Weekendowe prognozy wskazywały, że w niedzielę wreszcie przestanie dmuchać. No może nie od świtu, ale w południe już miało nie wiać. A skoro Ślubny i tak wyjechał, więc obiadu nie trzeba gotować, to zaplanowałam wyjazd na wycieczkę rowerową. Trasę zaplanowałam nie najdłuższą, bo na "setki" będzie czas, gdy zdejmę z haka szosówkę, ale dosyć malowniczą i ciekawą.
Obudziłam się jak zwykle po szóstej. Za oknem było szarawo i tylko na wschodzie coś się różowiło. Wyżej niebo pokryte było gęstymi chmurami i chyba ledwo co przestał padać deszcz, bo z rynny kapało. Zrobiłam śniadanie, wypiłam kawę, nakarmiłam psa i kota. Przejrzałam internety. Była ósma. Słońca nadal nie było. Wiatr wiał, tylko termometr zaczął wskazywać jakąś znośną temperaturę. Przygotowałam sobie ciuszki rowerowe. Wyprowadziłam kozy na pastwisko. Wyprowadziłam rower. Zrobiłam kolejną kawę, usiadłam na progu. Tu nie wiało, ale tylko dlatego, ze ganek mnie osłaniał od wiatru. Ptaki ćwierkały, kot ganiał, pies wyjadał mi ciasteczka z talerza. Zrobiło się chłodno. Przygotowałam sobie gorącą herbatę do termosu, spakowałam coś słodkiego, przebrałam się i... wyszło słońce. Była 10.30. Prawie tak, jak wskazywała prognoza ociepliło się, a wiatr zelżał.
Mogłam ruszać.
Zjechałam z górki, potem przez Mlądz pojechałam do Rębiszowa. Minęłam dwóch rowerzystów jadących jednak w odwrotnym kierunku. Skręciłam do Gajówki.(o Gajówce pisałam we wrześniu) Lubię tę wioseczkę, która budzi się do życia po długim śnie. I nie chodzi o zimę, tylko o lata zastoju tak charakterystycznego dla przygranicznych izerskich wiosek. Tu widać, że coś drgnęła. Buduje się nowe domy, remontuje stare. W Gajówce zobaczyłam też pierwsze śnieżyczki, ale pilnowały ich dwa duże psy, więc zrezygnowałam z fotografowania, by nie drażnić stróżów. Dalej było Młyńsko i stamtąd do Proszówki. Przejechałam obok zamku Gryf, Oj! Nie ma to miejsce szczęścia do gospodarzy. Jakiś czas temu zbudowano płot i wydawało się, że coś się będzie działo. Teraz znów straszy zaniedbaniem ten wielki ciekawy średniowieczny zamek Schaffgotschów. Ale nie on był dziś celem mojej wycieczki a mała kapliczka nieopodal.
Kaplica św. Leopolda i św. Anny widoczna jest z Domku pod Orzechem w postaci białej kropki za górującym w naszym krajobrazie zamkiem Gryf. Znajduje się ona na kolejnym z pagórków w stronę Gryfowa, powyżej wsi Proszówka. Gdy byliśmy tam pierwszy raz ( a było to któregoś lata w czasie odpustu na św. Anki), na szczyt prowadziła polna droga. Teraz podjechałam wąską i stromą, ale wygodną asfaltówką. Niestety asfalt to także samochody i Janusze podjeżdżające prawie pod drzwi świątynki :( A skoro Janusze, to i wszechobecne śmieci.
Z bazaltowego wzgórza roztacza się fantastyczny widok na trzy pasma górskie: Karkonosze, Izery i Kaczawy, a także na sporą część Pogórza Izerskiego.
Z kapliczką wiąże się piękna legenda o pierścieniu, który zgubiła w czasie spaceru młoda małżonka Leopolda Schaffgotscha- Agnieszka. Pierścień znalazł się po kilku tygodniach i w tym miejscu postawiono kaplicę ( w 1656). Jej losy były burzliwe: w czasie wojny siedmioletniej stała się warownią, później spłonęła i została odbudowana w stylu barokowym.W XIX w. właściciel pola wokół kaplicy zaczął wydobywać bazalt, podkopując jej fundamenty (ślady tej działalności widać do dziś) Na szczęście w porę nadszedł ratunek i w połowie XIX w. przeszła kolejny remont. I tak dotrwała do 1945 r., kiedy to została zdewastowana. Odnowienia doczekała się dopiero w 1960 r. Zatem Karol Wojtyła w czasie swojej rowerowej wycieczki w Góry Izerskie w 1956 r. widział z drogi między Gryfowem a Mirskiem tylko smętną ruinę.
Dlaczego o tym piszę? Bo u stóp kapliczki stoi wielki głaz upamiętniający tę eskapadę Wojtyły i jego czworga znajomych. Szlak papieski biegnie niżej droga łączącą Gryfów z Mirskiem, jednak za zdodą żyjących uczestników wyprawy, kamień postawiono w miejscu atrakcyjnym turystycznie i nie oddalonym zbytnio od drogi. Zimą wysłuchałam niezwykle ciekawej prelekcji Janusza Skowrońskiego, który tą wyprawą się interesował i o niej pisał w swoich książkach.
No dobrze, ale wróćmy do wycieczki.
Po zjeździe ze wzgórza dojechałam do Gryfowa, gdzie na obrzeżach, w okolicy szpitala sfotografowałam wreszcie przebiśniegi.
Nie wjeżdżałam do centrum, tylko od razu skierowałam się do Wieży, gdzie zatrzymałam się na chwilę przy niewielkim lapidarium i równie małym dębie pokoju. Tak obecni mieszkańcy wsi uhonorowali niemieckich poprzedników.
Dalej wzdłuż Kwisy dojechałam do Brzezińca, bo tamtędy prowadzi szlak rowerowy. Nim się obejrzałam byłam w Mirsku, skąd już prosto przez Kamień i Krobicę wróciłam na moją górkę. W Kamieniu ludzie porządkowali ogródki. W jednym zauważyła kwitnące krokusy! Ale i tak największe zaskoczenie spotkało mnie na mojej górce! Przed samym domem, przy kręgu ogniskowym nagle coś zalśniło. Podeszłam bliżej i... cóż. Okazałam się Koziołkiem Matołkiem, szukałam wiosny daleko, gdy ona była całkiem blisko: niewielka kępka kwitnących przebiśniegów wygląda spod zeschłej trawy.
P.S. 1. Więcej o kaplicy można przeczytać tu: http://mirsk.eu/kapliczka-leopolda/ i tu: https://izerskiwloczykij.pl/2018/01/20/kapliczka-rodu-von-schaffgotsch-w-proszowce/
P.S. 2. A wycieczka Chudej tu: http://mytopea.bikestats.pl
Oj, a ja wiosenki nie znalazłem. Znalazłem za to pełno śmieci, które odsłonił topniejący śnieg (Janusze są wszędzie), oraz w internetach znalazłem przepowiednie głoszące powrót zimy... Oj :(
OdpowiedzUsuńKrys Tek, nie strasz! Ja już tak bardzo chcę wiosny! Jechałam i pracę w ogródku planowałam!
OdpowiedzUsuńŁadną wycieczkę z Tobą odbyłam - palcem po mapie, kawał drogi to było. U mnie krokusy na trawnikach rozkwitły, zrobiło się miejscami żółcienko.
OdpowiedzUsuńNie szukaliśmy wiosny, bo strasznie na razie mokro, ale pod chatką kwitnie kępa przebiśniegów, a także wawrzynek wilczełyko:-) masz Aniu zdrowie, po zimie tyle przepedałować na rowerze; czytam o tych osobliwościach Pogórza Izerskiego u Ciebie, i u Włóczykija, i jestem zafascynowana, historią, pozostałościami, i co jeszcze do odkrycia; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńFajne miejsca ale widać ze jeszcze zimowo, mocno szaro, buro... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCałkiem ciekawa trasa, jaki dystans/czas Ci wyszedł? Nie chodzi mi o wyścigi, z ciekawości pytam. Dzięki za podlinkowanie! :) Dobrze, że wykorzystałaś tę pogodę, bo za tydzień może się ochłodzić. Pozdrowionka
OdpowiedzUsuńAleksandro, własnie na tym to polega, by sobie palcem po mapie powodzić, zaprzyjaźnione blogi czytając :) Dzięki nim poznajemy miejsca, do których nigdy byśmy nie dotarli albo dzięki nim kiedyś te miejsca odwiedzimy.
OdpowiedzUsuńMario, u nas też na razie mokro i błotniście, więc asfalty wybrałam, ale rower jeszcze "zimowy", 40 km to nie jest duzy dystans, ale po zimie w sam raz (Chuda już dawno "setki" kręci). Masz rację jeszcze dużo zostało do odkrycia (w Lubaniu właśnie odkrywają jakieś podziemne tunele)
Nianiu, ano szaro, ale jest już taka wiosenna nadzieja.
Pawle, na wyścigi to czas jest latem ;) Dystans 37 km, czas trochę ponad 2 i pół godziny. Pogoda była faktycznie wymarzona, a linkowanie to taki drobiazg, który po pierwsze pozwala poznać inne fajne blogi a po drugie... dobrze pozycjonuje stronę ;)
Kapliczkę Leopolda tylko z daleka widziałam dotąd :( a nie chcę być "januszem" i autem podjeżdżać ;)
OdpowiedzUsuńA wiosna nas cieszy niezmiernie! Już nie trzeba wiadrami wody na pastwisko dźwigać! :)
Inkwi, trochę niżej jest parking, więc jest gdzie auto kulturalnie zostawić :) A wiosna niech już z nami zostanie! Chciałoby się zieloności zamiast tej burości za oknem!
OdpowiedzUsuńWiosna, wiosna jednak w sobotę straszą że będzie -8 stopni. Zima jeszcze się nie poddaje. Mogą zmarznąć - delikatne kwiatki które dopiero co się pokazały. Szkoda by było.
OdpowiedzUsuńAndrzeju, przebiśniegom mróz chyba nie zaszkodzi. A inne kwiatki jeszcze w pączkach schowane. Mam nadzieję, że prognozy się nie sprawdzą, bo chciałaby już w ogrodzie pracować :)
OdpowiedzUsuńBędzie mróz jak nic. Ogródek jeszcze poczeka. Ale wiosnę już czuć. Ptaki śpiewają koty miałczą zalotnie. Tylko patrzeć jak wejdzie w zwiewnej zielonej sukni. A u mnie rozpocznie się sezon remontowy.
OdpowiedzUsuńJak zwykle o szóstej się obudziłaś… Aniu, a ja na pół do siódmej nastawiam dwa budziki, bo może jeden nie da rady.
OdpowiedzUsuńPodjeżdżające Janusze? Jacy Janusze?
Czytając relację, pomyślałem – jak kilka już razy – że bez roweru nie dałoby się być tak daleko i tyle zobaczyć. Tylko ten brak silnika mi dokucza…
O poznaniu zamku Gryf myślałem nie raz, teraz należałoby dodać i sąsiednie wzgórze.
Aniu, pomyślałem o kozach. Wiesz, żeby one nie zainteresowały się przebiśniegami.
Andrzeju, zajrzałam w prognozy i mam nadzieję, że jednak się nie sprawdzą! Zwłaszcza, że też czeka nas mnóstwo pracy.
OdpowiedzUsuńKrzysiu, skowronki tak mają! Wstają ze słońcem, najciekawej jest latem, gdy masz ochotę o czwartej zacząć dzień:) "Grażyna i Janusz"- to taki symbol Polaków-buraków. Tak, bez roweru niektórych miejsc się nie da zwiedzić. Zwiedzanie Gryfa bez wejścia pod kapliczkę faktycznie pozbawione jest sensu, bo to z tego pogórka jest najładniejszy widok. Nie dziwię się Schaffgotschom, że chodzili przez te wzgórza na spacer.