Co to jest 140 km na rowerze dla
ultramaratonki? No nic, niedzielny rodzinny spacerek. A samotne 140
km wietrzną majową nocą na bocznych drogach Dolnego Śląska? To
jedno z najbardziej oczyszczających doświadczeń mojego życia. I
najbardziej wymagających – jak się okazało.
Przed Pięknym Zachodem, na którym
czeka mnie ponad 500 km jazdy niemal non stop postanowiłam sprawdzić
sprzęt – nowe lampy, powerbanki, GPS w telefonie, ułożenie tego
wszystkiego na nowym rowerze. Wzięłam wolne w połowie tygodnia,
który zapowiadał się cieplejszy niż pierwsza połowa maja i z
napięciem obserwowałam prognozy pogody, które z dnia na dzień
robiły się coraz gorsze. Przed samym wyjazdem miałam duże
wątpliwości, czy porywać się na to wyzwanie. Niemniej jednak
rower przygotowałam, naładowałam wszystkie baterie i poszłam do
pracy. Po 18 byłam w domu z jeszcze większymi wątpliwościami.
Według prognoz istniała szansa na suchy przejazd trasy.
Przed 19 nad Wrocławiem rozpętała
się burza – jak szybko przyszła, tak szybko minęła. Chwilę po
20 siedziałam już na rowerze dopingowana przez Krzysia, któremu
trochę żal ponoć był, że nie jedzie ze mną.
Drogi w mieście schły szybko, kałuż
nie było wiele, temperatura zachęcała do jazdy – w końcu było
przyjemnie! Słońca widać nie było, ale chmury na zachodzie
zabarwione były na czerwono. Wydostałam się z Wrocławia i
ruszyłam przed siebie. Z początku mijało mnie jeszcze sporo aut,
ale im dalej od miasta, tym mniej samochodów na drogach. Ale i drogi
miejscami pozostawiały sporo do życzenia – jadąc ta trasa w
ciągu dnia widziałam więcej i lepiej – tym razem na wyboistych
odcinkach musiałam znacznie zwalniać, by nie zostawić koła w
jakiejś wyrwie. Przez od wyjazdu robi się niemal całkiem ciemno,
niskie chmury w oddali rozświetlają błyskawice. Zaczyna kropić.
Zatrzymuję się na przystanku w jednej z mijanych wsi i podłączam
wszystkie kable, włączam dodatkowe lampy, jem i ruszam dalej. W trasie towarzyszą mi batony BA!rdzo Bakallandu - okazują się strzałem w 10 na tę okazję - czekolada oraz bakalie, to doskonały wybór. Zrywa
się wiatr, wzmaga deszcz. I z lewej, i z prawej mam burzę, ale w
żadną nie wjeżdżam.
Momentami widzę tylko ścianę deszczu
rozświetlana moimi lampami. Czasem ich światło odbija się w
ślepiach zwierząt przycupniętych na poboczach – widzę zające,
koty, jeże, myszy i całe zatrzęsienie żab, które rechoczą
głośno w każdym mijanym zbiorniku wodnym. Po pierwszej fali ulewy
jestem już przemoczona – spodnie, buty – do których woda wpływa
od góry, kark, głowa. Przemaka także softshell – jak się
okazuje – nie całkiem. W połowie trasy wyciągnę z jego
kieszonki suche rękawiczki. Momentami zwalniam bardzo – droga
pozostawia wiele do życzenia na pewnych odcinkach, a w czasie
deszczu nie bardzo widać, co kryje się pod wodą. Wiatr wieje z
boku lub przodu, czasem widzę błyski – ale nie jestem już pewna,
czy to wyładowania atmosferyczne, czy rozbłyski kropel deszczu na
moich lampach. Zatrzymuję się na trasie czterokrotnie. Drugi raz –
już za Jaworem,w którym miało nie padać o 23. Padało. Na punkcie
wypoczynkowym na ścieżce rowerowej do Myśliborza zakładam suche
rękawiczki. I zaczynam się bać – w oddali słychać strzały.
Jestem wprawdzie dobrze oświetlona, ale atawistyczny, pierwotny lęk
pozostaje. Kolejny raz staję n a przystanku autobusowym w
Myślinowie. Niesamowicie malowniczy za dnia odcinek drogi w nocy
przyprawia o ciarki – lampy przy drodze nie świecą, jedyne punkty
światła, to niewielkie ogrodowe lampki przy domach i zielone diody
w skrzynkach energetycznych. Droga wiedzie wąwozem między
wzniesieniami, pnie się w górę, jest dobrej jakości, ale
przytłacza ciszą czająca się pod miarowym szumem deszczu –
nawet psy nie szczekają w tej ulewie.
Po chwili wyjeżdżam na główną
drogę łączącą Jawor ze Świerzawą. Asfalt miejscami jest złej
jakości. Zjeżdżam wolniej niż podjeżdżam, palce zaciskam na
klamkach hamulca, szukając pewnego chwytu mokrymi dłońmi.
Postanawiam, że na pierwszej napotkanej stacji benzynowej robię
przerwę. I mam świadomość, że najprawdopodobniej będzie to
dopiero w Jeleniej Górze. Najdłuższy podjazd trasy – Łysa Góra
i długi zjazd do Dziwiszowa z widokiem na rozświetlona poniżej
Jelenią. Na Shellu baton i herbata, którą poparzyłam
podniebienie, ale piłam ją wolniej, niż chciałam, bo trzęsę się
z zimna tak, że ledwie utrzymuje kubeczek. Jedna z przednich lamp
gaśnie – mam nadzieję, ze to tylko koniec prądu, a nie woda.
Wymieniam więc baterie w drugiej i ruszam – przede mną ostatnie
30 km – droga którą dobrze znam. Deszcz towarzyszy mi
nieprzerwanie, ale ten odcinek jest bardzo dobrej jakości, tylko
ostatnie 5 km jest dziurawe – Przecznica-Gierczyn. Najpierw jednak
Stara, Nowa, Mała Kamienica, Kwieciszowice, Prochowa, podjazd pod
kopalnię w Rębiszowie... I mgła. Wystraszyłam się, że przegapię
swój skręt w lewo i w efekcie skręciłam dużo za wcześnie.
Niemal od razu się zorientowałam i ruszyłam dalej w dół do
skrzyżowania. Przecznica, dziury, skręt i podjazd do domu. I znowu
mgła – nie widać żadnych świateł, a półtorakilometrowy
podjazd zdaje się nie kończyć. I gdy już, zupełnie
irracjonalnie, zaczynam się zastanawiać, czy to na pewno TA droga, widzę światło przed Domkiem Pod Orzechem. Zatrzymuję się, robię
zdjęcie i wdrapuję się pieszo do domu. Gringo budzi się z
wrzaskiem, mama przygotowuje goraca herbatę, dochodzę do siebie w
ciepłej kąpieli. 7 godzin to bardzo dużo, jak na moja obecną
formę. 6 godzin w ciemnościach deszczu i wietrze. Jest po 4 rano,
gdy w końcu przytulam głowę do poduszki i zasypiam. W tym czasie z
mojej kurtki kapie woda, która zrobi niemałą kałużę na
podłodze. Z włosów wypłukałam piach, który na dnie wanny tworzy
wyraźną smugę, ubrania ubłocone mam także od środka...
Tyle widziałam z asfaltu przy domu... |
Rano budzę się z Mimim grzejącym mi kolana, wypijam kawę patrząc w mgłę za oknem. Czuję się jak po dobrej imprezie - mam ciężką głowę, świat widzę, jak przez bańkę i nogi mnie bolą. Biorę się jednak w garść i jadę załatwić urzędowe sprawy z Mamą. Później kolejna kawa, ciasto, trochę dalszego dogorywania w łóżku i w fotelu, obiad i powrotna podróż do Wrocławia - tę odbyłam pociągiem.
Lampy działają, GPS też. Głowa dała radę w pełnej samotności, w wietrze i deszczu, da więc też radę za półtora tygodnia - trzymajcie kciuki! 500 km przede mną!
Co tu dużo mówić...podziwiam. Kobieto, jesteś szalona! I pozytywnie zakręcona:D
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)
Każdy z nas ma jakieś swoje szaleństwo :) Pozdrawiam cieplutko!
UsuńTwój nick Chuda wskazuje na mikre ciało, ale duch wielki, tak samo odwaga:-)
OdpowiedzUsuńMyślę, że mama pełna niepokoju czekała na Twój przyjazd, jak to zawsze mama; pozdrawiam serdecznie.
Wielką mam przede wszystkim wiarę we własne możliwości - dzięki mamusia między innymi :) Miałam też zapewnienie, że w razie czego mam dzwonić - nawet w środku nocy wsiądzie w auto i zbierze mnie z trasy - jak to mama <3
UsuńPozdrowionka!
O rany, słowa podziwu to za mało, aby wyrazić uznanie dla takiej przygody. :)
OdpowiedzUsuńPrzygoda niesamowita - pierwszy raz wybrałam się samotnie w taką trasę nocą.
UsuńSzaleństwo! Tyle kilometrów i jeszcze po nocy! A jak reagowali kierowcy?
OdpowiedzUsuńKierowców...nie było! Po 21 minęło mnie może z 15 samochodów! :D
UsuńDo odważnych świat należy!
OdpowiedzUsuńDokładnie tak! W tej maksymie jest wiele racji :)
UsuńZa dnia mało kto taką trasę robi (może nie pod względem dystansu, ale taki przeskok z wielkiego miasta do mniejszej wioski różnie uczęszczanymi drogami), a co dopiero nocą. Z jednej strony walka z samym sobą, z drugiej przygody ze zwierzakami, które nocą są aktywne, a do tego taka pogoda i noc (a jak wiadomo - wypada mieć ograniczone zaufanie do kierowców). Ale ponoć w życiu chodzi o wyzwania - super przygoda!
OdpowiedzUsuńSzalona! ;D Pozytywnie! Barwo dla Ciebie :)
OdpowiedzUsuńCześka - cała Ty :D
OdpowiedzUsuńCo to jest 140 km rowerem? Jak dla mnie akurat na kilkudniową wielką wyprawę.
OdpowiedzUsuńCzesiu, gratuluję odwagi i wytrwałości.
Dziękuję Krzysztofie - dla mnie, teoretycznie, taki dystans to pestka. W praktyce - jak się okazało - różnie to bywa :D
UsuńJak Ty napisałaś? "Czuję się jak po dobrej imprezie - mam ciężką głowę..."
OdpowiedzUsuńA ja najbardziej wspominam imprezy, z których niewiele pamiętam...