Początkowo myślałam o odwiedzeniu dziewczyn we Wrocławiu, ale w końcu wymyśliłam, że skoro do granicy mamy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, a z Rębiszowa jeździ bezpośredni pociąg do Görlitz, to warto pojechać na niemiecki jarmark. Jak wymyśliłam, tak zrobiliśmy. W niedzielny poranek zostawiliśmy samochód pod stacją kolejową w Rębiszowie i wsiedliśmy do pociągu. Z zaskoczeniem obserwowałam Ślubnego, który zachowywał się niczym dziecko- wlepiał wzrok w szybę i patrzył na przesuwające się przed naszymi oczyma krajobrazy. Dlaczego? Ano to ja jestem stałą bywalczynią wszelkich składów kolejowych najróżniejszych spółek, Ślubny zazwyczaj podróżuje jako kierowca samochodu i jazda pociągiem była dla niego atrakcją samą w sobie. Po 70 minutach podróży wysiedliśmy na stacji Görlitz.
Miasteczko zachwyciło mnie od pierwszego spojrzenia. Świeżo odrestaurowane kamienice, czyste, szerokie chodniki, widać dbałość gospodarzy o estetykę miasta. Zgodnie z logiką ruszyliśmy w kierunku historycznej części miasta, tam, gdzie większość pasażerów naszego pociągu. Kilka minut później naszym oczom ukazała się świąteczna brama Schlesischer-Christkindelmarkt. Byliśmy u celu. Jarmark był dokładnie tym, czym być powinien. Lodowisko i stanowisko do curlingu bawarskiego, stragany z ozdobami i zabawkami świątecznymi, budy z piernikami i owocami w czekoladzie oraz co najważniejsze: grzane wino i grog ( najważniejsze dla Ślubnego, bo z Rębiszowa samochodem wracałam ja) Wędrowaliśmy między stoiskami, zerkając na świąteczne propozycje, które niczym nie wyróżniały się o d tego, co widujemy na polskich kiermaszach. Nie ma się czemu dziwić- większość wystawców pochodziła z Polski i Czech. Jedzenie też było wybitnie międzynarodowe, a tym samym bardzo różnorodne. Od typowo niemieckich bratwoursztów i słodkich krepli, przez pomorską fiszbułę po polski bigos i węgierskie langosze.
W planach mieliśmy degustację, więc zaczęliśmy od tradycyjnego Glühwein. Na szczęście wiele stoisk serwowało wersje bezalkoholowe grzańców, więc nie musiałam czuć się pokrzywdzona.
Od cudownych zapachów zrobiliśmy się głodni. Wybór jedzenia był zaś tak ogromny, że trudno było się zdecydować. Aż do chwili, gdy zobaczyliśmy piekarnię, w której na bieżąco wyrabiane było chlebowe ciasto z żytniej mąki. Powstawały z niego spore buły nadziewane serem i szynką. Danie nie tylko prezentowało się apetycznie, ale i wyśmienicie smakowało (była też wersja ze szpinakiem, ale akurat ja się nie załapałam) Obeszliśmy wszystkie stoiska, posłuchali dziecięcych występów (prezentowała się sympatyczna grupa wokalna w świątecznym repertuarze z Niemiec i Polski). Pospacerowaliśmy uliczkami, zadzierając co chwila głowy, by wypatrzyć jakiś ciekawy detal. Duże wrażenie zrobił na nas kościół pw. Piotra i Pawła w stylu gotyku kamiennego, jakże inny od znanego nam pomorskiego gotyku ceglanego. Na pełne zwiedzanie miasta umówiliśmy się jednak w jakiś ciepły dzień, gdy nie będzie świątecznego tłoku.
Ja do Gorlitz wybieram się już od dawna i jakoś tak schodzi. Wiosną to już na pewno muszę tam pojechać.
OdpowiedzUsuńA o to jest fiszbuła? Ciekawe...
OdpowiedzUsuńFajna wycieczka, nigdy nie byłam na jarmarku bożonarodzeniowym poza granicami Polski...
pozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)
Aleksandro, koniecznie się wybierz! Teraz gdy w nowym rozkładzie jazdy co dwie godziny jedzie pociąg na trasie Jelenia Góra- Görlitz, to warto skorzystać z okazji!
OdpowiedzUsuńAgnieszko, fiszbuła czyli fisza z bułką ;) Kultowa potrawa na niemieckim wybrzeżu. Bułka z rybą w środku. Najczęściej jest to bałtycki śledź ( a la matias, a la łosoś, bismarck, zapiekany w occie) , może też być makrela, łosoś, dorsz. Do tego liść sałaty i cebulka. Pychota! W archiwum bloga przy opowieści o Rugii będą zdjęcia fiszbuły
Kto by pomyślał, że kilkadziesiąt kilometrów od naszych okolic jest tak zadbane miasteczko z setkami zabytkowych budynków - ponoć Gorlitz nie ma sobie równych w Niemczech pod względem liczby zabytków. Wspaniała starówka, dwa rynki, ogromny kościół, mury miejskie, międzymurza ze spacerniakami, bulwar nad Nysą, cała masa żyjących knajp - a wszystko rzut beretem. Zimą i latem najlepiej tam zaglądać
OdpowiedzUsuńNo właśnie, Pawle. Niemieckie miasto, które nie ucierpiało w czasie wojny, stąd ta mnogość zabytków i do tego hojny darczyńca. Już nie mogę się doczekać wiosny, by pojechać tam rowerem i obejrzeć na spokojnie najciekawsze miejsca. A potem zabrać latem Ślubnego na wycieczkę pociągiem. (ten nowy rozkład PKP z bezpośrednimi połączeniami co dwie godziny bardzo mi się podoba!)
OdpowiedzUsuńBrakuje mi takiego jarmarku z prawdziwego zdarzenia ! W Bordeaux mozesz isc, ale oprocz grzanego wina sa budy z indyjskimi kadzidelkami i innymi dziwactwami bez zwiazku z przygototywanym Swietem.
OdpowiedzUsuńAnno, mnie tradycyjnie najbardziej podoba się w takich sytuacjach swoboda podróżowania. Nie ma granic ze szlabanami, nie ma pozwoleń, człowiek jest wolny.
OdpowiedzUsuńSpróbowałbym tych osławionych niemieckich kiełbasek do piwa.
W Gorlitz miałem okazję być przez parę godzin, ale dość dawno temu. Pamiętam kamienice odrestaurowane, wypieszczone na cukiereczek, a obok podrapane i popękane, jakby czekające na swoich właścicieli.
Oj tak, Krzysiu, możliwość przekracza granic zdecydowanie jest jedną z najważniejszych zdobyczy Unii Europejskiej. Czuje się wolność, gdy pamięta się zasieki i szlabany. Obecne Goerlitz chyba jest już odrestaurowane w 100%. Sprawdzę wiosną.
OdpowiedzUsuńPolecam wybrać się w sierpniu na tzw. Jakuby. To święto dwóch dwóch miast sąsiadów: Zgorzelca i Gorlitz. Są rekonstrukcje historyczne, liczne stragany z pysznościami i koncerty po obu stronach mostu, który łączy te miasta.
OdpowiedzUsuń