Pierwsze płatki śniegu wywołały pewne poruszenie w klasie. Gdy za oknem zaczęło bieleć, dzieci rzuciły się do okien. Z niedowierzaniem wpatrywały się w szalejącą na dworze zamieć. Nie łudziły się jednak, że zima potrwa długo. A jednak... zimowa aura utrzymała się przez cały wydłużony pierwszy weekend stycznia. Mam nadzieję, że moi wychowankowie spędzili ten czas na zabawach na śniegu , a nie siedząc przed komputerem.
W piątkowy poranek udało mi się namówić Gui na spacer po parku. Zabrałyśmy psa i... sanki.
Gui nie przepada za śniegiem, ale mój optymizm jest zaraźliwy, więc dała się namówić.
Miałyśmy sporo zabawy ciągnąc się nawzajem po zaśnieżonej alejce i potem zjeżdżając z najpopularniejszej górki w tej części miasta - Oliwki. O tej porze górka opanowana była przez kilkoro rodziców z dziećmi, ale nim doszłyśmy do szczytu została jedna mama z kilkulatkiem. Trochę nas to zdziwiło, bo z dawnych lat pamiętałyśmy dzikie tłumy dzieciaków okupujących to miejsce od rana do późnego wieczora. Myślę, że Oliwka widziała wiele takich rzeczy, o których lepiej by nie wiedzieli rodzice... (więcej na ten temat pewnie wiedzą i moje dzieci, które nieraz wracały z parku wytarzane w śniegu, ale szczęśliwe).
Gdy my uskuteczniałyśmy kolejne zjazdy (mniej lub bardziej udane- po zderzeniu z konarem mam okazały siniec na udzie), nasz Koki szalał w najlepsze, tarzając się białym puchu i ganiając za śnieżkami.
Na parkowych alejkach spotkałyśmy... narciarkę biegową. Było to o tyle zaskakujące spotkanie, że przez ostatnie 20 lat żyłam w przekonaniu, że jestem jedynym egzemplarzem biegaczki narciarskiej w naszym miasteczku. Chwilę porozmawiałyśmy, wymieniając się doświadczeniami.
W domu przygotowałam nam grzany cydr, który wydawał się idealnym napojem po zimowych harcach.
Popołudnie spędziliśmy emocjonując się występem Polaków w Turnieju Czterech Skoczni.
Gdy Gui wyjechała, nie pozostało mi nic innego jak samej wybrać się na narty. Ślubny za zimą nie przepada ( a tym bardziej za sportami zimowymi), więc sobotnie i niedzielne bieganie odbyło się bez towarzystwa. Miałam nadzieję na spotkanie narciarskiej koleżanki, ale niestety w sobotę była wcześniej, a w niedzielę pewnie później.
Spotkałam za to spacerowiczów z psami, które patrzyły na mnie nieufnie (ale gdy stwierdziły, że jestem niegroźna zaczęły się spoufalać), kilkoro biegaczy, którym śnieg nie straszny.
Pogoda mi sprzyjała, zwłaszcza w niedzielę, gdy wiar zupełnie ucichł i wyjrzało słońce.
A o tym, co robiłam w weekend w kuchni, będzie w następnym poście.
Święta prawda: kiedyś gdy tylko napadało trochę śniegu, miejskie górki były oblegane przez dzieciaków, a dzisiaj jest ich mało. Może pewną konkurencją są sztuczne lodowiska (obok konkurencji komputerów)? Do dzisiaj moja mama wspomina w jakim stanie wracałem z Browaru, jednej z lubelskich górek.
OdpowiedzUsuńPrzeglądam zdjęcia i przeglądam, ale nie widzę tego wielkiego siniaka…. :-)
Zdaje się, że ja jestem na Twoim blogu, Ty na moim?
Obawiam się, że wszędzie jest tak samo. Dzieci po pierwsze jest mniej ( niż demograficzny) a po drugie mają inne zajęcia. Szkoda, bo ruch na świeżym powietrzu jest im bardzo potrzebny.
OdpowiedzUsuń