Budzimy się o 6.00. Rodzinnie wypijamy kawę, rozmawiamy, sprawdzamy, czy wszystko spakowałyśmy ( o tym, że nie wszystko przekonamy się następnego dnia rano). Kilka minut po ósmej ruszamy w stronę Kołobrzegu. Dlaczego akurat tamtędy? Z kilku powodów: po pierwsze w Kołobrzegu upatrzyłam wreszcie kask na moją głowę i zamierzam go jeszcze kupić; po drugie- w Kołobrzegu mają fiszbuły, czyli smakowite bułki z rybą,które ulubiłyśmy sobie w czasie zeszłorocznej wyprawy; po trzecie wreszcie- na Pojezierze Drawskie pojedziemy dosyć dziwnie- chcemy zobaczyć elektrownię szczytowo- pompową w Żydowie, dojedziemy więc prawie do granicy woj. zachodniopomorskiego z woj. kujawsko-pomorskim, ale o tym później.
Póki co raźnie ruszamy przed siebie, radosnym piskiem oznajmiając miastu, że wyjeżdżamy. Jest jeszcze wcześnie, więc na nadmorskich duktach nie ma tłoku i dokładnie o 10.00 stajemy przy sklepie rowerowym, gdzie upatrzyłam sobie kask. Kilka minut i możemy jechać prosto do portu. Siadamy pod parasolem,pijemy kawę i delektujemy się rybnym przysmakiem, potem przez kołobrzeski most, którym Gui jeszcze nie miała okazji jechać wjeżdżamy do miasta,kierując się w stronę Dygowa. Kolejny postój planujemy na Mokradle Pyszka, które zaciekawiło mnie po wpisie u Marchevki. Ciekawa ścieżka dydaktyczna poprowadziła nas wprost na... dorodny barszcz Sosnowskiego, o którym właśnie rozmawiałyśmy.
Chwilę spędziłyśmy na punkcie widokowym, potem sporządziłyśmy listę miejscowości, które będziemy mijać -optymistycznie aż do Żydowa (taka lista bardzo ułatwia jazdę-nie trzeba ciągle sprawdzać mapy) i ruszyłyśmy w stronę krajowej 6 i Nosowa.
A potem po raz pierwszy zobaczyłyśmy Radew-rzekę, która będzie nam towarzyszyć do końca dnia. I zaczął się las... Początkowo byłyśmy zachwycone-zatrzymałyśmy się na ogromnym jagodzisku, zajadając się czarnymi owocami. Było ciepło, ale od pobliskiej rzeki ciągnął przyjemny chłód i wilgoć. Pachniało ciepłym lasem, dojrzałymi jagodami,wonią tysięcy ziół-pachniało wolnością... Droga wiodła lasem,lasem,lasem... była kręta, a za kolejnym zakrętem był... las. Zaczęłyśmy tęsknić do rozległych przestrzeni. W Nosówku zatrzymałyśmy się przy sklepie, by kupić wodę,chwilę pożartowałyśmy z miejscowymi (-skąd jesteście, -dokąd jedziecie,- ile przejechałyście). Potem mijałyśmy kolejne wioski (ich nazwy niekoniecznie zgadzały się z naszą listą, ale drogowskazy prowadziły do Niedalina). Gdzieś zauważyłyśmy maratonowe opaski na słupkach i strzałki. Domyśliłyśmy się, że tędy prowadził maraton organizowany przez zaprzyjaźniony klub Dziki z Koszalina.
W Nadalinie zdecydowałyśmy się na jazdę szlakiem rowerowym wzdłuż j.Hajka do Rosnowa i to był początek naszych przygód. Znów byłyśmy w lesie, ale tym razem zamiast asfaltu miałyśmy najpierw bitą drogę, a potem piach,piach,piach, w którym zakopywały się koła.Jechało się źle, zwłaszcza, że teren był mocno pofałdowany, a wdrapywanie się na górkę po piachu z ciężkim bagażem z tyłu roweru nie należy do łatwych. Na kolejnym "zjeździe"mój rower zachybotał, stanął w miejscu i bach! Leżę ja i rower. Nie wiem, co się stało,otrząsam się z piachu,patrzę na rower: przedni błotnik smętnie zwisa na jednej śrubce-wystający korzeń wyrwał błotnik z podtrzymujących go elementów. Przez następne kilometry będę wydawała charakterystyczne dźwięki rodem z dowcipu o kolebocącym błotniku.
Gui jest coraz bardziej zmęczona, obie jesteśmy, ale po niej to od razu widać- milknie,zamyka się w sobie, nie reaguje na zaczepki.Gdy prawie tracimy już nadzieję, że las kiedyś się skończy,widzę majaczące między drzewami zabudowania. Skręcamy ze "szlaku" i.... droga kończy się w rzece-to znowu Radew. Na szczęście jest bród i bez problemów przeprawiamy się przez przejrzystą wodę. Jesteśmy w Rosnowie. Nareszcie! W sklepie robimy zapasy wody i kierujemy się trochę sceptycznie do "Gospody u Zdzicha"- ale jesteśmy strasznie głodne! Szybko okazuje się, że jedzenie jest tanie i rewelacyjnie smaczne. Gospodarze pozwalają nam podładować telefony i wdajemy się w pogawędkę. Nim wyjedziemy-gospodarz wymontuje mój dzwoniący błotnik, czym zasłuży na moją wdzięczność (gospodyni zasłużyła na nią przepysznym pstrągiem!) Jeśli zabłądzicie kiedyś do Rosnowa,koniecznie odwiedźcie to miejsce!
Jest przed 19.00, gdy ruszamy na poszukiwanie miejsca na nocleg. Znajdujemy je niebawem nad samym brzegiem Jeziora Rosnowskiego.(mamy za sobą prawie 120 km) Cisza, spokój... tylko szum lasu, bzyczenie ważek, żaby... Nim dotarłyśmy do tego małego raju minęłyśmy obozowisko kajakarzy (jeszcze nie wiemy, że jutro rano okażą się bardzo potrzebni!), jedno puste i brudne obozowisko, wreszcie naszym oczom ukazało się miejsce idealne. Nie możemy się zdecydować, czy najpierw rozkładać namiot, czy wskakiwać do czystej , ciepłej wody. W rowerowych ciuszkach wskakujemy do jeziora. Dopiero potem rozkładamy biwak, meldujemy bliskim, że żyjemy. Niestety, słońce zachodzi za chmury, a jak marzyłam o zachodzie nad jeziorem... Kładziemy się spać pełne wrażeń-tak pełne, że długo nie możemy zasnąć-najpierw przeszkadzają nam dźwięki dochodzące z położonego po przeciwnej stronie jeziora kempingu, potem dźwięki lasu i jeziora....Wreszcie wszystko cichnie i usypiamy.
cdn
Ale numer... Gdzie w Kołobrzegu można dostać fiszbułę?! :D
OdpowiedzUsuńJuż nie mogę się doczekać relacji z kolejnego dnia, coś czuję, że się działo...
Marchevko-w porcie z widokiem na Parsętę. Takie okienko przy restauracji ;) Oj działo się, działo....
UsuńJutro po pracy jadę szukać, a dzisiaj nie będę spała, takiego smaka złapałam ;)
Usuń