Zeszły sezon maratonowy miałam już z założenia bardzo mocny - wraz z mamą zaplanowałyśmy przejechać wszystkie maratony cyklu Supermaratonów i zrobić najdłuższe z proponowanych przez organizatorów dystansów. Dotarłyśmy wszędzie, nie zawsze przejechałyśmy maksymalny dystans, ale i tak według oficjalnych danych przejechałam w zeszłym roku w czasie maratonów ponad 2200 km i spędziłam na rowerowym siodle ponad 100 godzin. To dużo. Udowodniłam sobie, że mogę, ale byłam zmęczona.
Dlatego też w tym roku spuściłam z tonu. Odpuściliśmy pierwsze trzy imprezy i sezon rozpoczęliśmy dopiero w Radkowie. Mama i Robert zaplanowali dystans GIGA, ja uznałam, że w tym roku się nie męczę i wystartowałam w MINI. Na jednokrotne pokonanie Pętli Stołowogórskiej dałam sobie asekuracyjnie 4 godziny. To wprawdzie tylko 65 km, ale po górach, a ja w tym roku przejechane miałam wcześniej dwa razy po 20 km i dwie wycieczki z dziećmi - trochę mało w kwestii treningu.
Sama jazda, poza początkowymi problemami (licznik, katar, problemy z zatkanymi od ciśnienia uszami), była przyjemna. Podjazdy przyszły mi zaskakująco łatwo i bez skrajnego wysiłku (uwielbiam pod tym względem mój wielki ciężki rower), ale wszystko co zyskałam pnąc się pod górę traciłam na zjazdach - zjeżdżam powoli i zachowawczo - raz, że trochę boję się rozpędzać na krętych drogach; dwa, że ważę niewiele i nie ma mnie co "ciągnąć" w dół. Mama i Robert też teoretycznie zjeżdżali dość wolno - oboje mieli maksymalną prędkość ok 60 km. Ja 48... Niemniej w założonym czasie dotarłam. 3:45 po starcie byłam na mecie. Droga, jak to w Radkowie - miejscami wzbogacała jazdę o nieznane nigdzie indziej doznania - takich dziur (obmalowanych starannie na różowo) nie mają nigdzie indziej.
Ale też wszystkie dziury na trasie rekompensuje mi atmosfera tej imprezy, a w czasie jazdy - bufetu. Gdy ktoś, jak ja, dojeżdża tam w momencie niewielkiego natężenia ruchu rowerowego może poczuć się naprawdę ważny. Bardzo ważny. Z jednej strony podają wodę, z drugiej owoce, z tyłu już ktoś pakuje mi do kieszeni batony na drogę, kto inny uzupełnia wodę w bidonie. W międzyczasie zawsze znajdą czas żeby zażartować, zdradzić, jak dawno pojechała mama, zapytać o samopoczucie - pod tym względem naprawdę niewiele maratonów może równać się z Klasykami.
Po powrocie na metę zjadłam obiad, wykąpałam się i zaczęło się czekanie...
Ale też wszystkie dziury na trasie rekompensuje mi atmosfera tej imprezy, a w czasie jazdy - bufetu. Gdy ktoś, jak ja, dojeżdża tam w momencie niewielkiego natężenia ruchu rowerowego może poczuć się naprawdę ważny. Bardzo ważny. Z jednej strony podają wodę, z drugiej owoce, z tyłu już ktoś pakuje mi do kieszeni batony na drogę, kto inny uzupełnia wodę w bidonie. W międzyczasie zawsze znajdą czas żeby zażartować, zdradzić, jak dawno pojechała mama, zapytać o samopoczucie - pod tym względem naprawdę niewiele maratonów może równać się z Klasykami.
Po powrocie na metę zjadłam obiad, wykąpałam się i zaczęło się czekanie...
Jadąc MINI obserwuje się zupełnie inne rzeczy - wjazdy na metę, powitania po powrocie, innych czekających. Po 15 odebrałam swój puchar i dyplom - byłam "bezkonkurencyjna", jedyna w kategorii K2i na całym maratonie. A później wróciłam do czekania...
Zrobiłam przy okazji zdjęcia kilkorgu wjeżdżających na metę maratończykom. Przed 16 na metę wjechał mój mąż. Zagoniłam go do kąpania, a sama przeprowadziłam mały wywiad na temat Radkowa, niedługo potem ruszyliśmy zwiedzać - wiedziałam, że mamie jeszcze sporo czasu zejdzie, więc mogliśmy obejrzeć miejscowość. Dotychczas myślałam, że Radków, to niewielka górska wioseczka. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to miasteczko z całkiem ładnym ryneczkiem, ratuszem i dwoma kościołami! Znaleźliśmy bardzo przyjemną restaurację i zamówiliśmy obiad - czeskie knedliki z gulaszem, a do tego ciemne czeskie piwo z pobliskiego browaru - Radków graniczy bowiem z Czechami. Obiad był bardzo smaczny, zrekompensował więc mojemu lubemu konieczność przejścia tego kawałka drogi. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę wąskimi uliczkami miasteczka i wróciliśmy na teren bazy maratonu.
Zrobiłam przy okazji zdjęcia kilkorgu wjeżdżających na metę maratończykom. Przed 16 na metę wjechał mój mąż. Zagoniłam go do kąpania, a sama przeprowadziłam mały wywiad na temat Radkowa, niedługo potem ruszyliśmy zwiedzać - wiedziałam, że mamie jeszcze sporo czasu zejdzie, więc mogliśmy obejrzeć miejscowość. Dotychczas myślałam, że Radków, to niewielka górska wioseczka. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest to miasteczko z całkiem ładnym ryneczkiem, ratuszem i dwoma kościołami! Znaleźliśmy bardzo przyjemną restaurację i zamówiliśmy obiad - czeskie knedliki z gulaszem, a do tego ciemne czeskie piwo z pobliskiego browaru - Radków graniczy bowiem z Czechami. Obiad był bardzo smaczny, zrekompensował więc mojemu lubemu konieczność przejścia tego kawałka drogi. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę wąskimi uliczkami miasteczka i wróciliśmy na teren bazy maratonu.
Każde z nas oddało się własnym czynnościom - Robert poszedł zjeść drugi obiad i porozmawiać ze znajomymi, ja czekałam na mamę. Sfotografowałam zwycięzców dekorowanych na dystansie MEGA i GIGA, a mamy nadal nie było. Po dekoracji znów wróciłam dyżurować na swój krawężnik. W końcu, po ponad 11 godzinach jazdy wjechała i mama.
W czasie czekania na moich gigantów przeprowadziłam wiele dłuższych i krótszych rozmów - o planach, trasach, startach, założeniach. Moich i cudzych. Wysłuchałam paru osób, z innymi pożartowałam, jeszcze innym po prostu się przyglądałam. Robiłam zdjęcia, grzałam się w słońcu, zwiedziłam Radków. Podoba mi się maraton widziany z takiej perspektywy - bez pośpiechu, z czasem na wszystko - na każdą rozmowę, każde zdjęcie, każde spotkanie. Tak będę oglądała tegoroczne maratony, na które się wybiorę.
Nasze zdjęcia
Nasze zdjęcia
Gratuluję udanej inauguracji sezonu.
OdpowiedzUsuńAnia jechała ponad 11 godzin!? Jak się czuła? Co mówiła? Jaki był dystans?
Raz jeden byłem w Radkowie, pamiętam wspomniany przez Ciebie ładny ryneczek.
Zajrzyj w następny post :)
Usuń