Prognozy pogody były złe, nawet fatalne. Miało wiać, padać i być zimno,bardzo zimno. Jechałyśmy do Karpacza pełne obaw, bo choć na trasie świeciło słońce, to termometr z godziny na godzinę pokazywał coraz niższą temperaturę.
Na miejsce dojechałyśmy bezproblemowo, a prawie bezchmurne niebo tchnęło nadzieją. Pełen optymizmu był także Org Staszek, który powitał nas niesamowicie ciepło i rozgrzał wieczorne powietrze. Chwilę porozmawialiśmy, przy okazji dowiedzieliśmy się, że najbardziej paskudna wyrwa w asfalcie została zasypana, a trasa jest "nieznacznie" zmodyfikowana. Co znaczy "nieznacznie", przekonaliśmy się już następnego dnia. Potem odebraliśmy pakiety startowe, przywitaliśmy znajomych i zdecydowaliśmy, że skoro już jesteśmy przy "Dworze Liczyrzepy", to spróbujemy tutejszych specjałów, zwłaszcza, że czekaliśmy na Gui, więc mieliśmy sporo czasu. Jakoż nim nasze zamówienia znalazły się na stole, nadjechała Gui w swoim białym autku, przywożąc na maraton także Krzysia. Zjedliśmy obiadokolację (smaczne, ale...mogło być więcej).
Teraz już spokojnie mogliśmy wspólnie pojechać do Hostelu "Krokus" gdzie wzorem ubiegłego roku zamówiłam noclegi. Było to o tyle zrozumiałe, że rok temu ujęła nas rewelacyjna obsługa, dbałość o klienta i świetne wyposażenie. Tym razem było podobnie. Do naszych zeszłorocznych zachwytów należy dodać rodzinną atmosferę- tym razem nocowało tu sporo naszych znajomych, więc czuliśmy się całkiem swobodnie, jak u siebie.
Obudziłam się przed świtem, by na 6.05 przygotować śniadanie w super wyposażonej kuchni hostelu. Za oknem zaróżowiało się, rozjaśniało. Temperatura była wyższa niż podawały prognozy i nic nie wskazywało, by miały się spełnić, no może trochę wiało.
W dobrych humorach ruszyliśmy na start. Chuda, Robert i ja startowaliśmy kilka minut po ósmej. Gui, która góry lubi oglądać, a nie pokonywać, zdecydowała się nie jechać maratonu- przyjechała dla towarzystwa. I chociaż miało nas nie być prawie 10 godzin, ona nie nudziła się, gdyż... zupełnie przypadkiem w tym samym czasie Karpacz nawiedził mój brat z rodziną i z nimi Gui spędziła popołudnie (wjeżdżając wyciągiem na Śnieżkę). (Może o swoich wrażeniach z Śnieżki napisze? albo wrzuci kilka fotek?)
Przed startem była jeszcze chwilka na kolejne powitania, wreszcie ruszyłam. Grupa odjechała, co jest już tradycją. Szybki zjazd przez Karpacz, Ścięgny i... na horyzoncie widzę kolarza. Trochę za wcześnie by doganiać kogoś z grupy swojej lub wcześniejszej.... A jednak... moim oczom ukazuje się Edward. Jeden z najstarszych zawodników (w Łasku próbę utrzymania mu koła przypłaciłam zmęczeniem na ostatnim kółku) Witam go radośnie, okazuje się, że w Karpaczu jedzie pierwszy raz i zaraz na początku zmylił drogę. Chwile rozmawiamy na zjeździe, po czym wjeżdżamy na "modyfikację". Można rzec skrót do Karpnik. Prosto przez las, stromo w górę , świetny skrót! Mozolnie pniemy się w górę, z prawej mamy panoramę przedgórskich okolic, po lewej stromy szczyt.
Edward nie wygląda na zachwyconego, ja odwrotnie! Podjazd jednak się kończy i zaczynamy zjazd. Edward szybciej, ja wolniej. Tak poprowadzona trasa ominęła piękną Dolinę Pałaców i Ogrodów, co z jednej strony mnie smuci, z drugiej- cieszy, bo w okolicznych wsiach zawsze było sporo psów i ludzi. Przed oczyma mam już stromy szczyt Sokolików.Wjeżdżamy na Przełęcz Karpnicką ( jakoś zmalały te górki, czy co?) Dziurawy zjazd i kolejny podjazd- tym razem Miedzianka. Gdzieś po drodze minęłam Witka, a i Edward nagle gdzieś został.
Jest coraz cieplej, przyjemniej. Powietrze jest rześkie, przejrzyste, co pozwala podziwiać góry w całym ich majestacie. Ach, jakże piękne są Rudawy Janowickie! W Miedziance widzę nowo otwarty browar, trochę mi żal, że nie zasiądę pod parasolem z szklanką bursztynowego płynu (z tarasu widać rozległą panoramę) Przejeżdżając obok kościoła zastanawiam się, co gnało ludzi wciąż w górę i w górę, dlaczego osiedlali się na tak stromych zboczach. Nim jednak znajduję odpowiedź, zjeżdżam z Miedzianki. Za sobą słyszę radosne: "jestem"- to Edward zdołał mnie dogonić. Teraz aż do ostatniego metra maratonu będziemy trzymać się razem (ja odjadę na podjeździe, on dogoni mnie na zjeździe) Widzę na jego twarzy rozczarowanie, gdy uświadamiam mu, że największą stromiznę ciągle mamy przed sobą. Jakoż majaczą nam już Wieściszowice, a za nimi pierwszy podjazd pod Rędziny. We wsi ktoś życzy nam powodzenia, ktoś powątpiewa w to, że podjedziemy. Spokojnie podjeżdżam pod górę. Powoli, ale bez kłopotów. Na punkcie żywieniowym zostawiam nadmiar ubrań -bluzę, rękawiczki i komin (jednak przesadziłam ze strojem na cebulkę!) Słucham opowieści o kraksie na Przełęczy Karpnickiej (góry wymagają pokory i doskonałego opanowania roweru, dostosowania prędkości do ostrych zakrętów, dziur i żwiru) Dowiaduję się, że Chuda przejechała punkt jakieś pięć minut wcześniej, czyli 5 minut już do niej odrobiłam. Żegnam się stwierdzeniem, że za 3 godziny będziemy tu wspólnie. Zjeżdżam szybko, ale bezpiecznie. Teraz czeka mnie najnudniejszy podjazd świata, czyli Przełęcz Kowarska. Dopiero na wykresach widać, jak duże jest tu przewyższenie. W sumie nie wiem, czemu to miejsce mnie tak nudzi. Droga wiedzie przecież malowniczym trawersem. Z lewej zalesiony stok, z prawej przepaść, na dnie której usytuowana jest wioseczka.Obserwuję dachy domów-jedne nowe, pokryte blachodachówką lub dachówką, inne całkiem stare, zapadające się w głąb, ukazujące wnętrze domu, odsłaniające jego wstydliwe tajemnice- odrapane ściany, zdezelowane resztki mebli... Po przeciwnej stronie doliny widać zbocze kolejnej góry. Za moment go strawersuję. Jeszcze tylko kopalnia kruszywa, skrzyżowanie z drogą na Okraj i .... długi piękny zjazd aż do Kowar. Pierwsza pętla zaliczona! Jeszcze dwie. Ta druga jest znacznie bardziej "towarzyska". Nie tylko jadę z Edwardem, ale mijają mnie kolejni zawodnicy z dystansu mini. Witamy się, czasem rzucimy żartem. Po zjeździe z Przełęczy Karpnickiej obserwuję Bóbr. Wygląda teraz niczym leśna struga. Nie przypomina groźnej rzeki, która potrafi wyrywać krzewy, szarpać kamienie,niszczyć drogi.Wszędzie widać skutki suszy. Przedwcześnie pożółkły trawy i liście brzóz oraz topoli. Żółto kwitną wrotycze i nawłoć. Pachnie jesienią... I pomyśleć, że znad morza wyjechałam latem, a w góry dojechałam jesienią... Przed Miedzianką czeka mnie miłe spotkanie- jadąca mini zawodniczka rozpoznaje we mnie blogerkę i przyznaje, że namówiłam ją swoim wpisem do startu w Karpaczu. To taki miły prezent od losu. Na wysokości browaru doganiam Chudą. Mamy sobie tyle do opowiedzenia! Najpierw dzielimy się uwagami na temat uczciwości w czasie zawodów, potem okazuje się, że na pierwszym okrążeniu martwiłyśmy się o tego samego konia, który leżał na pastwisku nieruchomo-teraz najspokojniej skubie trawę. W Wieściszowicach miejscowi proponują nam zjazd nad Kolorowe Jeziorka i swoje towarzystwo z piwem. Dalej obserwujemy kozy, żartujemy, przekomarzamy się, gdy robi się stromo, stwierdzam:
-Koniec gadania, bo pomyślą dwie idiotki gadają zamiast jechać i będą mieli rację.
Ktoś jeszcze do nas zagaduje, wreszcie milkniemy. Na najbardziej stromym odcinku spoglądam za siebie, by sprawdzić, czy trawersem nie zajadę komuś drogi i... nie widzę Chudej! Zerwała się z koła, gdy tylko przesyłam ją zajmować rozmową!
Przed sobą widzę tych, którzy jeszcze chwilę temu mi śmignęli.Teraz pchają rowery. Jest także Krzyś. Długo go goniłam!
Na Rędzinach czekam na Chudą. Mam czas na pogawędki-jest tu Ewa ze Szczecina, nadjeżdżają następni. Zjadam owoce i pyszne ciasto ze śliwkami. Wreszcie jest i Chuda. Napełniam jej bidon, podaję posiłek. Potem ruszam sądząc, że Chuda jako cięższa, dogoni mnie na zjeździe. Naiwna.... Doganiają mnie za to Krzyś i Edward. Krzyś jednak gdzieś zostaje i to z Edwardem będę pokonywała Przełęcz Kowarską (tym razem jest mniej nudna, bo czasem do siebie zagadamy) Edward znów biadoli, ale tylko do zjazdu do Kowar. Tam stwierdza, że zaczyna wierzyć, że uda nam się przejechać cały dystans. Śmieję się tylko, bo ja nawet przez chwilę w to nie wątpię. Jedzie mi się świetnie, mam towarzystwo, a że to moja druga giga w Karpaczu,wiem, czego mogę się spodziewać (nie ma burzy! tylko wiatr czasem trochę wieje w twarz). Jeszcze tylko Przełęcz Karpnicka, Miedzianka ,Rędziny Przełęcz Kowarska i....no właśnie! Komu wydawało się, że teraz już tylko hop! do mety, jest w błędzie. Gaszę entuzjazm Edwarda, zwłaszcza gdy nie zauważa strzałki ze skrętem i muszę go gonić, by nie zabłądził. Przed nami jeszcze 4km wcale nie łatwego podjazdu po dziurawej wąskiej drodze między domami.
Wreszcie po 9 godzinach i 45 minutach wspólnie mijamy metę! Jesteśmy zwycięzcami! Bo chociaż przyjechaliśmy jako jedni z ostatnich, to pokonaliśmy ten jeden z najtrudniejszych maratonów szosowych w Polsce.
Na mecie czekają na mnie Gui,brat z bratową i moją słodką bratanicą Marysią. Mam trochę czasu na przytulaski, rozmawiam z najbliższymi. Wreszcie nadjeżdża i Chuda, witana przez Roberta, który czeka na nią od dłuższego czasu.
Odbieramy puchary, rozmawiamy. Impreza dobiega końca... Bratostwo wracają do Gierczyna, kolarze się rozjeżdżają po kwaterach (niektórzy następnego dnia wjadą jeszcze na Śnieżkę) Gui i Robert też wracają do Krokusa.My z Gui czekamy, bo... moje ubrania pojechały w siną dal...
Obserwujemy ciemniejące niebo, góry, odpoczywamy. Zwiedzamy też muzeum minerałów, które mieści się w budynku Dworu Liczyrzepy (to tu przeniosło swoje zbiory po tragicznym pożarze w Szklarskiej Porębie) Jest też czas, by pogadać z Orgiem Staszkiem. Lubię zostać trochę dłużej niż inni, by spojrzeć na imprezy szerzej- nie tylko na moment kulminacyjny, ale na żmudną pracę organizatorów, gdy baza maratonu opustoszeje.
Wreszcie nadjeżdża syn Staszka z moją bluzą i możemy wracać do hostelu.
Wieczór mija nam na rozmowach towarzyskich- zebrało się tylu rowerzystów, że jest o czym gadać. Nawet personel hostelu przysiada się i włącza do rozmów. Wspólnie oglądamy telewizję.
Z Karpacza wyruszamy przed 11. Wcześniej niespiesznie jemy śniadanie, wypijamy kawę, czekoladę, prowadzimy rozmowy... Tak trudno wyjechać!
Wyprawa super! A z pogodą jak wiadomo różnie bywa, Tobie się udało złapać jeszcze trochę słoneczka... Pięknie :)
OdpowiedzUsuńTak,tym razem pogoda była idealna!
UsuńFajny opis. Z przyjemnością przeczytałam.
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńWitaj, Aniu. Próbowałem prześledzić Twoją trasę na mapie, ale moja mapa Gór Kaczawskich urywa południowe jej rejony. Byłaś tak blisko „moich” stron! A w ogóle to stwierdziłem, że muszę lepiej poznać Rudawy, a nie tylko Kaczawy i Kaczawy.
OdpowiedzUsuńWspomniałaś o kraksie. Powiem Ci, że gdy czytam o zjazdach, to aż mnie ciarki przechodzą na wyobrażenie cienkich opon rowerowych kół (tylko dwóch, tylko dwóch kół!), nierówności jezdni i ciągłych zakrętów. Aniu, zjeżdżaj powolutku, proszę Cię:)
Rowerzyści wjeżdżają na Śnieżkę? Niesamowite. Synoptycy mylą się często, ale czasami w dobrą stronę – jak tym razem.
Rudawy też są piękne,podobnie jak inne pasma Sudetów :) Zjeżdżam bezpiecznie-mam sporą wyobraźnię! A wjazd na Śnieżkę jest czymś,co rozpala moją wyobraźnię! (zwłaszcza, że jest on możliwy TYLKO w czasie zorganizowanych imprez,poza nimi jest zakaz wjeżdżania na szlaki rowerem -nie ma tam szlaków rowerowych tylko piesze) Niestety ciągle nie mam odpowiedniego roweru!
UsuńTak synoptycy pomylili się w dobrą, mam nadzieję, że w ten weekend jednak się nie pomylą i faktycznie będzie ciepło!
Super!!!
OdpowiedzUsuń