Tytułowy "Pensjonat na wrzosowisku" położony jest, a jakże w "Krainie Bronte" - Haworth, gdzie mieszkała i tworzyła utalentowana rodzina. Główna bohaterka, Basia, postanawia tam spędzić urlop z dala od rodzinnych problemów, zabierając ze sobą tylko kilkuletniego synka. Niestety już na poczatku jej plany zostają pokrzyżowane przez wypadek na spacerze i zamiast błogiego lenistwa czeka ją leżenie w szpitalu i niepokój o dziecko. Na szczęście od początku może liczyć na ciepłą właścicielkę pensjonatu- Charoll oraz uczynnego sąsiada Jamesa.
Atutem książki są plastyczne opisy miejsc, znane pisarce z autopsji, ciekawe spojrzenie na problemy polskiej emigracji zarobkowej z lat dziewięćdzieciątych oraz charakterystyka angielskiego społeczeństwa, tak różnego od Polaków. Tajemnicza historia miłosna nie jest może aż tak klimatyczna jak namiętność Heathcliffa, bo też rozgrywa się na hali targowej polskiego miasta, a nie na smętnych wrzosowiskach, po których hula wiatr, ale pozostawia po sobie pewien smutek.
Łajkowskiej daleko do talentu Emily Bronte, jednak broni się nienaganną polszczyzną, co w tzw. polskiej prozie kobiecej wcale nie jest oczywiste.
Podsumowując, ksiażka jest niezłym czytadłem na zimowe popołudnie.
Całkiem sympatyczne...ale ostatnio jestem w trochę innych klimatach czytelniczych...
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie z nad filiżanki kawy:)
Ja po latach czytania literatury naukowej i popularno-naukowej oraz prac uczniowskich zamierzam sprawdzić, co w popularnej polskiej literaturze kobiecej piszczy.
OdpowiedzUsuńAniu, zabiorę głos a propos.
OdpowiedzUsuńByłem w osiedlowym sklepie spożywczym, a tam zobaczyłem na półce tablicę o promocji książki leszczyńskiej początkującej pisarki. Młoda kobieta, napisała niegrubą książeczkę fantasy, a ja, czytając o niej tekst na okładce, pomyślałem, że warto byłoby książkę przeczytać, napisać przychylną recenzję, i zamieścić na dwóch książkowych portalach, na których jestem zarejestrowany. Pomógłbym jej w ten sposób.
Tylko ten czas…
Drugie a propos - w związku z tym sklepem. Mając w planach gotowanie fasoli po bretońsku (ciekawe, czy Bretończycy znają coś takiego?), kupiłem 2 kg wielkiego jasia i wczoraj namoczyłem. Miało wystarczyć na mój sześciolitrowy garnek, ale się przeliczyłem; właśnie zacząłem gotowanie drugiego gara. Kiedy ja to zjem...
No właśnie, Krzysiu. Czas. Ja po latach gonienia wreszcie go mam i czytam tę prozę kobiecą, wyrabiam sobie zdanie na jej temat i ... no cóż... nie każda książka warta jest tego, by do niej zajrzeć. Niedawno znalazłam drugą powieśc napisaną tak fatalnym językiem, że zastanawiam się, jak w ogóle przeszła przez korektę i została wydana (nigdzie nie zauważyłam, by to był selfpublishing) Ta, pod której recenzją teraz piszemy, napisana jest ładnie, bardzo poprawnie, ale też pisarka ma polonistyczne wykształcenie, więc tego należało się spodziewać.
OdpowiedzUsuńGdy zobaczyłam te 2 kg fasoli, wiedziałam, co będzie dalej... jedna mała paczka wystarcza na obiad dla 5 osobowej rodziny i czasem jeszcze coś zostaje ;) Przypomina mi się, jak kiedyś poprosiłam mojego nieżyjącego już tatę o ugotowanie ryżu (tata świetnie gotował), zapomniałam, że w naszej śląskiej kuchni ryżu się praktycznie nie używało. Po powrocie z pracy miałam 2 pełne gary, bo tato wsypał cały kilogram zamiast półtorej szklanki.
:-) ma to dobre strony: nie trzeba gotować na drugi dzień. Ani na drugi tydzień.
OdpowiedzUsuńA co do książek, to podzielam Twoje opinie i zdziwienie jakością niektórych pozycji.
Czytałam,tak na lekko ,łatwo i przyjemnie.
OdpowiedzUsuńBaju, no właśnie. Czasem potrzebna jest taka literatura :)
OdpowiedzUsuń