Jabłonie znacznie później dziczeją niż grusze. W starych poniemieckich ogrodach, na miedzach dumnie pokazują swoje czerwone lub żółte owoce. Z daleka wołają: chodźcie, chodźcie, wystarczy owoców dla każdego. Zatrzymuję się, schylam po dorodne jabłko. Jest soczyste, chrupkie, lekko kwaskowe. Dopiero przy głębszym smakowaniu na języku odczuwa się cierpkość, odrobinę dzikiej goryczki. Zbieram kolejne owoce, jest ich mnóstwo. Potem jadę dalej. Kolejna miedza, kolejna jabłoń. Tu owoce są mniejsze, ale słodsze, mniej soczyste, za to świetnie nadają się do suszenia. Wreszcie odwiedzam i ostatnie z moich ulubionych drzew- tu owocowanie już się kończy.
Jeszcze żółci się kilka jabłek na czubkach gałęzi, jeszcze kilka owoców można znaleźć wśród trawy i pokrzyw. Schylam się, bo te jabłka są miękkie, szybko się rozpadają. Świetnie nadają się do zmiksowania lub zesmażenia na dżem.
Mogłabym skończyć zbieranie, ale przecież na nieużytkach, na skrajach zagajników, na miedzach rośnie czarny bez i dzika róża. Je też należy oberwać, by zimą delektować się smacznym herbatkami.
Krążąc między krzewami trafiam na gruszę. Jej omszałe gałęzie uginają się od małych skarłowaciałych owoców. To jedna z tych opuszczonych, zapomnianych...
Grusze znacznie szybciej dziczeją od jabłoni. Już kilka lat samotności, braku starania ze strony człowieka wystarczy, by grusza posiwiała, skręciła gałęzie niczym schorowany, połamany reumatyzmem człowiek. Jej owoce coraz później dojrzewają, najpierw tracą rumieniec, potem przestają się żółcić. Na zielonej skórce pojawiają się brązowo-szare plamy, które z czasem zdominują barwę owocu. A ten staje się mniejszy. Zmienia się jego smak, najpierw pojawia się ledwo dostrzegalna cierpka nuta tęsknoty, potem owoc traci słodycz, drewnieje. Wreszcie po dwudziestu, trzydziestu latach konsystencją, smakiem i barwą zlewa się z gałązkami. Grusza nie potrafi wabić jak jabłoń, ona jest księżniczką, o którą należy się starać i gdy tego starania zabraknie, dziczeje.
Często trafiam na takie smutne w swym opuszczeniu i tęsknocie drzewa. Czasem zbiorę trochę ich zdrewniałych owoców bo choć nie nadają się do zjedzenia na surowo, dżem też wychodzi cierpki i łykowaty, to ususzone nadają herbatkom i kompotom nowego aromatu.
Powoli ciemnieje niebo, czas wracać do domu, zamknąć lato w słoikach i butelkach. Przygotować soki jabłkowe z czarnym bzem, przeciery jabłkowe, octy. Pora ususzyć cienkie jabłkowe płatki, by potem cieszyć się zdrowymi chrupkami.
Nie lubię jesieni. Tego, że jest coraz ciemniej zimniej, często pada... A w dodatku wiem, że z każdym dniem jest bliżej zimy. Czekam na wiosnę i lato!
OdpowiedzUsuńJa jestem jesienna, to moja ulubiona pora roku. Mam świadomość jej nieuchronnego chylenia się ku zimie, ale na Pomorzu zimy są raczej krótkie i łagodne. Jesienie zaś trwają długo.
UsuńAniu, jestem wrażliwy na urok słów, a przy lekturze tego tekstu odczuwałem przyjemność, za którą dziękuję. Jest w nim Twoje lubienie przyrody, zgoda na naturalny jej rytm roczny, nutka zadumy, może odrobina nostalgii, a nade wszystko jest jakaś taka zapatrzona w pola magia, ale z tych ciepłych, które czasami emanują z kobiet pogodnych i szczęśliwych.
OdpowiedzUsuńOj, chyba kadzę. Ale szczerze :-)
Podobne miewam myśli widząc jabłonie czy grusze na polach. Te drzewa, obsypane swoimi owocami których nikt nie chce, wydają się smutne. Tyle z siebie dały, a ich owoce leżą w rowie i tylko czasami sarna, albo Ania, przyjdą i wezmą ich trochę.
Gdy mam okazję, dołączam się do was, chociaż ja zimowe zapasy robię od ręki, na świeżo, ale bardzo chciałbym robić je naprawdę, robić tak, jak Ty.
Dziękuję, Krzysztofie.Lubie bawić się słowem, pisać dla samej przyjemności pisania, tworzenia nowego świata a nie tylko odtwarzania...
UsuńMnie też żal dzikich drzew, dlatego co roku je odwiedzam i zbieram ich owoce.