Nie ma gigi!??? Ta elektryzujaca
wiadomość prawie zniweczyła nasze weekendowe plany. Co roku o tej
porze jeździmy na Klasyk Kłodzki i pokonujemy najdłuższy dystans.
A tu taka straszna nowina! Zastanawiamy się, czy jest sens jechać
kilka godzin samochodem, by spędzić na rowerze ok. 5 godzin.
Messenger rozgrzał się do czerwoności. Wreszcie podejmujemy
decyzję, że jedziemy, ale tylko z jednym noclegiem. Cóż... nie
pójdę na prawdziwki, których ponoć mnóstwo rośnie w Górach
Orlickich. I tak, w piątkowe popołudnie meldujemy się w Zieleńcu.
Noclegi tradycyjnie zamówiłam w Zielenieckiej Chacie. Lubię klimat
tego miejsca.
Po dopełnieniu formalności poszłam
do biura zawodów odebrać pakiety startowe- swój i dzieci, które
planowały dojechać wieczorem. Na miejscu poznałam powody decyzji
orga o rezygnacji z mojego dystansu- chodziło stan drogi- dziury
uniemożliwiały przeprowadzenie kilku rund wybraną trasą. No
trudno.
Przy biurze kręciło się już mnóstwo
ludzi, więc czas spędziłam na pogawędkach ze znajomymi. A tematów
do rozmów jak zwykle nie brakowało...
Wreszcie dojechaly dzieci, na kolację
zjedliśmy przywiezione z Gierczyna pierogi z jagodami, chwile
pogadaliśmy i należało iść spać.
Sobota przywitała nas słońcem. Choć,
jak to w górach bywa, nie pocieszyliśmy się dlugo jego widokiem,
ale o tym później. Póki co przygotowaliśmy rowery i ruszyliśmy
na linię startu- najwcześniej startowała Chuda, parę minut po
ósmej, potem Kris, a ja na końcu ja. Nie byłam zbyt zadowolona z
swojego czasu startu- wiadomo, że jadę stosunkowo wolno i
startowanie mnie w przedostatniej grupie na moim dystansie sprawia,
że nie tylko przyjadę ostatnia, ale że będzie się na mnie długo
czekało. Nic to.
O 8.32 wyruszyłam w Góry Orlickie. Na
długim zjeździe z Zieleńca czuć było jeszcze poranny leśny
chłód i zapach igliwia. Na leśnych duktach ustawiali się już
grzybiarze, znęceni nadzieją na zbiory prawdziwków. Trochę im
zazdrościlam, ale ja miałam przecież własny cel- przejechać 100
km. Ziut, ziut... kolejni kolarze z dystansu mini przelatują obok
mnie. Wjeżdżam na teren Czech. Droga powoli pnie się w górę w
kierunku Ricek. Na razie jedziemy lasem, asfalt „zdobią”
zrobione pewnie poprzedniego dnia napisy zagrzewające do jazdy
określonych kolarzy. Zabawne teksty mają pewnie komuś pomóc. Przy
czym okazuje się, że nie da się uciec od sytuacji poltycznej.
Jeden z napisów głosi: „Duda veto”. Na razie mamy las, ale ja
już cieszę się na czekające mnie widoki. Uwielbiam panoramę
wioski polożonej w głebokiej dolinie i na zboczach otaczających
dolinę gór. To jeden z najpiękniejszych widoków na trasie.
Okazuje się jednak, że ze względu na roboty drogowe, tym razem
trasa biegnie trochę inaczej i moją ulubioną panoramę widzę
tylko przez chwilę. Wjeżdżamy w dolinę, a potem znów pniemy się
w górę. Pogoda ulega zmianie, nadciągają chmury zaczyna siąpić,
co ciekawe, nad Polską nadal jest błękitne niebo... Powyżej Ricek
mijający mnie zawodnik proponuje koło. Śmieję się, nie po to
przyjechałam w Góry Orlickie, by podziwiać czyjąś oponę.
Odpowiadam więc, że muszę mieć czas na oglądanie widoków. Czy
gdybym jechała szybciej, miałabym czas na zaobserwowanie gąszczu
omanów? Oddychałabym zapachem świeżego siana i anyżowym aromatem
marchewnika? Wchłaniałabym piękno świata?
Początkowo planowałam nie zatrzymywać
się na punkcie żywieniowym, jednak widok znajomych twarzy i
serdeczne przyjęcie sprawiają, że ulegam magii punktu. Zsiadam z
roweru, łapię arbuz, potem kawałek pomarańczy. Chwila śmiechu.
Na punkcie spotykam „mojego” Krzysia- startował pól godziny
przede mną, deklarował, że na punkcie będzie na mnie czekał. Nie
podejrzewał, że jego obietnica spełni się w ten sposób –
awaria roweru zatrzymała go w tym miejscu. Pocieszam go i życzę,
by Miloszowi udało się usunać awarię, aby Krzyś mógł dokończyć
dystans.
W Destnem grupa dzieciaków urządza
nam punkt kibicowski- głośne zagrzewanie do jazdy, fala sprawiają,
że uśmiecham się. To takie sympatyczne. Macham do dzieciaków i
jadę dalej. Podobna sytuacja ma miejsce przed sama przełęczą –
tu kibicuje grupa Polek- mają nawet odpowiedni sprzęt w postaci
kołatek i dzwonków. I choć jeszcze chwile temu podjazd wyjątkowo
mi się dłużył- jednak bez Krzysia nudno- to teraz już o tym
zapomiałam. Na długim prostym zjeździe rozpędzam się do 60 km i
choć wydaje się to zawrotną prędkością, to i tak co chwile
słysze tylko świst kół wyprzedzającego mnie rowerzysty. Tym
razem jednak i mnie udaje się kogoś wyprzedzić na zjeździe!
Zawodnicy, z którymi mijalam się na trasie zmierzają do mety,
wszak jechali dystans mini, ja odbijam na małą pętlę. Widzę
niedowierzanie w oczach pilnującego trasy. Pewnie już dawno nikt tu
nie skęcał... Czuję otaczającą mnie pustkę. Wyobrażam sobie,
że od innych maratończyków dzieli mnie kilkadziesiąt minut. Nawet
Chuda jest już pewnie przy schronisku Jagodna. Tylko ja kulam się
zagubiona w Górach Bystrzyckich. Droga faktycznie jest w fatalnym
stanie, więc trzeba bardzo ostrożnie zjeżdżać. W lasach widać
grzybiarzy i jagodziarzy. Mają tu prawdziwe eldorado. Dojeżdżam do
miejscowości Młoty i widzę drogowskaz na Spaloną. Jednak to, co
wiedzie na szczyt nie przypomina drogi, więc nie jest to raczej moja
trasa. Ech... na góralu byłoby co kręcić...
Mijam kolejne miejscowości. Zjazd się
kończy, teraz będę pięła się w górę, bo dotrzeć na Spaloną.
Nagle wśród drzew zauważam czerwoną koszulkę... zaraz, zaraz...
czy to nie ktoś z Drużyny Szpiku? Ależ tak! To Matti.
Przesympatyczny chłopak, którego darzę sympatią od czasu, gdy
kiedys w Choszcznie trzymał się ze mną i Gui przez cały maraton.
Mam wrażenie, że oboje cieszymy się ze swojej obecności. Jakoś
tak raźniej wspólnie wlec się pod górkę. Patrząc na
pozostałości domów w górnej części Nowej Bystrzycy i na
Spalonej, zastanawiam się, jak niewielkie potrzeby mieli tutejsi
mieszkańcy. Kiedys nie było prądu, gazu. Ludzie nie potrzebowali
zdobyczy techniki. Byli prawie samowystarczalni. „Do miasta”
pewnie jechali dwa razy do roku, kupowali tylko to, czego sami nie
potrafili wyprodukować. Wtedy też docierały do nich nowinki ze
świata. Omijało ich większośc politycznych burz. Tylko ta
największa przewróciła ich życie do góry nogami, wyrzucając ich
z ojcowizny i niwecząc wielopokoleniowy trud...
Nim dojedziemy na szczyt czeka nas
jeszcze kilka niespodzianek- najpierw nadjeżdża Org Andrzej i robi
zdjęcia zza drzewa, pocieszając, że do punktu żywieniowego
zostało już kilkaset metrów. Chwilę później, gdy akurat
podziwiam panoramę Gór Bystrzyckich, słyszę radosny okrzyk:
„Ania, to ty???” - to Krzysiowi udało się na naprawionym
rowerze dojechać do nas. Na punkt wjeżdżamy we troje. Czekano tu
już tylko na nas, ale przyjęcie, jakie nam zgotowano, nie ma sobie
równych. Czujemy się jak mistrzowie a nie outsaiderzy. Atmosfera
iście piknikowa, aż nie chce się jachać dalej... No ale
wypadałoby do mety dojechać, popędzam więc chlopakow i zjeżdżamy.
Jeszcze tylko Mostowice, Lasówka, długi podjazd do Zielenca i meta.
Te ostatnie kilometry pokonujemy wspólnie- trochę po zmianach, ale
oszczędzając Mattiego, który ledwo się za nami ciągnie. Na metę
wjeżdżamy wspólnie z Krzysiem, witani przez Orga Janusza. Chwilę
później wjeżdża i Matti.
Gratulacje, medale... pyszna potrawka
ryżowa, kawa...Teraz pozostaje już szybko zjechać na kwaterę,
umyć się przebrać, spakować i wrócić na ceremonię zakończenia.
Nasza gospodyni wydłużyła nam dobę hotelową tak, byśmy mogli
się po maratonie odświeżyć ( tak, za to też lubię Zieleniecka
Chatę ;) )
Już pachnący i wypoczęci wracamy do
bazy maratonu. Własnie trwają dekoracje dystansu mini, więc jest
jeszcze sporo ludzi. Sprawdzam swój wynik. Nie jest źle ;)
Utrzymałam swoje trzecie miejsce w generalce górskiej. Chuda z
Krisem nie czekają do końca imprezy (Chuda odebrała wcześniej swoje trofeum- jak zwykle bezkonkurencyjna w kategorii, ale i w open ulasowała się wysoko), wyjeżdżają do Wrocławia po
15.30. Ja czekam na swoją dekorację, bo na pudle w kategorii też
się zmieściłam ;)
Mam czas na rozmowy, dużo rozmów, bo
przeciez jest tu tylu znajomych... Znów ktoś zlapal gumę, ktoś
pomylił trasę, ktos zaliczyl niegroźny upadek. Na szczęście
obylo się bez groźnych wypadkow i nie musiala interweniować
karetka, a to na maratonach bardzo ważna i dobra wiadomość.
W losowaniu mam tym razem szczęście i
do Gierczyna wyjadę z... śpiworem. Przyda się w nowych pokoikach.
Do domu wracam jak zwykle przez Czechy
i tym razem ani razu nie mylę trasy. W Gierczynie wita mnie
stęskniony i zapracowany Ślubny- cały dzień przygotowywal grunt i
szalunek pod koziarnię.
Kolejne gratulacje. Dzielna z Ciebie zawodniczka. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aleksandro!
OdpowiedzUsuńNosi Cię i wodzi Cię od zwycięstwa do zwycięstwa w zawodach i nad sobą. Gratulacje.
OdpowiedzUsuńA z tymi kozami to na poważnie? Toż to praca cały rok od rana do nocy- karmienie, sprzątanie ,dojenie, wyroby z mleka, pasza, opieka medyczna itd. A to tylko Kozy, gdzie reszta obowiązków.Na pewno tego chcesz zamiast spokoju i ciszy?
Czytam i próbuję wyobrazić sobie widziane przez Ciebie widoki, poczuć zapachy, nastroje. Podoba mi się to, co sobie wyobrażam.
OdpowiedzUsuńPamiętam podjazd ku Spalonej, musiałaś solidnie kręcić pedałami.
Chyba jestem jednym z opisanych przez Ciebie autochtonów: przez chwilę zastanawiałem się, kim jest ten Duda, którego vetowano na trasie :-)
Grzyby! Poszedłbym na całodniowe grzybobranie…
Kozy, jak ja rozumiem sprawę, to nie tylko codzienny obowiązek, ale też swoje sery, to poczucie więzi z miejscem, ze swoją ziemią, to cząstkowe przynajmniej zawrócenie czasu – powrót do źródeł, to bliskość z naturą.
Aniu, napisz nam, jak Ty to odczuwasz.
Andrzeju, zawsze mnie nosiło! A teraz czas przystopować. Kozy przytrzymają mnie na miejscu ;)
OdpowiedzUsuńKrzysiu, jakoś się nie dziwię, że Ci się podoba. Góry Orlickie i Bystrzyckie mają wiele do zaoferowania, a pejzaże są przecudne. Podjazd do Spalonej wcale nie jest taki zły, gdyby nie stan asfaltu. To raczej górski lajcik. Jedzie się wolno, ale bez zadyszki.
No własnie kozy to rodzaj zawrócenia czasu. Ładnie to ująłeś. Będą tylko dwie, do tego baranek i owieczka, kilka kurek, kilka królików. Znajdę czas także na inne przyjemności zbieranie grzybów, ziół, pisanie książek i jeżdżenie na rowerze.
Twoja lista zajęć budzi miłe skojarzenia, podoba się. Ja też tworzę swoją listę zajęć na czas emerytury, głównymi pozycjami jest łażenie po górach, czytanie i pisanie.
OdpowiedzUsuńNiech Ci się wszystko uda, żebyś każdy dzień witała uśmiechem, Anno.