Gdy ruszałyśmy z Dzików, wiedziałyśmy, że zapowiada się ciekawy i trudny dzień.Trudny nie z powodu drogi (choć ta kolejny raz spłatała nam figla), ale z powodu ilości miejsc, które chciałyśmy zobaczyć. Nim jednak wyjechałyśmy znad kolejnego pięknego jeziora, poobserwowałyśmy żabę, która obserwowała nas. Jak zwykle powoli piłyśmy kawę na skarpie, zjadłyśmy owsiankę. Wreszcie, po sprawdzeniu mapy wjechałyśmy do wsi, z której chciałyśmy konnym szlakiem dostać się do Jelonek. Droga była? Była! No to pojechałyśmy... ta...może 500 m,bo potem zaczął się piach, a później...bagna... Droga niby była, ale rozjeżdżona przez ciężki sprzęt .Półmetrowe koleiny wypełnione były brunatno-zielonkawą mazią... po bokach rosły pokrzywy, jeżyny,osty... Rewelacja!
Już widziałam oczyma wyobraźni focha giganta...ale...nic z tych rzeczy. Gui dzielnie pchała rower,uważając, by nie utonąć w błocie. Gorzej ze mną... Też uważałam, by nie utopić roweru. Byłam tak skupiona na tej czynności, że noga osunęła mi się po błocku.Nie wiem, jak udało mi się utrzymać równowagę i nie runąć razem z rowerem i bagażem w głąb ciemnej kałuży. Tylko kolano zeszlifowałam. Po jakimś czasie spotkałyśmy miejscową "Babę na rowerze". A raczej pchającą rower, na którym przewieszony był kosz na grzyby. Chwilę pogadałyśmy o suszy, grzybach i że błoto zaraz się skończy. Wiecie, co na myśli ma miejscowy, gdy mówi, że zaraz będzie droga? No właśnie! zaraz trochę jeszcze potrwało.Przy tej okazji Gui podzieliła się refleksją na temat tych miejscowych Bab, dla których rower jest jedynym, podstawowym środkiem lokomocji, którym dotrą wszędzie.Trzeba je za to podziwiać!
Dalej było już łatwo- asfaltem dotarłyśmy do krajowej 20 i w Jeleniu kupiłyśmy wodę (czekał nas długi, upalny dzień na wrzosowisku).
Na krajówce nie zabawiłyśmy długo, gdyż szybko skręciłyśmy w stronę Bornego Sulinowa. To właśnie tę tajemnicę XX w. chciałam Gui pokazać (i jeszcze jedną, ale o tym za chwilę). Przy głównej drodze zobaczyłyśmy drogowskaz do wojennego cmentarza, skręciłyśmy więc i po chwili między drzewami zamajaczył nam niewielki, schludny cmentarz, gdzie w równych rzędach ułożone były polskie i radzieckie mogiły.
Chwilę dalej zatrzymałyśmy się przy radzieckiej nekropolii, która zaraz na początek zaskoczyła nas postumentem przedstawiającym rękę z pepeszą. Zaskoczeń było więcej. Przechodziły nas ciarki, gdy mijałyśmy dziecięce mogiły z ułożonymi na nich zabawkami, to chyba rosyjski zwyczaj, by dzieciom na grobach zostawiać ulubione maskotki. Robi to jednak posępne wrażenie. Z lewej strony cmentarza dostrzegłyśmy jeszcze płytę, która informowała, że tu pochowane są szczątki zebrane z cmentarza w Kołobrzegu.(wiedziałaś o tym Marchevko?)
Wizyta na cmentarzu zmieniła zupełnie myślenie o Rosjanach w Polsce. Tak, byli najeźdźcami, ale przywieźli ze sobą swoje żony, które żyły tu w zupełnej izolacji. Z jednej strony bramy, zasieki, jednostka wojskowa, z drugiej niekończące się wrzosowisko... Niby miały w swojej enklawie kino, sklepy, szkołę, ale żyły w getcie, w kraju obcym, niechętnym. Tu pochowały swoje dzieci. Co czuły, gdy ostatni raz przyszły na cmentarz przed wyjazdem do ojczyzny?Jak bardzo musiały być rozdarte!
Z taką refleksją wjechałyśmy na niekończące się kłomińskie wrzosowiska. Rozległe połacie wrzosów właśnie zabarwiały się na fioletowo. Nie były jeszcze w pełnym rozkwicie, ale już przywodziły na myśl pejzaże z "Wichrowych wzgórz",czy "Tajemniczego ogrodu".
Wrzosy, brzozy, dziurawe po poligonowe drogi... Prawie minęłyśmy cel wycieczki-miasto-widmo: Kłomino. Miejsce, gdzie historia miesza się z nieodległymi wspomnieniami. Do niedawna niewiele osób wiedziało o ukrytym wśród wrzosowisk blokowisku. My też byśmy nie wiedziały, gdyby nie rodzinna historia. Otóż na początku lat dziewięćdziesiątych mój Ślubny wyjechał na pół roku pilnować "jakiegoś rosyjskiego miasteczka" koło Bornego Sulinowa. Zostawił swoją młodą żonę i maleńką córeczkę pod opieką swojej mamy i pojechał.
Tym miasteczkiem było Kłomino. Co ciekawe, dopiero od nas dowiedział się nazwy osady (dotychczas używaliśmy nazwy Sypniewo, czyli nazwy sąsiedniej wsi). Opowiadałam Gui tę naszą rodzinną historię, gdy objeżdżałyśmy ruiny (w całym blokowisku zamieszkałe są dwa mieszkania)
Następnym etapem wyprawy było samo Borne Sulinowo. Nim jednak do niego dotarłyśmy, obserwowałyśmy krążące nad naszymi głowami odrzutowce. Dopiero w domu, po konsultacjach z Ślubnym, okazało się, że były to ćwiczenia na poligonie w Nadarzycach. Po drodze skręciłyśmy jeszcze dwukrotnie, by obejrzeć umocnienia Wału Pomorskiego- najpierw kolejne bunkry, przy których spotkałyśmy sympatyczną rodzinkę: tatę z synami na wycieczce. Oddałyśmy panom naszą mapkę umocnień Wału Pomorskiego, bo chłopcy byli wyraźnie zainteresowani kolejnymi bunkrami, a na opowieść o Kłominie zaświeciły im się oczy. mamy nadzieję, że może pobyt tu zaowocuje zainteresowaniem historią, podobnie jak było to w przypadku Gui?
Trochę dalej drogowskaz prowadził nas do tamy na rzece Piławie:
-Mamo, tama! No przecież tama! Musimy tam jechać! W końcu takie budowle chcę kiedyś stawiać!- i to jest cała Gui- będzie jęczeć na piach i górki, ale wystarczy, by coś ją zainteresowało te same górki i piach przestają być straszne!
W końcu dotarłyśmy do Bornego Sulinowa. Miasteczko powoli zaczyna tętnić życiem. Część pustostanów stało się atrakcją turystyczną, widać, jak buduje się wizerunek miasta z jednej strony na radzieckiej historii, z drugiej na rewelacyjnym położeniu nad jeziorem, blisko wrzosowisk i Wału Pomorskiego. Będąc na Pojezierzu Drawskim, warto skręcić z uczęszczanych tras i zajrzeć do Bornego Sulinowa. I koniecznie skorzystać z usług informacji turystycznej!
Było południe, więc zgodnie z wskazówkami pani z IT pojechałyśmy nad jezioro do Mariny na obiad. Niestety, z ryb proponowano...dorsza. Zamiast ryby były więc naleśniki ze szpinakiem i żurek. Obie potrawy smaczne,ale..nie do końca odpowiadające opisowi;)
Nie spieszyłyśmy się zbytnio, bo tego dnia chciałyśmy już tylko dotrzeć do Czaplinka. Jakoż i niedługo dojechałyśmy do miasteczka położonego nad Jeziorem Drawskim. Pierwsze kroki skierowałyśmy do IT.
-Dzień dobry. Spędzimy w Czaplinku ok.16 godzin. Co może nam pani polecić, aby było atrakcyjnie? - możecie sobie wyobrazić minę naszej informatorki? Otrzymałyśmy jednak wyczerpującą i ciekawą ofertę. Zaopatrzone w przewodniki i mapki mogłyśmy oglądać miasto. Zaczęłyśmy od niewielkiego muzeum, czy izby pamięci. Kustosz tego miejsca z pełnym zaangażowaniem opowiadał o swoich zbiorach wszelakich. Eksponatów zgromadził tyle, że mógłby nimi zapełnić kilka sal wystawowych! Przedmioty codziennego użytku sprzed stu lat, meble, kroniki szkolne, narty Jana Pawła II, dokumenty, warsztat szewski i tkacki, cuda techniki sprzed lat... Szkoda, że tak mało miejsca...
Potem zdecydowałyśmy się pojechać nad jezioro do pomnika Jana Pawła II, a stamtąd na pole namiotowe, gdzie zgodnie z informacją mogłyśmy też wypożyczyć kajak. "Camping Czaplinek" w pełni zaspakajał nasze dzisiejsze potrzeby: był prąd (nam kończyły się zapasy energii w bateriach i powerbanku), był prysznic (5 zł za 15 minut gorącej wody), było miejsce na postawienie namiotu i ... kajaki! Ledwo rozstawiłyśmy namiot, pobiegłyśmy na plażę miejską, by wypluskać się w jeziorze, potem wypożyczyłyśmy kajak i godzinę dryfowałyśmy po spokojnej tafli jeziora. Szybki prysznic i wyprawa w poszukiwaniu ciepłego posiłku. Miałam nadzieję na rybę, ale zgodnie z wypowiedzią pani z IT: "ryba nad jeziorem? Tylko w Starym Drawsku", ryby nie znalazłam (przez krótką chwilę rozważałam przejazd do Starego Drawska, ale zdecydowałyśmy, że zjemy tam drugie śniadanie następnego dnia). Zadowoliłyśmy się kebabem i...butelką cydru. Tak zaopatrzone usiadłyśmy nad brzegiem jeziora i wreszcie obejrzałyśmy wymarzony, cudowny zachód słońca... Myślicie, że to koniec dnia? Słońce zaszło, więc blondynki powinny wreszcie iść spać.
No powinny, ale po pierwsze camping okazał się miejscem niesamowicie hałaśliwym i spać się nie dało, a po drugie-przecież to była noc spadających gwiazd!
Co zrobiły blondynki?Wzięły śpiwór i poszły na pobliska łąkę obserwować perseidy. Spać poszłyśmy dobrze po północy,po zażyciu nerwomixu i włożeniu zatyczek do uszu.
CDN
CDN
Tak na szybko przed pracą, tylko odpowiem: nie. O ręce z pepeszą wiedziałam, o szczątkach kołobrzeskich nie. Podobnie jak o dziecięcych grobach z zabawkami, a artykułów o Kłominie i Bornem naczytałam się co nie miara. Dowodzi to jednego: wszyscy skupiają się na opuszczonych blokowiskach, kasynach i innych przybytkach, zupełnie nie myśląc, że tam kiedyś żyli i wiedli swoją codzienność normalni ludzie, tacy jak my. Tylko prawdopodobnie dużo bardziej nieszczęśliwi, żyjący w sztucznie nadmuchanej bańce, jak słusznie zauważyłaś. Przypomniał mi się od razu film "Truman show", z tym, że Rosjanie mieli świadomość, że ich szczęście jest tylko ułudą.
OdpowiedzUsuńNo, ale żeby nie było tak smętnie z samego rana, to cieszę się, że w końcu udało Wam się ten zachód słońca zobaczyć ;) A jak perseidy? W tym roku nie widziałam, zabrakło mi natchnienia na nocne tułaczki :)
Miłego dnia!
Perseidy były piękne. A oglądając kolejne cmentarze, zastanawiam się, co Ty byś na ich temat pomyślała...
UsuńTez niedawno wpakowałam się w drogę, której już nie było. razem z Billym musiałam to pokonać bo nie chciało mi się wracać.
OdpowiedzUsuńNigdy więcej ale z podziwem dla siebie pokonałam. Serdeczności....
Droga potrafi zaskoczyć :)
UsuńNo to drogę miałyście masakryczną. W Kłominie i Bornym Sulimowie byłam w tym roku, niezapomniane wrażenia.
OdpowiedzUsuńProwadzimy własny ranking dróg, na razie i tak nic nie przebije Kluk. Tak, wrażenia niezapomniane.
UsuńPiekna opwiesc i chcialam ci powiedziec, ze moj TATO konczy wlasnie pisac ksiazke o Bornem Sulinowie... ukaze sie za kilka miesiecy... wiec jesli temat cie interesuje dam ci znac! Pozdrawiam jeszcze wakacyjnie!
OdpowiedzUsuńCiekawie... będzie to opracowanie popularno-naukowe, czy opowieść zbeletryzowana?
UsuńAnno, z wielkim zainteresowaniem przeczytałem Twoją wyjątkowo ciekawą relację. Tyle miejsc odwiedzonych, tyle ciekawostek, także historycznych, odmian w waszej jeździe, no i piachu lub błota:)
OdpowiedzUsuńKilka razy przejeżdżałem w pobliżu Borna Sulinowa, ale jakoś nie było okazji zobaczyć ani tego miasteczka, ani przyjrzeć się tamtym okolicom. Wiesz, tak pomyślałem sobie, że ceny na mieszkania w Kłominie muszą być wyjątkowo atrakcyjne:)
Anno, dlaczego zrezygnowałaś z dorsza?
Miałyśmy podobna refleksje dotyczącą cen mieszkań w Kłominie :) A czemu nie jadłam dorsza? Bo dorsze jada się u rybaka nad morzem, a dokładnie "U Oczka"w Mrzeżynie. Nad jeziorem je się rybę słodkowodną :)
UsuńTak myślałem: ma być słodkowodna. Anno, jestem rybożercą, bo jadłbym je codziennie i przyrządzone na wszelkie sposoby. Niestety, jadam rzadko, a to przez służbową kuchnię, w której ryba jest rarytasem pojawiającym się raz na parę lat. Kuchnia jest pod Ukraińców, czyli dużo i tłusto, smalec i kiełbasa, ech, ech.
UsuńWiele lat temu często jeździłem z Lublina do Trójmiasta; któregoś razu, gdzieś na szlaku, chyba pod Włocławkiem, zatrzymałem się przy restauracji prowadzonej przez Ormiankę (jak ona opowiadała o swojej ojczyźnie!) i spróbowałem pstrąga gotowanego z jakimiś ormiańskimi ziołami. Później kiedy tylko mogłem, to zatrzymywałem się tam i do dzisiaj pamiętam wyborny smak tej ryby…
Pewnie i mnie by taka ryba smakowała...
UsuńTo właśnie takie przygody sprawiają, że mamy co wspominać... Bo czyż bardziej nam zapadają w pamięć te wszystkie wygładzone szlaki? Pozdrawiam ciepło
OdpowiedzUsuńZgadzam się,to trudności sprawiają,że wyprawa jest ciekawa i mamy o czym opowiadać.
Usuń