Obudziłam się ok.6.00. Było już po wschodzie słońca, a tafla jeziora połyskiwała i mieniła się. Kilka kaczek podpłynęło do brzegu i zaczęło się popisywać,jakby czekały na kawałki jedzenia. Przygotowałam nasze tradycyjne śniadanie- kaszkę i kawę. Gui nazbierała jagód do kaszy. Zapowiadał się kolejny ciepły i przyjemny dzień... Niespiesznie spakowałyśmy nasze obozowisko i o ósmej byłyśmy gotowe do drogi...
Jeszcze tylko odpiąć rowery... (nie pytajcie po co je spinałam). Przykładam kluczyki do linki i... mam dwa klucze, ale ŻADEN nie jest kluczem do TEJ linki! Przetrząsam plecak. Niestety, potrzebny nam klucz leży sobie spokojnie w zielonej nerce, której nie zabrałam z domu, bo wydawała mi się zbędna. Zaczynamy kombinować-spinki do włosów, agrafki, ostry nożyk-nie nadajemy się na włamywaczy. Potrzebujemy nożyc do drutu! Albo innego ostrego i ciężkiego narzędzia ( w tej chwili podejrzewam, że Gui użyłby tego narzędzia, by przywrócić mi rozum:
-Mamo, weź się zafarbuj z powrotem na rudo, bo nie radzisz sobie jako blondynka!
Jesteśmy w środku lasu, do wsi kilka kilometrów... zaraz,zaraz... Kajakarze! Ich obóz leży jakieś 500m od nas. Gui, która w naszym tandemie jest bardziej zdecydowana (zawsze śmiejemy się, że w tej parze, to ona odpowiada za"męskie" sprawy,typu rozłożenie namiotu,skręcenie roweru, ja jestem od gotowania i planowania trasy) idzie budzić kajakarzy i po chwili wraca z... toporkiem. Zaczynamy operację "linka" Układamy rowery tak, by linka leżała na pieńku i gdy udaje nam się przeciąć pierwsze zwoje drutu,nadchodzi zaspany Kajakarz. Co męska siła,to męska siła- dwa przyłożenia i rowery zostają uwolnione, a dwie blondynki mogą kontynuować wycieczkę.
Mamy godzinę poślizgu, dlatego decydujemy się do Mostowa Jechać najpierw drogą 168, a potem przez kilka kilometrów krajową 11, która jest niestety bardzo ruchliwa.
Przyglądając się pagórkowatemu pejzażowi cieszymy się, że zrezygnowałyśmy z piaszczystego szlaku wzdłuż jeziora. Zwłaszcza, gdy widzimy po prawej stronie prawie pionową piaszczystą ścianę z wieżą obserwacyjną na szczycie. Dojeżdżamy do Mostowa, dalej jedziemy znów drogą 168. I dlaczego nie jechałyśmy nią aż do Drzewian??? To proste: nie lubimy jeździć tą samą drogą, a tak między Drzewianami a Żydowem robiłybyśmy wahadło. Na mapie BYŁA DROGA na Lubowo i Chocimino do Żydowa, ale ona była tylko na mapie :( Początkowo, zgodnie z drogowskazami jedziemy brukiem. Nie jest źle, nie mamy opon szosowych, tylko terenowe. Potem bruk zamienia się w bitą drogę, którą dojeżdżamy do wsi w środku lasu- Chocimina. Jeśli szukacie miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, to polecam.
Spotkani we wsi ludzie pokazują nam kierunek na Żydowo, zapewniając, że spokojnie dojedziemy, po drodze miniemy źródełko, z którego możemy się napić. Zaraz za wioseczką droga zmienia się w błotnisty dukt, a źródełko okazuje się zieloną kałużą, z której nie zamierzamy pić. Do tego dukt pnie się stromo w górę, co wprawia Gui w zły humor. A to dopiero początek... Potem droga stabilizuje się na poziomie polnej drogi z nielicznymi koleinami, tylko różnice wzniesień są ogromne! (na 5 km jest to 100 m, z tym, że góra- dół, góra- dół) A Gui przecież nie lubi gór! Zostaje więc w tyle, mrucząc coś pod nosem. Wolę nie wiedzieć co... Początkowo próbuję zagadywać, ale wiem, że w jej wypadku lepiej się wycofać i poczekać. Wreszcie wyjeżdżamy z lasu i widzimy majaczące przed nami zabudowania. Jesteśmy w Żydowie. Uff... Jeszcze tylko znaleźć drogę do dolnej części elektrowni i osiągniemy jedno z najważniejszych miejsc tego dnia. Tylko że Gui, nie wygląda na podekscytowaną, ani zadowoloną. A przecież to dla niej planowałam trasę, to ona lubi takie miejsca (ja wolę gotyckie kościoły).
Zatrzymujemy się nad jeziorem Kwiecko. Ja robię zdjęcia, próbuję zainteresować Gui miejscem. Wreszcie oddaję jej swoje mleczko w tubce. No...pomogło.
Elektrownia szczytowo-pompowa w Żydowie wykorzystuje różnicę poziomów między jeziorami Kiecko i Kamiennym. W dzień produkuje prąd, a w nocy...zużywa prąd innych elektrowni do wpompowania wody z powrotem do górnego jeziora. Niestety, nie doczytałam, że elektrownię można zwiedzać. A szkoda, bo zwiedziłybyśmy...
Gui trochę odpoczęła, zaczynamy więc wspinaczkę nad Jezioro Kamienne (ponad 80 m w pionie). Na szczęście droga jest dobrze wyprofilowana i podjazd nie jest tak uciążliwy, jak nam się początkowo wydawało. Dojeżdżamy do kanału łączącego górne jezioro z rurami elektrowni. Z nadzieją proponuję podjazd do zabudowań górnej części elektrowni, a Gui z chęcią się zgadza, czyli foch jej przeszedł. Teraz na spokojnie podziwiamy panoramę jeziora Kiecko i dorzecza Radwi, dech zapiera w piersi. Gdzieś w oddali słychać pomruki burzy, jest niesamowicie parno. Ustalamy dalszą trasę: niezbyt bezpieczną, ale wygodną- do Bobolic, a potem krajową 11 prosto do Szczecinka. Gui już nie wierzy żadnej mapie i nie zamierza jechać piachem ani brukiem. Przy okazji wyjaśniam jej, że poślizg, jaki mamy nie burzy naszych wcześniejszych planów, gdyż codziennie zaplanowałam naprawdę spory margines czasu i kilometrów, więc zobaczymy to, co obejrzeć chciałyśmy. Dopiero teraz Gui się ożywia.Wiem, że warto było przyjechać do Żydowa, a elektrownia zrobiła na niej duże wrażenie.
Dalsza trasa jest samą przyjemnością. Bo skoro wjechałyśmy tak wysoko, to teraz mamy bardzo długi i przyjemny zjazd.
W Bobolicach zatrzymujemy się na posiłek, obie jesteśmy już głodne. Wybieramy zapiekanki, licząc, że potem zjemy rybę w Szczecinku.
Jazda krajową 11 nie jest może najprzyjemniejsza, ale pokonujemy ją szybko. Udaje nam się nawet kilka razy porozmawiać, przypomnieć pewną niedzielę sprzed kilkunastu lat, którą spędziliśmy nad jeziorem Wierzchowo, a nawet... zobaczyć jelenia wyłaniającego się z krzaków, czyli nie jest źle i zgodnie z planem ok.15.00 widzimy przez sobą miasto. Nim do niego wjedziemy, skręcimy zgodnie z drogowskazem i wcześniejszymi planami w stronę umocnień Wału Pomorskiego. Oglądamy bunkry, a Gui robi mi wykład na temat trwałości betonu i jakości zbrojeń- jest przecież na budownictwie! Ale to następny dzień zaplanowałyśmy jako wybitnie historyczny.
W Szczecinku kierujemy się do Hosso, żeby kupić linkę do roweru. Potem na rynku korzystamy z kurtyny wodnej- jest przecież niesamowicie gorąco! Jeszcze tylko zakupy w Biedronce, rzut oka na mapę (pojedziemy w kierunku Bornego Sulinowa i po drodze będziemy wypatrywać fajnego jeziorka) i wyjeżdżamy z miasta (ryby nie znalazłyśmy, a na pierogi nie miałyśmy ochoty). Już z perspektywy siodełka oglądamy miasto i jezioro Trzesiecko.
W Sitnie zjeżdżamy z głównej drogi, bo rzeka Płytnica tworzy (według mapy) śliczne jeziorka, jest więc szansa, że nad którymś rozłożymy nasze obozowisko. Ta sama mapa mówi, że we wsi Dziki jest nawet pole namiotowe. Na miejscu okazuje się, że... było, ale nie ma.
Jezioro Rymierowo wygląda jednak bardzo obiecująco i po kilku minutach poszukiwań znajdujemy miejsce biwakowe, które nam odpowiada.
Rozkładamy się, pluszczemy się w jeziorze, rozwieszamy pranie. Śmiejemy się, że śpimy w Dzikach na dziko, a poprzednio w Rosnowie rosły jagody (oj, lubimy zabawy słowne!). Na kolację mamy bułkę czosnkową, kabanosy i gorące kubki.
Kolejny wieczór z chmurami, nie będzie zachodu słońca i oglądania gwiazd, choć polanka jest na tyle duża, że widać kawałek nieba. Usypiać będzie nas jednostajny szum: w promieniu 5 km mamy dwie drogi krajowe: 6 i 11. Zaskakujące, że niby mamy totalną głuszę, a jednak docierają do nas dźwięki cywilizacji.
Tego dnia przejechałyśmy ok.105 km z różnicą wzniesień ... ponad 1000 m!
cdn
Tego dnia przejechałyśmy ok.105 km z różnicą wzniesień ... ponad 1000 m!
cdn
Podążałem Waszymi śladami, Anno: minionej nocy przejeżdżałem przez Bobolice i Szczecinek, a nawet – u mnie, zapominalskiego, to niesamowite – zapamiętałem tabliczkę stojącą przed mostem nad... Płytnicą.
OdpowiedzUsuńTamte pagórkowate okolice chyba podobałyby mi się..
Myślę, Krzysztofie, że byłbyś usatysfakcjonowany, wąwozy, jeziorka, lasy... ale także pola uprawne z wieloma gatunkami zbóż. Wystarczy zboczyć z głównych traktów, by znaleźć się na zupełnym pustkowiu i... nie spotykać ludzi.
UsuńPiszesz o podążaniu śladami. Czasem te nasze ludzkie ścieżki biegną tak blisko, że prawie czujemy te bliskość, a jednak nie dochodzi do skrzyżowania dróg. Od kilku lat z przyjaciółką zupełnie nieświadomie planujemy kilka dni w tych samych rejonach- mijamy się o godziny! W tym roku dostałam sms- "widzieliśmy Was w Lubowie". Pół godziny zabrakło, by spotkać się na kawie w Czaplinku... Kolejny raz...
O, wąwozy! Tak, tak! Oczywiście pola, pagórki, lasy i jeziorka. Ładnie, chciałbym, tylko czasu mi brakuje, a w Sudety mam bliżej. Po powrocie na Lubelszczyznę mam wielki plan: dokładne poznanie Roztocza, którego niemal nie znam, mimo iż nieodległe jest od Lublina i poznania warte. Młodszy syn opowiadał mi o Kaszubach, też wybrałbym się tam. Ech, ten czas!
UsuńWłaśnie,Krzysztofie, czas...Tyle miejsc do obejrzenia... Nigdy nie byłam na Roztoczu, wschód Polski znam raczej pobieżnie i ciągle sobie obiecuję,że kiedyś....
UsuńNo to dałyście czadu... :)
OdpowiedzUsuńAno,w kategorii "przygoda" był to najistotniejszy dzień.
UsuńAleż Wam zazdroszczę. Ja przez zimę chcę skompletować ekwipunek biwakowy i w przyszłym roku ruszyć ze Starszym, na razie w jakąś krótką, dwu- trzydniową trasę wokół domu. Póki co, zbieram opinie o namiotach, śpiworach i kuchenkach turystycznych :)
OdpowiedzUsuń