|
Radość po wjeździe |
Co
robią wariaci na co dzień? No przecież, że szaleństwa. A jak
ktoś jest rowerowym wariatem i choruje na zaawansowaną cyklozę, to
szaleństwa zwykle są rowerowe. I tak zaczęło się już w Boże
Narodzenie – kilkadziesiąt kilometrów dziennie po górach. Wiatr,
błoto i upadek. Później, po powrocie do Wrocławia i do pracy nie
było odpuść – deszcz, nie deszcz, ciemno, nie ciemno – jadę.
Cel był jeden – ukończyć The
Rapha #Festive500, czyli rowerowe wyzwanie polegające na
przejechaniu 500 km w okresie od Wigilii do Sylwestra.
Na
ostatni dzień roku został mi dystans niedługi, ale ze względu na
podjęte nieco wcześniej plany – wymagający. Postanowiłam
mianowicie wjechać na Ślężę w ramach wydarzenia organizowanegoprzez Bartosza Huzarskiego. Od pół roku mieszkam we Wrocławiu, a
jeszcze nie zdobyłam świętej góry Słowian, kręciłam się w
okolicy, ale nigdy nie podjęłam się drogi na górę. I wiem, że
nieprędko wyczyn ten powtórzę, przynajmniej rowerem.
|
Na wieży widokowej |
Początkowo
w planach miałam wyruszyć wczesnym rankiem z Wrocławia i rowerem
dojechać na miejsce, a później znów na dwóch kółkach wrócić
do domu. W międzyczasie jednak w rozmowie z kolegą z pracy
zdradziłam swoje plany i ów – równy zapaleniec dwóch kół –
stwierdził, że wchodzi w to, ale ze względu na zamiłowanie raczej
do jazdy w terenie i wybrany na ten wyjazd sprzęt wyruszyliśmy z
Wrocławia samochodem. Ja wprawdzie najpierw przejechałam 10 km do
miejsca spotkania, gdzie załadowaliśmy rower do auta i pojechaliśmy
do Sobótki. Podróż samochodem minęła nam na żartach i rozmowie,
na którą później nie koniecznie był czas i...oddech.
|
Widok z wieży widokowej |
Gdy
dojechaliśmy, na miejscu zbiórki kręciło się już
kilkudziesięciu rowerzystów, kolejni wciąż dojeżdżali. Następni
mieli także dołączyć w jednym z punktów trasy – tuż przed
ostatecznym podjazdem ku szczytowi. Wypakowaliśmy się spokojnie z
samochodu, poskładaliśmy rowery i ustawiliśmy się w grupie.
Machina kolegi wzbudzała duże zainteresowanie – Krzysiu
postanowił bowiem przywieźć ze sobą fatt bikea – rower na
bardzo szerokich oponach – istny czołg. Trasa w górę liczyła ok
12,5 km i na tym dystansie aplikacja zanotowała ponad 650 m
przewyższenia. Jechało się więc wolno, żmudnie rzeźbiąc
kolejne metry w górę. Ale ileż było w tym radości! Na górę
dotarłam zmachana, ale przeszczęśliwa – umazana na twarzy błotem
i szeroko uśmiechnięta. Stanęłam sobie z boczku, by spokojnie
wyrównać oddech i poczekać na kolegę, któremu wjazd na szerokich
oponach zajmował trochę więcej czasu. Ale nie dane mi było
specjalnie wypocząć. Zanim zdążyłam na dobre ochłonąć
udzieliłam jeszcze...krótkiego wywiadu dla jednej z telewizji.
Zaraz potem dojechał Krzysiu. Ogarnęliśmy się trochę –
założyliśmy dodatkowe warstwy ubrań – rozgrzani podjazdem
mogliśmy na górze łatwo zmarznąć i skierowaliśmy się najpierw
ku wieży widokowej. Nie weszliśmy wprawdzie na górę, ale nawet z
jej podstawy roztaczał się przepiękny widok.
|
Radość na podjeździe fot: Anka Aries Baran |
Wróciliśmy
na dół i udaliśmy się do ogniska. Dawno kiełbaska tak mi nie
smakowała! Atmosfera była niesamowita – zdecydowaną większość
tych ludzi widziałam pierwszy raz w życiu, a czułam się, jak
wśród starych kumpli – niemal wszyscy z błotem na twarzach i
szerokimi uśmiechami.
|
Selfie time! |
Na
powrocie rower Krzysia pokazał swoje możliwości – ja zjeżdżałam
bardzo asekuracyjnie na hamulcach, wciąż pilnując, by koła nie
wpadły w poślizg na błocie i kamieniach, on mógł pognać niemal
na złamanie karku w dół, powodując przy tym tak niesamowity
hałas, że wszyscy piechurzy usuwali się mu z drogi. Od przełęczy
Tąpadła wracałam do Sobótki już szosą. W błocie byłam cała,
łącznie z tym, że wpadło mi ono...pod okulary. Zanim więc
wróciliśmy do samochodu opłukaliśmy rowery na myjni. Wraz z
dziesięciokilometrowym powrotem do domu wyprawa na Ślężę
dokładnie wypełniła brakujące do 500 kilometry. Jednym wyjazdem
osiągnęłam dwa cele. I przepięknie zakończyłam poprzedni rok –
wśród podobnych sobie zapaleńców. W Nowy Rok na szosach było ich
trochę mniej, ale nadal więcej niż mijam na co dzień wyruszając
w drogę. Było pięknie.
Gratuluję! rowery to dla mnie trochę obce pojazdy, jeździć potrafię, ale tylko po płaskim:-)
OdpowiedzUsuńraczej wędrówki piesze; pozdrawiam.
Szalona Kobieto! Uwielbiam takie osoby jak Ty! życzę Ci, aby kolejny rok przyniósł podobne niesamowite wyzwania:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)
Mario każda aktywność jest dobra. A w górach to podwójnie. ;)
OdpowiedzUsuńAgnieszko dziękuję - powoli zaczyna przynosić różne ciekawostki.
Pozdrawiam Was cieplutko :)
Gratuluję. Podziwiam Twoje zdecydowanie. Zamiast przytulać się do ciepłej kołderki, jechać po błocie – oto siła pasji :-)
OdpowiedzUsuńIlekroć widzę obok siebie Twoje roześmiane zdjęcia na rowerze i te malutkie zdjęcie poważnej kobiety obok podpisu, wydaje mi się, jakbym dwie was widział, bardzo odmienne.
Krzysztofie, gdzie tam powaga w zielonych włosach? ;) Ale masz racje - dwie nas widzisz - jedną sprzed ładnych kilku lat - chyba czas zmienić zdjęcie.
OdpowiedzUsuńA na myśl o tej imprezie od tygodnia co najmniej przebierałam nogami z podekscytowania, jak więc zostawać pod kołdrą? Lubię jeździć po błocie, szczególnie teraz. Czy latem, to nie wiem, bo dopiero odkryłam tę formę przyjemności.
Przyjemność jazdy po błocie... Muszę kiedyś jej spróbować :-)
OdpowiedzUsuńKoniecznie! ;) U mnie to wyzwala taką dziecięcą radość - jak wtedy, gdy się z błota lepiło pączki i nikomu (poza mamą) nie przeszkadzało to błoto na spodniach, kurtce i we włosach.
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń