczny gest, który był dla mnie dużym zaskoczeniem ( a książeczka przydała nam się już następnego dnia- ale o tym w olejnym wpisie)
Podsumowując: imprezę należy zaliczyć do świetnie zorganizowanych: bogate pakiety startowe z koszulkami, dobry obiad, bogato zaopatrzony punkt żywieniowy (pyszne drożdżówki!) oryginalne medale i statuetki, dobrze oznakowana i zabezpieczona trasa (tak,tak- strzałki mogłyby być większe, a dwa lewoskręty obstawione). Jeżeli uważało się na odprawie i pilnowało trasy, to nie było problemów. Strażacy, straż miejska i motocykliści,malownicza trasa, przyjaźni ludzie (pomijając grupę chłopców,którzy próbowali się z nami "ścigać"w jednej ze wsi, tarasując przejazd-pomogło dopiero użycie mojego słynnego belferskiego głosu.
Oprawa okołomaratonowa: stoiska,występy umilające czas oczekiwania. Nawet pogoda sprzyjała organizatorom- nie było upału, wiatr chłodził powietrze (choć czasem i utrudniał jazdę).
Na pewno warto było przyjechać do Nietążkowa.
Będę pierwszy! Co prawda nie na miecie, ale zawsze!
OdpowiedzUsuńŚmigiel, Bojanowo, leszczyński klub. Bliziutko byłaś moich (służbowo moich) stron. W końcu października znowu zamieszkam w Lesznie.
Pisałaś o woni wilgotnego igliwia i asfaltu. Znam takie oryginalne połączenia zapachów. Z dzieciństwa pamiętam zapach kurzu lessy i spalin dwusuwowego motocykla. Jedyny taki zapach.
Anno, co to jest endo? To, co odpalałaś przed startem.
Polska to mały kraj, Krzysztofie,chcąc nie chcąc depczemy sobie po piętach,podążamy czyimiś śladami:) Endo, czyli endomondo-aplikacja w telefonie,która korzystając z gps zapisuje trasę i czas.
UsuńChyba jestem nieco w tyle za nowościami… Ale ostatnio nauczyłem się wysyłać mmsy! :)
Usuń