Ustalając kalendarz startów wiedziałam jedno - Piękny Zachód znajdzie się w nim na pewno. Zeszłoroczna impreza na tyle dobrze zapisała się w mojej pamięci, że ie widziałam możliwości pominięcia tegorocznej edycji. Gdy tylko ruszyły zapisy,w raz z Krzysiem wpisaliśmy się na listę, opłaciliśmy niezbędne opłaty i czekaliśmy...
7 czerwca wstaliśmy bez budzika, spakowaliśmy przygotowane dzień wcześniej toboły i rowery do auta i ruszyliśmy do Niesulic nad jeziorem Niesłysz. Dzień wcześniej pisze do mnie na FB Kinga, z którą startuję w grupie - chce dopytać o kilka rzeczy, pierwszy raz startuje w Ultra. Dzwoni też, gdy jedziemy do Niesulic - pyta, co wzięłam, ma być bardzo zimno nocą. Dzielimy się spostrzeżeniami, rzucam, ze mam tylko krótkie spodnie, bo nogawek się nie dorobiłam, a długie ostatnio mnie poobcierały Wówczas Kinga proponuje, że...weźmie nogawki również dla mnie. Kilka godzin w aucie, przerwa na kawę, zdjęcia pod pomnikiem Chrystusa (który, sorry, przypomina mi filmowego Aragorna), obiad w Świebodzinie i krótka przechadzka po rynku i docieramy na miejsce - ponownie zarezerwowałam noclegi w OW Irena.
Fot: Tomek |
Poranek przychodzi zbyt wcześnie. Wstajemy, ogarniamy się i schodzimy na śniadanie - kanapki, jajecznica, herbata. Ubieranie się, sprawdzanie, czy wszystko spakowaliśmy, w końcu zejście na start - ostatnie rozmowy, pamiątkowe zdjęcia. Z Jackiem umawiam się w Karpaczu, on sam zapowiada, że widzi mnie po 100 km. Z Krzysiem żegnam się do następnego rana - nie planuję widzieć go na trasie. Obaj panowie startują przede mną. Robię zdjęcia Krzysiowi na linii startu, nagrywam ten moment i idę zająć się własnym rowerem - czas zamontować na nim nadajnik, który będzie nieprzerwanie nadawał pozycję kropki 615 w czasie rzeczywistym. O 8:50 8 czerwca ruszam.
Fot: Gazeta Lubuska |
Fot: Uniteg Colours of Cycling |
Chwila skupienia przed dalszą jazdą... Fot: Uniteg Colours of Cycling |
Fot: Uniteg Colours of Cycling |
Fot: Tomek |
Fot.:Tomek |
Na punkcie spędzam właściwie równą godzinę - kolega Tomek z nr 619 znalazł na szczęście kompana do dalszej jazdy, w międzyczasie na punkt wjeżdżają też Szerszenie z Kingą, wszyscy jednak ruszają w drogę wcześniej niż ja. Gdy zbieramy się już do wyjazdu Tomek ze śmiechem stwierdza, że spędziłam na tym punkcie najwięcej czasu z dotychczasowych uczestników, Krzyś narzeka później, że niepotrzebnie czekałam tracąc cenny czas - są jednak rzeczy ważne i ważniejsze. Wciąż jeszcze miałam zapas czasu, by osiągnąć swój cel, a od miejsc, czy pucharów istotniejsze było jednak mieć pewność, że wszystko jest ok i dojedzie do Niesulic w jednym kawałku.
Podjazd pod Wang zrobiliśmy równo, na zjeździe zachwycaliśmy się zachodem słońca, widzieliśmy liska, a Krzyś postanowił założyć nogawki. Ja swoje miałam wraz z wiatrówką przyklejone do ramy - zaplanowałam zakładać je dopiero w Kościelnikach. W drodze do krajowej drogi nr 3 mija nas karetka, z okna wychyla się ratowniczka, która badała Kryśka w Ścięgnach i macha nam z uśmiechem. Drugi raz mijają nas w czasie podjazdu pod Zakręt śmierci, który męczymy niemiłosiernie. Zastanawiam się, czy mieli wezwania w pobliżu, czy po prostu chcieli się upewnić, że ich niedawny pacjent przeżyje przejazd przez góry. Niezależnie - ich obecność była pokrzepiająca, szczególnie, że w tym roku zabrakło na maratonie obecności motocyklistów (ogromnie mi tego brakowało). Zjazd do Świeradowa na długim odcinku okazał się...płaski! Jadąc 30 km/h z utęsknieniem wyczekiwałam ujemnych procentów na Garminie. Te pojawiły się dopiero w okolicach Rozdroża Izerskiego. Kilkanaście km przez góry i byłabym u mamy... Na zjeździe mijamy ubierających się Szerszeni. Nie dziwię się im - robi się naprawdę zimno, ale nie chcę tracić czasu. Lecimy ledwie kawałeczek od Domku pod Orzechem, ochota by tam pojechać, wziąć gorąca kąpiel napić się czekolady, zasnąć z kotami w łóżku była dojmująca. Jedziemy jednak dalej. Na dziurach w Pobiednej przestaje mi się ładować telefon i Garmin - są na jednym powerbanku. Stwierdzam, że może wtyczki się poluzowały. Znam trasę, więc GPS na razie wygaszam, a Garmin zdążył się naładować.
Fot: Uniteg Colours of Cycling |
Fot: Uniteg Colours of Cycling |
Ruszamy dalej. Do mety 75 km, zaczyna boleć mnie lewe kolano. Coraz trudniej przychodzi mi naciskanie pedałów, staram się jednak utrzymać w grupie. Nie jestem już jednak zdolna do ataków, które chciałby podjąć Krzyś. Mówię mu, żeby leciał z Piotrem, który też się aż wyrywa do wyższego tempa, ale on nie chce mnie zostawiać. Chyba w Krośnie Odrzańskim przelatujemy w pędzie przez bruk, pod powiekami rozbłyskają mi gwiazdy. Ostatni raz z bólu płakałam w liceum. Jestem w stanie już tylko kręcić korbą, jakiekolwiek dociśnięcie lewą nogą przypłacam ostrym bólem. Stajemy na wahadle, odruchowo wypinam lewą nogę i okazuje się to ogromnym błędem - ponowne wpięcie buta wymaga dociśnięcia stopy do pedała - dłuższą chwilę mam z tym problem. Grupa odjeżdża. Do mety jest już niedaleko, ale Krzyś postanawia ze mną zostać, mimo iż bardziej się czołgam niż jadę. Zagaduje, kręci filmiki, motywuje do podejmowania wysiłku. Chwilami jadę po płaskim poniżej 20 km/h.
Fot: Tomek |
- Najlepszy miał czas 5:10 na 120 km, najlepsza ok 6:40. - Pada odpowiedź.
- A Czesia jaki ma? - Krzysiek pyta wskazując na mnie.
- No to jej czas. - Odpowiada Główny Sędzia.
W ten właśnie sposób dowiedziałam się, że wygrałam klasyfikację górską mimo godzinnego postoju w Karpaczu (miał być minimum połowę krótszy).
Zaraz potem zjedliśmy makaron z sosem i ruszyliśmy do pokoju, by się ogarnąć. Po prysznicu, owinięta kolorowym kocem czekałam jeszcze na przyjazd Kingi - zapowiedziałam, że będę stać na mecie z piwem. Wykręciła świetny czas 24:33, a jej nogawki naprawdę uratowały mi życie (chociaż ich późne założenie chyba przyczyniło się do bólu kolana).
Outfit "Przejechałam 500 km, więc mogę!" Fot: Tomek |
Wchodzenie po schodach przez cały dzień sprawia mi ogromny problem, staram się więc ograniczyć je do minimum. Kręcę się, grzeję w słońcu, witam kolejnych znajomych, na półtorej godziny kładę spać, schodzę na zamówiony obiad - po tych zupach i makaronach schabowy z ziemniakami smakował wybornie. Wtedy też podszedł do mnie jeden z zawodników i przyznał, że do jego udziału przyczyniła się moja zeszłoroczna relacja blogu - to było naprawdę mega miłe! Dzięki!
Po obiedzie wraz z Tomkiem idę nad jezioro - na moją prośbę przywiózł ze sobą kajak, w niedzielne popołudnie miałam więc najlepszą miejscówkę do relaksu nad jeziorem Niesłysz - na jego środku...
Naprawdę - tego dnia, mało co sprawiłoby mi taką frajdę, jak godzina na wodzie - trochę powiosłowałam, trochę poleżałam, miałam możliwość podziwiania manewrów kilku żaglówek sunących po akwenie. Przed 16 wróciłam do ośrodka na uroczystą dekorację. Dekorowano najlepszego zawodnika i zawodniczkę oraz najlepszego górala i góralkę. Trochę szkoda, że nie całe podium, przynajmniej w klasyfikacji ogólnej. Zajęłam pierwsze miejsce w obu kategoriach kobiecych, Kinga w obu była druga. Wśród mężczyzn dwukrotnie najlepszy był natomiast Paweł Miłkowski - przejechał całość solo w 18 godzin.
Naprawdę - tego dnia, mało co sprawiłoby mi taką frajdę, jak godzina na wodzie - trochę powiosłowałam, trochę poleżałam, miałam możliwość podziwiania manewrów kilku żaglówek sunących po akwenie. Przed 16 wróciłam do ośrodka na uroczystą dekorację. Dekorowano najlepszego zawodnika i zawodniczkę oraz najlepszego górala i góralkę. Trochę szkoda, że nie całe podium, przynajmniej w klasyfikacji ogólnej. Zajęłam pierwsze miejsce w obu kategoriach kobiecych, Kinga w obu była druga. Wśród mężczyzn dwukrotnie najlepszy był natomiast Paweł Miłkowski - przejechał całość solo w 18 godzin.
Zrealizowałam założony cel. "Złamałam" 24 godziny. Złamałam tez 23 godziny. I wygrałam, co było do wygrania. Oraz dowiedziałam się, że trzeba koniecznie zaopatrzyć się w nogawki. I w dmuchany kajak. Ale nogawki są tańsze. Krzyś nauczył się czegoś o własnym organizmie, Jacek pojechał fenomenalnie, w dodatku w większości sam, a Kinga okazała się przesympatyczną i niesamowicie silną dziewczyną.
Chyba musiałam jechać szybko... |
W poniedziałek wstaliśmy późno, bez budzika. Śniadanie jadłam słuchając ciszy i ptaków na niesulickim tarasie. Później pakowanie auta i trochę plażowania nad jeziorem. Lewe kolano przestało boleć, czułam już tylko mięśnie - ale to chyba normalne po takim dystansie...
To były piękne dni. To było wspaniałe 529 km. Obfite w emocje i uczucia. Pełne rozmów, sympatii i radości.
Czas całkowity: 22:48
Czas jazdy: 19:56
Średnia prędkość: 26,7 km/h
Maksymalna prędkość: 60 km/h
Tętno śr/max: 145/193
Kalorie: 6089 (ile to czekolad!!!)
Temperatura max/min: 34/5 st. C.
Ok 4000 m w górę
Link do STRAVY
Relacja Krzysia
Czas całkowity: 22:48
Czas jazdy: 19:56
Średnia prędkość: 26,7 km/h
Maksymalna prędkość: 60 km/h
Tętno śr/max: 145/193
Kalorie: 6089 (ile to czekolad!!!)
Temperatura max/min: 34/5 st. C.
Ok 4000 m w górę
Link do STRAVY
Relacja Krzysia
Wielkie gratulacje.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńOgromne gratulacje :)
OdpowiedzUsuńDzięki! :)
UsuńGratulacje! Podziwiam za pasje I za sile !
OdpowiedzUsuńDziękuję, to miłe :)
UsuńSuper! Podziwiam! Ogromne gratulacje!
OdpowiedzUsuńTo wyczyn, przemóc własne słabości, ból, a najważniejsze, nie patrzyliście oboje z Krzysiem, aby tylko wygrać, a wspieraliście się wzajemnie w chwilach kryzysu; to dobrze wróży na przyszłość:-) gratuluję Wam i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńMiałam świadomość, że jeśli Go zostawię w tym Karpaczu, to całą drogę będę się tylko zastanawiała, co z nim - czy jedzie, jak jedzie, czy nic mu nie jest. Pozdrawiamy cieplutko :)
Usuńśniadanie i śpiew ptaków - to brzmi super!
OdpowiedzUsuńBrzmiało i smakowało wybornie! :D
UsuńGratulacje i podziwiam :-)
OdpowiedzUsuńChociaż jeżdżę na rowerze na taki maraton bym się nie odważyła....
Jednak rower to jest to :-)
Każdy z nas ma swoje maratony ;)
UsuńGratuluję! Ogromna przygoda i frajda!
OdpowiedzUsuńMięśnie masz stalowe, dziewczyno, co dziwi, gdy spojrzy się na Twoje nogi, bo tej stali wcale a wcale nie widać.
OdpowiedzUsuńGratuluję. Wyczyn dla mnie zupełnie kosmiczny.
Mięśnie, jak mięśnie - na takim dystansie, to przede wszystkim głowa Krzysztofie. :)
UsuńBrawo Młoda 😘😘😘
OdpowiedzUsuńDzięki! Wpadnijcie w odwiedziny do Wrocławia!
UsuńGratulacje! Nie wiem czy podjęłabym się takiego wyzwania!
OdpowiedzUsuńgratulacje, a co do zdobytej wiedzy... w przyszłym roku będzie Ci łatwiej ;-)
OdpowiedzUsuńGratulacje! Super, że wygrałaś. Wysiłek się opłacił, a i widoki miałaś piękne...
OdpowiedzUsuńTak było z tą ubiegłoroczną relacją - czułem, że to miejsce na debiut w ultra i faktycznie było super, dzięki :) Gratuluję świetnego czasu!
OdpowiedzUsuńA ja gratuluję podjęcia tej decyzji :)
UsuńCześć, bardzo fajna relacja. I świetny wynik! Też jechałem (nr 531). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńHej! Cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu, również gratuluję.
UsuńRewelacyjnie czyta się takie relacje, wiem, że mnie na taki wyczyn nie stać, z różnych powodów, dlatego chętnie przysłuchuję się drodze do sportowego sukcesu innych. Wielkie gratulacje! :)
OdpowiedzUsuńSzczerze podziwiam każdego, kto wsiada na rower - dla mnie to maszyna do zabijania :D Ostatnie kilka razy kończyło się nie tylko zakwasami, ale co gorsza - bolesnymi upadkami...;)
OdpowiedzUsuń