wtorek, 5 czerwca 2018

X Koźmiński Maraton Rowerowy

Ostatnio prawie nie miewam wolnych weekendów, bo nawet jeżeli weekend w pracy jest wolny, to pewnie gdzieś jest jakiś wyścig lub maraton rowerowy. Tak było i tym razem. Wprawdzie mówienie o wolnym weekendzie to spore nadużycie, bo o ile czwartek miałam wolny, o tyle już w piątek i sobotę o 6 meldowałam się w markecie. Wolną miałam za to niedzielę. Wobec takiego rozkładu czasu Krzyś przyjechał do mnie w czwartek, spędziliśmy razem dwa leniwe popołudnia i w sobotę po mojej pracy ruszyliśmy do Krotoszyna. Rodzinna kolacja i wieczorne oglądanie zdjęć zwieńczyło ten dzień - poszliśmy spać dość wcześnie, bo rano czekała nas pobudka. Jechaliśmy na X Koźmiński Maraton Rowerowy organizowany przez Amatorską Grupę Kolarską z Koźmina Wielkopolskiego. 


Pyszny makaron na śniadanie, spokojne szykowanie się i wyjazd do Koźmina, gdzie pojawiliśmy się chwilę po 8 rano. Odebraliśmy pakiety startowe i ruszyliśmy się przygotowywać. Na parkingu humory dopisywały, podejrzana natomiast była pogoda - niebo pokryte szarością i bardzo duża wilgotność powietrza nie zwiastowały niczego dobrego. W czasie krótkiej rozgrzewki stwierdziłam, że jest mi...zimno! Krzyś natomiast nie był pewien swojej dyspozycji po zeszłotygodniowym wypadku i tygodniowej przerwie od roweru. Część obrażeń nadal mu doskwiera, ale bardzo lubi koźmińską imprezę, więc za nic nie chciał jej opuścić. I w sumie słusznie. 
Startowaliśmy razem w drugiej grupie na najdłuższy dystans - 80 km. Przed nami startowali panowie z najstarszych kategorii, z nami całe M2 i kobiety. Zaraz na samym starcie widziałam więc, jak odjeżdża mi Krzyś wraz ze swoimi rywalami, a zaraz potem dwie dziewczyny z K3. Łącznie było nas 5, więc byłam w połowie stawki. 
Większość pierwszego kółka jechałam sama, podczepiając się czasami pod wyprzedzające mnie męskie grupy. I o ile na prostych byłam w stanie się utrzymać, to na zakrętach zostawałam z tyłu. Na drugie kółko wjeżdżałam równocześnie ze startem jednej z grup dystansu rodzinnego - 26 km. Uczestników rodzinnej imprezy miałam mijać przez najbliższe kilometry co chwilę. Udaje mi się na chwilę znowu złapać na cudze koło, ale zakręt i znowu zostaję sama. 
Mniej więcej w 1/3 kółka wyprzedza mnie trzech chłopaków. Łapię się i jadę chwilę za nimi, ale jeden z nich wyjeżdża w przód, natomiast dwaj pozostali zaczynają jechać strasznie nierówno. Wyskakuję więc do przodu, chwilę gonię i siadam na kole koledze z Milicza. Jedzie fajnie równo, nie zaciąga na zakrętach. Wychodzę na zmianę - krótszą i wolniejszą, ale prędkość nie spada jakoś znacznie, a źle się czuję jadąc ciągle na cudzym kole. Dojeżdża nas grupka kilku następnych zawodników, łapiemy się oboje i trzymamy, po chwili pojawia się kolejna grupa i od połowy drugiego kółka jadę w kilku(nasto)osobowej grupie.
Chłopacy narzucają dość mocne tempo, ale nikt nie wymaga ode mnie jazdy z przodu, mogę się więc komfortowo schować. Zakręty pokonują kulturalnie - nie gubiąc mnie przy tym. Lecę z nimi sporo powyżej 30 km/h i w duchu zastanawiam się na jak długo starczy mi pary w nogach. Kończymy drugie kółko, nikt nie zjeżdża na metę, czyli luz - jedziemy dalej. W międzyczasie z niektórymi chwilę porozmawiam, czasem mam wrażenie, że panowie zaczynają mnie pilnować, żebym nie została, niektórzy sprawdzają, czy nadal jadę. A ja jadę! Jak się okazuje na mecie - z kołka na kółko...coraz szybciej! 
Na trzecim kółku doganiamy jedną z dziewcząt, które odskoczyły mi na starcie. Dołącza się do nas, ale szybko zostaje z tyłu. Na kilka km przed metą panowie zaczynają przyspieszać. Nikt jednak nie rwie, nie szarpie - po prostu prędkość stopniowo wzrasta. Przed Koźminem widzę nadjeżdżającego z naprzeciwka Krzysia - macham mu energicznie - stwierdził, że gdyby nie to, to nawet by nie zauważył, że jadę w tej grupie - nie przypuszczał, że jestem tak blisko. Chwileczkę rozmawiamy, po czym wyjeżdżamy do zewnętrznej i przyspieszam do finiszu. Wprawdzie spora część moich niedawnych towarzyszy wyprzedzi mnie ponownie na ostatnich metrach przed metą, ale nie to się liczy - a ten pęd, do którego jestem zdolna.
Wpadam na metę po niecałych 2,5h. Osiągnęłam średnią 32,7, zajęłam 2 miejsce w open kobiet, tracąc 1,5 min. do dziewczyny, która wygrała. Krzyś mimo słabszej formy przyjechał 3 w swojej kategorii. 
Po dotarciu na metę ogarnęłam się szybko i poszliśmy zjeść - organizator zapewnił grochówkę i ciasto z kruszonką, banany, ciepłe i zimne napoje. Jeden z partnerów pojawił się z fotobudką i krówkami - skorzystaliśmy i z jednego i z drugiego <3 Gdy ostatni z zawodników przekroczył linię mety rozpoczęły się dekoracje. Przebiegały szybko i sprawnie. Później nastąpiło losowanie - koszulki, gadżety sportowe i...rower. 
Organizację tej imprezy należy zaliczyć do wzorowych - trasa była ciekawa - zdarzały się nierówne asfalty, dwa przejazdy, w tym jeden w gorszym stanie, parę dziur. Ale wszystkie te newralgiczne miejsca zostały dobrze oznaczone - przy dziurawym przejeździe stał nawet strażak. Podobnie ze skrzyżowaniami - na KAŻDYM ktoś stał - przede wszystkim byli to strażacy z okolicznych OSP. Dzięki temu przejazd trasą odbywał się płynnie i bezpiecznie, chyba nie dało się zgubić. Punkt żywieniowy (ustawiony chyba przede wszystkim z myślą o dystansie rodzinnym) usytuowany był w pewnym oddaleniu od drogi, więc piknikujący przy nim zawodnicy nie stwarzali zagrożenia dla tych, którzy jechali szybciej. Ogrom całych rodzin na rowerach był widokiem naprawdę fajnym, mimo że czasem jazda była utrudniona przez panujący chwilami tłok. 
Każdy uczestnik otrzymał ładny pamiątkowy medal, zwycięscy pierwszych 3 miejsc w kategoriach wiekowych nagrodzeni zostali pucharami, nagród w losowaniu też było sporo, dla nikogo nie brakowało ciasta, grochówki, napojów na mecie... Biorąc pod uwagę naprawdę niską cenę wpisowego człowiek zaczyna się zastanawiać za co płacił na niektórych z dotychczasowych imprez. I zupełnie nie dziwił się, że limit 350 osób startujących został wyczerpany, mimo że impreza nie liczy się w żadnym dużym rankingu - jest świetna sama w sobie! I sądzę, że na kolejne jej edycje również będę starała się zawitać.
Na sam koniec maleńka prośba: trzymajcie za mnie kciuki w przyszły weekend - przede mną ogromne wyzwanie sportowe, którego właściwie zaczynam się bać. Relacja też zapewne pojawi się na blogu. :)

5 komentarzy:

  1. Pewnie, że bee trzymać kciuki chociaż sama na rowerze nie jeżdżę

    OdpowiedzUsuń
  2. W takim razie trzymam kciuki baaaardzo mocno!
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
  3. I ja będę trzymać kciuki :) Oby tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluję tego wyczynu i już trzymam kciuki za kolejny. A ostatnie zdjęcie rewelacja.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziewczyny bardzo, bardzo Wam dziękuję! <3

    OdpowiedzUsuń