Gdy Ślubny postawił przede mną pięciolitrowe wiaderko czerwonkawych gierczyńskich renklod, byłam mocno zaskoczona. Nie spodziewałam się, że będzie mu się chciało zrywać owoce.
Przygotowałam sobie herbatę i usiadłam do pestkowania- po 6 godzinach przewożenia należało je szybko przetworzyć. Po palcach ściekał mi słodki lepki sok, a myśli uciekły do gierczyńskich pejzaży i wspomnień. Śliwa, której owoce trzymałam w dłoniach ma z pewnością ok. 100 lat. Stoi prze pustce najbliżej Domku pod Orzechem. Stała tam, od zawsze, odkąd sięgam pamięcią i od zawsze obok były tylko resztki kamiennych murów, zarośnięte, opuszczone, zdziczałe. Nie pamiętam, bym kiedyś doczekała dojrzewania tej śliwy. Zazwyczaj wyjeżdżałam, nim zielone owoce przebarwiły się i nabrały słodyczy. Ilekroć patrzyłam na bogactwo owoców, było mi żal drzewa, że jego wysiłek nie spotka się ludzką akceptacją, że owoce opadną i zgniją. Nie nie zmarnują się, po posłużą milionom owadów i ptaków, ale przecież tę renklodę posadziły ludzkie ręce. Ktoś kiedyś o nią dbał i ją pielęgnował, a ona odwdzięczała się cudownymi owocami. Teraz stoi bezpańska i opuszczona, podobnie jak rosnąca w pobliżu czerwona porzeczka. O jakże nietrwały jest człowiek, jak pogmatwane ludzkie losy... Jedni zasadzili, a potem musieli odejść, inni nie chcieli się osiedlić lub bali się pokochać to miejsce... i tak z domów zostały gruzy, tylko śliwa stoi jak stała...