Co by tutaj zwiedzić, zastanawialiśmy się,planując pobyt w Wielkopolsce. Wyjeżdżając, nie mieliśmy skonkretyzowanych planów, poza jednym-ma być jezioro i plaża. Nim jednak nad jezioro dotarliśmy, było jeszcze sobotnie popołudnie, gdy wspólnie z Gui i Ślubnym czekaliśmy na Młodych. Siedzenie w bazie maratonu wydawało nam się bezsensowne, bo skorzystaliśmy z wszystkich możliwych atrakcji, a wciąż było mnóstwo czasu do ceremonii zakończenia. Postanowiliśmy więc zwiedzić pobliskie miasteczko, którego panorama wyglądała zachęcająco.
Śmigiel okazał się przytulnym miastem z niską zabudową, kojarzącą się nam z miasteczkami Bornholmu.
Czasu mieliśmy niewiele, a do tego nie dopytaliśmy, gdzie znajdziemy słynne wiatraki. W efekcie obeszliśmy rynek, zjedliśmy lody, zrobili kilka zdjęć. Nasza uwagę zwróciły:
> kolejka dojazdowa- ze względu na sentyment,jeszcze pamiętamy, jak ciuchcia ruszała z Trzebiatowa;
> wieża ciśnień-ma ciekawą linię;
> dwa kościoły (nie wchodziliśmy ze względu na zbyt skąpy strój);
> budynek gazowni;
> wiatraki (na rynku, w ogródkach, jako szyld sklepu);
> bryła restauracji"Wigwamy";
i... niecodzienna kawalkada ślubna składająca się z motorów i tirów.
Po spacerze pozostał niedosyt,nie widzieliśmy wiatraków...trzeba wrócić do Śmigla!
Uzbrojona w mapę powiatu, informacje sympatycznej pani ze stoiska z informatorami oraz nową książeczkę postanowiłam zaplanować niedzielne atrakcje. Pierwszy wybór padł na polecane przez pracownicę IT Cichowo ze skansenem Soplicowo i kąpieliskiem nad jeziorem. Niestety, poranek zweryfikował nasze plany. Po pierwsze było mokro i chłodno, więc mogło się okazać, że plażowanie odpadnie, a po drugie- panie sprzątające halę sportową już o 6.30 zaczęły machać miotłami przed naszymi oczami, dając nam do zrozumienia, że utrudniamy im pracę. Nie pozostało nam nic innego, jak się ewakuować. I tak punktualnie o 8.00 całkowicie spakowani (i trochę zaspani) staliśmy na parkingu.
Pożegnaliśmy znajomych i Gui, która wracała do Wrocławia, a sami skierowaliśmy się do miasta,które wabiło kilkoma różnymi atrakcjami i dawało nadzieję nie tylko na ciekawe spędzenie czasu,ale także na poranną kawę i drugie śniadanie. Tym miastem był Wolsztyn.
Nim do niego dotarliśmy,zatrzymaliśmy się na chwilę w Gościeszynie. Ślubny nie mógł odmówić naszym prośbom,gdy zaczęłyśmy piszczeć z zachwytu widząc neogotyckie dworzyszcze. Niesamowita budowla!
Jeszcze prze 10.00 dojeżdżamy do Wolsztyna. Samochód zostawiamy na parkingu i idziemy obejrzeć centrum miasta, po cichu licząc na aromatyczna kawę i śniadanie. Jakoż w rynku znajdujemy otwarty lokal,w którym zjadamy po fast foodzie i wypijamy pyszną kawę.
Kolejnym punktem programu jest Parowozownia. Tu między lokomotywami, wagonikami, torami kolejowymi spędzamy kolejną godzinę. Oglądamy stare składy, lokomotywy, pociągi specjalne, maszyny i urządzenia, zwiedzamy niewielkie muzeum.
Przenosimy się w czasie, zasiadając w wagonie retro, stajemy się maszynistami, odgrywamy najróżniejsze role. Bawimy się jak dzieci! I wszyscy jesteśmy równie mocno zaangażowani w zabawę.
W równie beztroskim nastroju przenosimy się na drugi koniec miasta do pałacowego parku, gdzie nad jeziorem spędzamy kolejną godzinę. Woda nie jest może przejrzysta, ale tonie przeszkadza nam brodzić, na kąpiel nie mamy ochoty. Początkowo chcemy z Chudą przejść się do skansenu, ale robi się coraz cieplej, a woda nęci...W efekcie zostajemy nad jeziorem.
Wypożyczamy kajak, by w najróżniejszym składzie pływać po Jeziorze Wolsztyńskim (nawet Robert daje się skusić). Trochę żałujemy, że nie widać z niego położonego na drugim brzegu skansenu ( bo jednak żal, że go nie obejrzałam). Jezioro ma bardzo malowniczą i urozmaiconą linię brzegową, z licznymi zatoczkami, przepływa przez nie rzeka Dojca, co czuje się po wypłynięciu na środek- w pewnym momencie odczuwa się silniejszy prąd. Na środku znajduje się wysepka, z równie ciekawym brzegiem. Czas płynie spokojnie, odpoczywamy. Powoli zaczynamy myśleć o obiedzie, menu restauracji pałacowej nie spełnia jednak naszych wymogów, trzeba poszukać innego miejsca.
Nasz wybór pada na restaurację "Zielona Prowansja". Zachwyca nas aranżacja wnętrz i ogródków. Zasiadamy w jednym z kilku ogródków, wśród lawendy, melisy, mięty. Bogate menu sprawia, że mamy spory problem z wyborem potraw. Wreszcie każdy zamawia coś innego. Jedzonko jest smaczne,choć podejrzewam, że panowie chętnie widzieliby większe porcje.
Po południu żegnamy ciekawe miasteczko, by wieczorem dotrzeć do domu. Czas wracać do pracy....
Pobyt w Wielkopolsce uświadomił mi,jak niewiele znam te tereny i jak bardzo chcę je poznać lepiej- w mojej małej książeczce opisano tyle pałaców, tyle jezior!
Bardzo ładne i interesujące miasteczko! Nie miałam okazji być, a jak widzę: warto :)
OdpowiedzUsuńWarto! To tylko taki mały wycinek.My też nie zobaczyliśmy wszystkich ciekawych miejsc!
UsuńWolsztyn to najpiękniejsze miasto na świecie, w którym mieszkałam 26 lat.
OdpowiedzUsuńNajpiękniejszy jest oczywiście Trzebiatów, ale uroku Wolsztynowi nie można odmówić.
UsuńAnno, znowu minęliśmy się! Tym razem o jeden dzień i może tylko parę kroków, bo w poniedziałkowy wieczór przejeżdżałem przez Wolsztyn. Teraz wspomniałem Płytnicę. Pamiętasz tę rzeczkę na Pomorzu? Wspomniałaś o niej, a ja wcześniej zapamiętałem przejazd przez nią. W Wolsztynie zwróciłem uwagę na tablice reklamujące muzeum starych parowozów, a teraz dowiaduję się, że byłaś tam:)
OdpowiedzUsuńPamiętam. To prawie jak początek scenariusza do filmu. Podążamy po śladach. W filmie pewnie byśmy się kiedyś spotkali albo nie?
UsuńAlbo pomysł na książkę:) Lubię takie oryginalne, niezbyt realne, ale ciekawe i baśniowe historie. O! Przypomniał mi się film tego rodzaju: Podwójne życie Weroniki. Widziałaś?
UsuńWiesz, pomyślałam o tym samym filmie, pisząc poprzedni komentarz.
UsuńA widzisz! Idziemy swoimi śladami:)
Usuń