poniedziałek, 1 października 2018

Zakończenie sezonu maratonów 2018 po raz...drugi ;)

Podobnie, jak rok temu, tak i w tym roku sezon maratonowy zamykałam w Rewalu i to...drugi raz w 2018. Z powodu rozłamu w cyklu powstały dwa cykle, z których każdy kończył się gdzie indziej i w innym terminie. I wprawdzie w "cyklu nadmorskim" nie jeździłam w tym roku - ie te terminy, odległości i możliwości brania wolnego - ale maraton w Rewalu stał się pretekstem do przyjazdu w rodzinne strony. 

W piątek przed południem wsiedliśmy z Krzysiem do samochodu i ruszyliśmy do Trzebiatowa. Najpierw odwiedziny u mojej chrześnicy, przywitanie z Babcią, wyjazd po pakiety do Rewala i powrót do Trzebiatowa, gdzie czekała już na nas Ciocia Mariolka z Wujkiem Irkiem. Zostaliśmy nakarmieni i zaopiekowani, spędziliśmy przemiły wieczór i poszliśmy spać. 


Rano pobudka o normalnej porze, bo ja zdecydowałam się na dystans MINI, liczący 71 km, a Krzyś zupełnie zrezygnował ze startu z powodu kontuzji kolana. Przejął za to rolę nadwornego fotografa imprezy wyjeżdżając nawet na trasę. Napstrykał ponad 1,5 tys. zdjęć! 



Jadąc do Rewala mijamy pierwszych zawodników z dystansu MEGA, który liczy...198 km i prowadzi na początku do Trzebiatowa i Mrzeżyna. Na starcie witamy się ze znajomymi, niespiesznie ogarniam siebie i rower. Tuż przed startem dowiaduję się, że...startuję na szosie. Rower, który dotychczas zawsze był innym, tym razem okazuje się szosą. Trudno - nie jest to impreza, której wynik ma dla mnie znaczenie w dalszych klasyfikacjach. Startuję. Zaraz za rondem staję na pedały i gonię odjeżdżającą czołówkę - dwóch chłopaków. Jeden z nich niedługo zostaje, drugi mi ucieka. Niedługo później jednak go doganiam. Strasznie wieje i możliwość jazdy po zmianach jest zbawienna. Pod wiatr mamy niezłe tempo, ale naprawdę rozpędzamy się dopiero na odcinku Gryfice-Świerzno, gdy wiatr staje się mniej dokuczliwy. Niestety dogania nas grupka startująca za nami i "porywa" mojego partnera. Na mecie okaże się, że...nie na długo. Na punkcie żywieniowym mijam Krzysia robiącego zdjęcia i z dosyć sprzyjającym wiatrem jadę w stronę Cerkwicy sama. Doganiam zawodnika na szosie z nadzieją na jakieś zmiany. Ale niestety - jeśli są to albo króciutkie, albo z dziurą na 100m. Tak bawić się nie będę. Postanawiam równo jechać swoje. Wprawdzie za moment na mecie okaże się, że powinnam była docisnąć i wyciągnąć z nóg jeszcze więcej, ale o tym za moment... Zaraz za Cerkwicą z naprzeciwka nadjeżdżają "moi" chłopacy - panowie na rowerach innych, z którymi przejeździłam ten sezon - z niektórymi utrzymywałam się po kilka km, z innymi tasowałam się na trasach. Machamy sobie i pozdrawiamy się. Tego dnia współczuję im jednak drugiego kółka. Wiatr jest coraz silniejszy, utrudnia jazdę w każdym kierunku poza tym z nim zgodnym. Wpadam na metę ze średnią ponad 29,5 km/h. Czuję się ujechana. Miałam to szczęście, że połowę trasy jechałam z chłopakiem ze swojej grupy. Mimo ucieczki niemal doganiam go na mecie - wjeżdża tuż przede mną. Niestety - druga połowa i dojazd do mety to już rzeźbienie - czasem gdzieś udało się zahaczyć, czasem nie. I tym sposobem tracę 2,5 minuty do...pierwszego miejsca w K2 na szosach i 1 minutę do drugiego. Jestem trochę rozczarowana, bo wiem, że te niecałe 3 minuty to drobiazg na tych 70km, można to było przeskoczyć i na rowerze innym zdobyć podium szos...no ale... Nie docisnęłam na końcu, na trasie pewnie też o jeden-dwa razy za dużo odpuściłam korbę i wyszło, jak wyszło. Czasem można nie wygrać ;) 

Po maratonie jedziemy do domu, biorę prysznic, Ciocia tłumaczy dokładnie ile i jakiego jedzenia nam zostawia i zaraz później wyjeżdżają z Wujkiem. Ogarniamy się z Krzysiem, jemy obiad i jedziemy na dłuższe odwiedziny u Babci. Dostajemy też zaproszenie do stadniny na konie. Ze sporą ekscytacją idziemy na ujeżdżalnię z wujkiem Krzyśkiem, który towarzyszy na hali swojemu znajomemu. Krzyś zostaje oprowadzony, a ja dostaję nawet wodze do rąk - dziecięce marzenia o jeździe powracają...


I od razu wiadomo, kto jest moim ulubionym księciem
z bajki
Wieczorem wybieramy się znowu do Rewala - tym razem na spotkanie ze znajomymi. Przy meczu siatkówki wspominamy, żartujemy, rozmowy toczą się głośne i ożywione. Niestety - przychodzi pożegnać się - z niektórymi zapewne na kilka kolejnych miesięcy. Wracamy do Trzebiatowa i spotykamy się z moimi przyjaciółmi - kolejne rozmowy toczą się do późnej nocy...

Wstajemy przed południem, pakujemy auto i ruszamy...znowu do Rewala. Tym razem jednak na plażę - ja jestem nad morzem pierwszy raz w roku - to takie dziwne, gdy jeszcze nie tak dawno mieszkało się 10 km od morza, gdy na zachód wyskakiwało się rowerkiem po kolacji... Robimy zdjęcia, wygłupiamy się, Krzyś decyduje się nawet na kąpiel - ja poprzestaję na moczeniu nóg w zimnej wodzie. 

Wieczorem wracamy do Krotoszyna, a ja rano w poniedziałek wsiadam w autobus i z głową pełną wspomnień wracam do Wrocławia. To był bardzo intensywny weekend, wykorzystany chyba do skraju możliwości - naciągnęliśmy czas na maksa, wepchnęliśmy w te niecałe trzy dni ile się dało. 
Rowerowelove

7 komentarzy:

  1. Mój mąż jest fanem kolarstwa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacyjny weekend. Nie ma to jak połączyć przyjemne z pożytecznym... :)
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jeszcze lepiej połączyć przyjemne z przyjemnym :)

      Usuń
  3. Ja podziwiam, bo jedyny maraton, w jakim brałam udział, to jedzenia pizzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdroszczę! Serio! Maraton jedzenia pizzy, to musi być coś pięknego! ;)

      Usuń
  4. O tak! Lubię to zmęczenie po mocnej jeździe na rowerze

    OdpowiedzUsuń