Był piątek. Miałam doła, obudziłam się bladym świtem, padał deszcz, było zimno, ponuro i paskudnie. Z roweru nici, bo po kilku pierwszych km byłabym przemarznięta i przemoczona, a nie o to przecież chodzi w tej zabawie. Trzeba było więc coś na to poradzić. Na poprzednie silne obniżenie nastroju pomogła wizyta u Stasia i Jacka, czyli...w Muzeum Narodowym w Poznaniu na piętrze z malarstwem polskim XVIII-XIX w. Czyli między Stanisławem Wyspiańskim, Jackiem Malczewskim i Józefem Mehofferem. Szybki rzut oka na rozkład PKP i stronę Muzeum. W piątki czynne do 21! Jeszcze szybsza rezerwacja pokoju usytuowanego przy Świętym Marcinie - w połowie drogi miedzy dworcem a Starym Rynkiem. Muzeum natomiast miałam tuż za rogiem. Już ekspresowe pakowanie i śniadanie, marsz na pociąg. Podróż Przewozami Regionalnymi trwa jakieś 5 godzin (wraz z przesiadką), kosztuje mnie niecałe 40 zł.
Dojeżdżam do Poznania i lecę na kwaterę, by się zameldować. Okazuje się, ze do dyspozycji mam całe mieszkanie - duży pokój, łazienkę i w pełni wyposażoną kuchnię. Wita mnie niesamowicie sympatyczna i tryskająca energią właścicielka. W ciągu 5 minut oprowadzenia mnie zdąży wypytać o plany, zaoferować następnym razem pomoc w zaplanowaniu dłuższego pobytu związanego z wyprawą przez muzea i galerię, opowiedzieć troszkę o sobie i samym mieszkaniu oraz jego przeznaczeniu. Urzekła mnie też klatka schodowa zakończona przeszkleniem wieżyczki - cudo. Ej! Jak będę w Poznaniu następnym razem, to śpię tam właśnie!
Po zakwaterowaniu i ogarnięciu się miałam w planie iść coś zjeść, ale...najpierw trafiłam przed muzeum. No i sorry żołądku...na obiad jeszcze poczekasz, najpierw nakarmimy duszę. W Muzeum kupiłam bilet (niestety to soboty są darmowe), dostałam cudny plan z "Aniołem" Kazimierza Sichulskiego na okładce (cztery miesiące temu chyba ich nie było) i ruszyłam na podbój trzeciego piętra. "Śpiący Staś" jak spał, tak śpi i jak mnie rozczulał, tak rozczula nadal. Anioły Mehoffera nadal zachwycają, a różowe pola i autoportrety Malczewskiego wciąż wprawiają w zadumę. Później jeszcze kółeczko galerią Malarstwa Europejskiego, krótki przystanek na Witkacego w Malarstwie I poł. XX w. i można iść na obiad/kolację.
W tym celu obeszłam starówkę, ale niestety nic ciekawego (poza Wedlem, ale Wedel to nie obiad) nie rzuciło mi się w oczy. Trafiłam do włoskiej restauracji tuż przy wynajmowanym mieszkaniu, ale zachwycona nie byłam. Wieczorem wyskoczyłam jeszcze ze znajomym na herbatę i ciastko na drugą stronę ulicy (prawie) ;) do Minister Cafe. Sernik a wiśniami i białą czekoladą był całkiem ok, ale największe wrażenie zrobiła na mnie obsługa - mocno skracająca dystans, ale w sposób niesamowicie naturalny. W dodatku znająca się na swojej pracy. Zbudowana w lokalu atmosfera przypomina lokal do którego wpadają sami znajomi. Nawet z psem, który dostał własną michę z wodą i nikomu jego obecność nie wydała się nienaturalna. Tam pewnie też wrócę, bo jak będę spać w tym samym miejscu, to mam blisko. Bardzo blisko.
W grodzie Przemysława gdzie koziołki bodą się...
OdpowiedzUsuńTym razem na koziołki nie trafiłam ;)
OdpowiedzUsuńMuszę wybrać się do Poznania i zobaczyć słynne koziołki i dużo innych ważnych miejsc :)
OdpowiedzUsuń