wtorek, 11 czerwca 2019

Są rzeczy ważne. I ważniejsze...

Ustalając kalendarz startów wiedziałam jedno - Piękny Zachód znajdzie się w nim na pewno. Zeszłoroczna impreza na tyle dobrze zapisała się w mojej pamięci, że ie widziałam możliwości pominięcia tegorocznej edycji.  Gdy tylko ruszyły zapisy,w raz z Krzysiem wpisaliśmy się na listę, opłaciliśmy niezbędne opłaty i czekaliśmy...


7 czerwca wstaliśmy bez budzika, spakowaliśmy przygotowane dzień wcześniej toboły i rowery do auta i ruszyliśmy do Niesulic nad jeziorem Niesłysz. Dzień wcześniej pisze do mnie na FB Kinga, z którą startuję w grupie - chce dopytać o kilka rzeczy, pierwszy raz startuje w Ultra. Dzwoni też, gdy jedziemy do Niesulic - pyta, co wzięłam, ma być bardzo zimno nocą. Dzielimy się spostrzeżeniami,  rzucam, ze mam tylko krótkie spodnie, bo nogawek się nie dorobiłam, a długie ostatnio mnie poobcierały Wówczas Kinga proponuje, że...weźmie nogawki również dla mnie. Kilka godzin w aucie, przerwa na kawę, zdjęcia pod pomnikiem Chrystusa (który, sorry, przypomina mi filmowego Aragorna), obiad w Świebodzinie i krótka przechadzka po rynku i docieramy na miejsce - ponownie zarezerwowałam noclegi w OW Irena.

Fot: Tomek
Spora część zawodników już jest - witamy się, rozpakowujemy auto, odbieramy pakiety startowe. Wybieramy się na spacer nad jezioro, spędzamy chwilę na kocu łapiąc słońce. Przed odprawą techniczną i kolacją uzbrajam rower we wszystkie urządzenia - lampy, powerbanki, licznik, telefon z nawigacją. Szykuję przepak, rzeczy do spakowania w koszulkę, przypinam i naklejam wymagane numery. Poznaję Kingę oraz jej męża - dziewczyna jest przesympatyczna, nogawki trochę luźne, ale dadzą radę. Zgadujemy się, że jesteśmy w stanie utrzymywać podobne tempo, więc możemy niemałą część trasy jechać razem. Przy kolacji dołącza do nas Jacek, po chwili z pokoju schodzi także Krzyś. Wieczorne spotkanie rozpoczyna się od minuty ciszy pamięci Tomka Żorawowicza, który zginął wcześniej wskutek wypadku na Maratonie Podróżnika. To wydarzenie uświadamia, po raz kolejny, jak kruche jest życie człowieka. Po chwili zadumy następuje właściwa część odprawy - informacje na ile wcześniej należy stawić się przed startem, co będzie można zjeść na punktach, przypomniane są najistotniejsze zasady. Pokrótce przypomniana zostaje też historia całego cyklu w Ultramaratonach. Po kolacji i odprawie szykujemy się powoli do spania. Budzik nastawiamy na 6:30 i próbujemy złapać parę godzin snu przed kolejną bezsenną dobą. Trochę utrudnia nam to grupa fanów piłki nożnej, którzy z uporem maniaków postanawiają oglądać spotkanie na telewizorze stojącym w hallu ośrodka włączonym niemal na cały regulator za nic mając sobie innych. W końcu jednak zasypiamy.

Poranek przychodzi zbyt wcześnie. Wstajemy, ogarniamy się i schodzimy na śniadanie - kanapki, jajecznica, herbata. Ubieranie się, sprawdzanie, czy wszystko spakowaliśmy, w końcu zejście na start - ostatnie rozmowy, pamiątkowe zdjęcia. Z Jackiem umawiam się w Karpaczu, on sam zapowiada, że widzi mnie po 100 km. Z Krzysiem żegnam się do następnego rana - nie planuję widzieć go na trasie. Obaj panowie startują przede mną. Robię zdjęcia Krzysiowi na linii startu, nagrywam ten moment i idę zająć się własnym rowerem - czas zamontować na nim nadajnik, który będzie nieprzerwanie nadawał pozycję kropki 615 w czasie rzeczywistym. O 8:50 8 czerwca ruszam. 

Fot: Gazeta Lubuska
Od startu jedziemy z Kingą, jeden z chłopaków z naszej grupy ucieka, trzech zostaje z tyłu. Dwóch po chwili do nas dołącza, kolega, który wystrzelił stoi kawałek dalej na poboczu, po chwili także nas dogania. Lecimy po zmianach do Świebodzina. Na wiadukcie jeden z chłopaków zaciąga, Kinga zostaje. Czekam na nią, widzę z przodu dużą grupę jadącą spokojniejszym tempem i postanawiam, że możemy się tam załapać, jak będzie za słabo - odpoczniemy i skoczymy. Dociągam moją kompankę, okazuje się, że reszta naszej grupy też została w tym miejscu. Trzon grupy stanowi czterech Szerszeni. Grupa jest duża - kilkunastoosobowa, narzucone tempo dość szybkie, ale do utrzymania. Kilkakrotnie wychodzę na zmianę - wprawdzie krótszą niż większość chłopaków, ale nie wolniejszą. ;) Grupa się tasuje - ktoś odpada, ktoś wyskakuje do przodu, ktoś się podłapuje, ale cały czas jestem ja, Kinga i czterech Szerszeni. Edward, Henryk, Mariusz i Paweł - chronią nas przed uciążliwym bocznym wiatrem, dociągają, gdy zdarzy się zostać, żartują, śpiewają. Wpadamy na pierwszy punkt w Kożuchowie. Łapię słodką bułkę i arbuza, uzupełniam wodę w bidonie. Po zeszłorocznych sensacjach żołądkowych i braku normalnego jedzenia na pierwszych punktach postanawiam jeść. W tym roku punkt rozstawiony zostaje w namiotach przy stadionie (i już istnieje, gdy przyjeżdżam), jedzenia jest dużo - poza słodkimi drożdżówkami, kanapki z kurczakiem albo bekonem i jajkiem, owoce, picie, batoniki, pepsi... Dojeżdża też mąż Kingi z lampką, której zapomniała z domu - cieszy się, że jednak będzie miała również porządne światło na jazdę nocną. 

Fot: Uniteg Colours of Cycling
Jedziemy dalej. Na 133 km wita nas Zajazd Leśny w Dąbrowie Bolesławieckiej. Wita nas fotograf, spotykamy tam też Gosię z grupą, nie ma z nimi już jednak Jacka. część grupy postanawia zjeść makaron z sosem, ja decyduję się na babeczkę z lukrem cytrynowym. A później kolejną. I jeszcze jedną. Zagryzam arbuzem, popijam colą, dobijam żelem. Cukier uzupełniony, można jechać dalej. Gdy szykujemy się do jazdy dojeżdża Ewa. Zaczynają się pagórki, wzmaga się też upał. Boję się trochę ruszać przednią przerzutkę, gdyż w drodze do mamy sakwa naciągnęła mi linki i ta część osprzętu nie działała prawidłowo. Przepycham więc hopki po 8-9% z blatu. Takie nachylenia utrzymują się na szczęście po kilkanaście, maksymalnie kilkadziesiąt metrów, daję więc radę. Na kilka km przed punktem w Kaczorowie zaczynam być głodna, upał daje mi się we znaki, jadę trochę na autopilocie. 
Chwila skupienia przed dalszą jazdą... Fot: Uniteg Colours of Cycling

Fot: Uniteg Colours of Cycling
W Kaczorowie wita mnie pan Czesław, który już dzień wcześniej zapowiedział mi, że w tym roku będzie miał dla mnie na punkcie normalne jedzenie i nie będę musiała mieć własnego cateringu - ciesze się, gdyż mój zeszłoroczny dostawca, w tym roku przecież także startuje. Wciągam więc miseczkę żurku, wafelka, arbuza, wafelka i znowu arbuza... W czasie całego maratonu mogłam zjeść dobre pół arbuza - był przepyszny! Uzupełniam też wodę. Czekam na Kingę, gdy Szerszenie już ruszają. Z punktu ruszamy więc we dwie. Moja towarzysza na podjeździe stwierdza, że mam jechać i na nią nie czekać. Nie czuję się z tym dobrze - nie chcę jej zostawiać, zakładałam, że dojedziemy razem. Instruuję ją na jakich momentach trasy ma uważać i lecę gonić Szerszeni. Dojeżdżam do nich dwie górki dalej, Kinga dociera na najbliższych światłach. Na jednym z pagórków wychodzę na zmianę. Staram się nie skakać, ale i tak grupa zostaje z tyłu, gdy już postanawiam zwolnić doskakuje do mnie Tomasz z nr 619 i daje mi mocną zmianę. Z myślą, że przypłacę to później z pewnością ogromnym zmęczeniem, ruszam za nim. Pyta, czy mam GPS, jego bowiem zawiódł sprzęt. Mój działa, informuję jednak, że przy takim tempie prędzej czy później strzelę. Prędkość jest wysoka, dojeżdża do nas jeszcze dwóch chłopaków, ale po chwili zostają z tyłu i do Karpacza jedziemy we dwoje. Ja mam w planach zjeść i się przebrać, informuję więc kompana, że będę potrzebowała parę minut więcej. Na tych kilku mu nie zależy, przystaje więc na to. Z zeszłego roku pamiętam, że punkt jest w miejscu niezwykle malowniczym, ale trudno jest wytłumaczyć drogę dojazdową. Co więcej - okazuje się, że w tym roku dojeżdżamy tam od drugiej strony. 

Fot: Tomek
Na punkcie w Ścięgnach, zgodnie z zapowiedzią spotykam Jacka. I zupełnie dla mnie niespodziewanie Krzysia, którego po szybkim przywitaniu wskazuje Jacek. Sam już rusza dalej. Krzysiek się wyjechał. Zaliczył kryzys, komandor obecny na punkcie zapowiedział mu, że zostaje zdjęty z trasy i niedopuszczony do dalszej jazdy, ma wrócić do Niesulic wraz z Tomkiem, który przyjechał robić zdjęcia. Ale tego dowiaduję się dopiero po chwili - najpierw pełna najgorszych przeczuć podchodzę do mojego chłopaka i zanim się odezwę szybko sprawdzam, czy nie ma śladów jakiegoś wypadku - siedzi zasłonięty oparciem kanapy, ze zwieszoną głową. Nogi całe, ręce całe, roweru nie widzę, to nie będę sprawdzać. Po chwili otrzymuje obiad - pierogi proponowane przez organizatorów zupełnie mu nie odpowiadają - pierogów po prostu nie je i już. Za to kurczaka i ziemniaki - jak najbardziej. Przyjeżdża wezwana do niego karetka - podstawowe badania wychodzą ok, kryzys minął. Ja w tym czasie zjadam swój obiad - zupę gulaszową z kluseczkami i pierogi, zmieniam strój, przepakowuję się. Po kilku telefonach Krzyś otrzymuje zgodę na dalszy start, ruszamy więc razem. Tomek robi nam zdjęcie na tle Śnieżki. 
Fot.:Tomek

Na punkcie spędzam właściwie równą godzinę - kolega Tomek z nr 619 znalazł na szczęście kompana do dalszej jazdy, w międzyczasie na punkt wjeżdżają też Szerszenie z Kingą, wszyscy jednak ruszają w drogę wcześniej niż ja. Gdy zbieramy się już do wyjazdu Tomek ze śmiechem stwierdza, że spędziłam na tym punkcie najwięcej czasu z dotychczasowych uczestników, Krzyś narzeka później, że niepotrzebnie czekałam tracąc cenny czas - są jednak rzeczy ważne i ważniejsze. Wciąż jeszcze miałam zapas czasu, by osiągnąć swój cel, a od miejsc, czy pucharów istotniejsze było jednak mieć pewność, że wszystko jest ok i dojedzie do Niesulic w jednym kawałku. 

Podjazd pod Wang zrobiliśmy równo, na zjeździe zachwycaliśmy się zachodem słońca, widzieliśmy liska, a Krzyś postanowił założyć nogawki. Ja swoje miałam wraz z wiatrówką przyklejone do ramy - zaplanowałam zakładać je dopiero w Kościelnikach. W drodze do krajowej drogi nr 3 mija nas karetka, z okna wychyla się ratowniczka, która badała Kryśka w Ścięgnach i macha nam z uśmiechem. Drugi raz mijają nas w czasie podjazdu pod Zakręt śmierci, który męczymy niemiłosiernie. Zastanawiam się, czy mieli wezwania w pobliżu, czy po prostu chcieli się upewnić, że ich niedawny pacjent przeżyje przejazd przez góry. Niezależnie - ich obecność była pokrzepiająca, szczególnie, że w tym roku zabrakło na maratonie obecności motocyklistów (ogromnie mi tego brakowało). Zjazd do Świeradowa na długim odcinku okazał się...płaski! Jadąc 30 km/h z utęsknieniem wyczekiwałam ujemnych procentów na Garminie. Te pojawiły się dopiero w okolicach Rozdroża Izerskiego. Kilkanaście km przez góry i byłabym u mamy... Na zjeździe mijamy ubierających się Szerszeni. Nie dziwię się im - robi się naprawdę zimno, ale nie chcę tracić czasu. Lecimy ledwie kawałeczek od Domku pod Orzechem, ochota by tam pojechać, wziąć gorąca kąpiel napić się czekolady, zasnąć z kotami w łóżku była dojmująca. Jedziemy jednak dalej. Na dziurach w Pobiednej przestaje mi się ładować telefon i Garmin - są na jednym powerbanku. Stwierdzam, że może wtyczki się poluzowały. Znam trasę, więc GPS na razie wygaszam, a Garmin zdążył się naładować. 

Fot: Uniteg Colours of Cycling
Dojeżdżamy do Babiego Lata w Kościelnikach. I znowu - jak rok temu - sprawna, szybka i życzliwa obsługa punktu. Pieczątki, podpisy, jedzenie. Krzyś wciąga talerz grochówki w takim tempie, że mija mi wszelki strach o jego dojazd do mety. Ja się ubieram - jestem przemarznięta. Nogawki są luźne, ale zdecydowanie ratują mi życie. Wypijam dwa kubki gorącej herbaty z cukrem, doprawiam kubkiem wrzątku z cukrem, zajadam dwoma kawałkami przepysznego sernika - leciutkiego, rozpływającego się w ustach. Na grochówkę nie mam ochoty. Szerszenie wpadają i lecą dalej, gdy my jeszcze uzupełniamy warstwy i dochodzimy do właściwej temperatury. Wyciągam awaryjny powerbank i pytam o taśmę klejącą, tłumacząc pokrótce po co. Byłabym wdzięczna nawet za zwykłą, a otrzymuję srebrną zbrojoną. Ale czego się spodziewałam - rok temu prosząc o papierowy ręcznik, żeby wytrzeć okulary dostałam irchę. Niechętnie ruszamy w dalszą drogę. Kolejny punkt w Żaganiu. Duża część drogi prowadzi teraz przez lasy, jest już zupełnie ciemno księżyc chyli się ku zachodowi. Kontrolujemy wzajemnie swoje lampy, Krzyś wychodzi na prowadzenie, ja - podobnie jak rok temu - mam godzinę, gdy walczę ze snem. Oczy piekące przez cały dzień z powodu jakiegoś uczulenia czy przesuszenia teraz pieką jeszcze z niewyspania. Ale trzymam się, jadę. Krzysiek czasem coś zagaduje, wiem że też jest zmęczony, ale w przeciwieństwie do mnie - zaczyna odzyskiwać siły. Ponownie wyprzedzamy Szerszeni. Dołącza do nas Piotr z nr 589, jego zmiany są jednak na skraju moich możliwości.

Fot: Uniteg Colours of Cycling
Dojeżdżamy do Żagania, punkt na hali sportowej z możliwością przespania się na materacach. Obsługa rzeczowa i zdecydowana - dokładnie taka, jakiej potrzebuję w tym momencie. "Rowery tu, pieczątki tu, tu podpisz, twoja wyprawka - do ręki dostaję bułkę, baton i pepsi - w sali obok można usiąść i zjeść." Siadam, jem, robię herbatę. Dojeżdżają Szerszenie, razem ruszamy do Lubska. Na 30 km robi się już szaro. Zanim wejdę do restauracji Sajgonka, w której znajduje się ostatni z punktów kontrolnych, przed wejście wita mnie...Czarek ze Świnoujścia. Ściska mnie serdecznie i ciepłym głosem, zaprasza wszystkich. Część ekipy wciąga szybko makaron, ja znów decyduję się na herbatę i wafelek. Poprawiam żelem. Na punkcie jest także Tomek Gapiński - w tym roku tak wspiera swoją Ewę. Pytam o Kingę - wyjechała już z Żagania, jedzie z dwoma chłopakami, z którymi widziałam ją chyba na podjeździe w Karpaczu - robię się o nią spokojna - jedzie naprawdę ładnie. 

Ruszamy dalej. Do mety 75 km, zaczyna boleć mnie lewe kolano. Coraz trudniej przychodzi mi naciskanie pedałów, staram się jednak utrzymać w grupie. Nie jestem już jednak zdolna do ataków, które chciałby podjąć Krzyś. Mówię mu, żeby leciał z Piotrem, który też się aż wyrywa do wyższego tempa, ale on nie chce mnie zostawiać. Chyba w Krośnie Odrzańskim przelatujemy w pędzie przez bruk, pod powiekami rozbłyskają mi gwiazdy. Ostatni raz z bólu płakałam w liceum. Jestem w stanie już tylko kręcić korbą, jakiekolwiek dociśnięcie lewą nogą przypłacam ostrym bólem. Stajemy na wahadle, odruchowo wypinam lewą nogę i okazuje się to ogromnym błędem - ponowne wpięcie buta wymaga dociśnięcia stopy do pedała - dłuższą chwilę mam z tym problem. Grupa odjeżdża. Do mety jest już niedaleko, ale Krzyś postanawia ze mną zostać, mimo iż bardziej się czołgam niż jadę. Zagaduje, kręci filmiki, motywuje do podejmowania wysiłku. Chwilami jadę po płaskim poniżej 20 km/h. 

Fot: Tomek
Przed metą witają nas okrzyki Mamy Jacka, na mecie wita nas Tomek z aparatem i Jacek, instruują którędy do Oskara po pieczątkę. Kończymy. Ja z czasem 22:48, Krzyś 23:13. Otrzymujemy medale i certyfikaty ukończenia. Krzyś pyta o klasyfikację górską.

- Najlepszy miał czas 5:10 na 120 km, najlepsza ok 6:40. - Pada odpowiedź.
- A Czesia jaki ma? - Krzysiek pyta wskazując na mnie.
- No to jej czas. - Odpowiada Główny Sędzia. 
W ten właśnie sposób dowiedziałam się, że wygrałam klasyfikację górską mimo godzinnego postoju w Karpaczu (miał być minimum połowę krótszy). 










Outfit "Przejechałam 500 km, więc mogę!"
Fot: Tomek
Zaraz potem zjedliśmy makaron z sosem i ruszyliśmy do pokoju, by się ogarnąć. Po prysznicu, owinięta kolorowym kocem czekałam jeszcze na przyjazd Kingi - zapowiedziałam, że będę stać na mecie z piwem. Wykręciła świetny czas 24:33, a jej nogawki naprawdę uratowały mi życie (chociaż ich późne założenie chyba przyczyniło się do bólu kolana). 

Wchodzenie po schodach przez cały dzień sprawia mi ogromny problem, staram się więc ograniczyć je do minimum. Kręcę się, grzeję w słońcu, witam kolejnych znajomych, na półtorej godziny kładę spać, schodzę na zamówiony obiad - po tych zupach i makaronach schabowy z ziemniakami smakował wybornie. Wtedy też podszedł do mnie jeden z zawodników i przyznał, że do jego udziału przyczyniła się moja zeszłoroczna relacja blogu - to było naprawdę mega miłe! Dzięki!

Po obiedzie wraz z Tomkiem idę nad jezioro - na moją prośbę przywiózł ze sobą kajak, w niedzielne popołudnie miałam więc najlepszą miejscówkę do relaksu nad jeziorem Niesłysz - na jego środku...

Naprawdę - tego dnia, mało co sprawiłoby mi taką frajdę, jak godzina na wodzie - trochę powiosłowałam, trochę poleżałam, miałam możliwość podziwiania manewrów kilku żaglówek sunących po akwenie. Przed 16 wróciłam do ośrodka na uroczystą dekorację. Dekorowano najlepszego zawodnika i zawodniczkę oraz najlepszego górala i góralkę. Trochę szkoda, że nie całe podium, przynajmniej w klasyfikacji ogólnej. Zajęłam pierwsze miejsce w obu kategoriach kobiecych, Kinga w obu była druga. Wśród mężczyzn dwukrotnie najlepszy był natomiast Paweł Miłkowski - przejechał całość solo w 18 godzin. 









Zrealizowałam założony cel. "Złamałam" 24 godziny. Złamałam tez 23 godziny. I wygrałam, co było do wygrania. Oraz dowiedziałam się, że trzeba koniecznie zaopatrzyć się w nogawki. I w dmuchany kajak. Ale nogawki są tańsze. Krzyś nauczył się czegoś o własnym organizmie, Jacek pojechał fenomenalnie, w dodatku w większości sam, a Kinga okazała się przesympatyczną i niesamowicie silną dziewczyną. 

Chyba musiałam jechać szybko... 


W poniedziałek wstaliśmy późno, bez budzika. Śniadanie jadłam słuchając ciszy i ptaków na niesulickim tarasie. Później pakowanie auta i trochę plażowania nad jeziorem. Lewe kolano przestało boleć, czułam już tylko mięśnie - ale to chyba normalne po takim dystansie... 

To były piękne dni. To było wspaniałe 529 km. Obfite w emocje i uczucia. Pełne rozmów, sympatii i radości. 

Czas całkowity: 22:48
Czas jazdy: 19:56
Średnia prędkość: 26,7 km/h
Maksymalna prędkość: 60 km/h
Tętno śr/max: 145/193
Kalorie: 6089 (ile to czekolad!!!)
Temperatura max/min: 34/5 st. C.
Ok 4000 m w górę
Link do STRAVY 

Relacja Krzysia

27 komentarzy:

  1. Gratulacje! Podziwiam za pasje I za sile !

    OdpowiedzUsuń
  2. Super! Podziwiam! Ogromne gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  3. To wyczyn, przemóc własne słabości, ból, a najważniejsze, nie patrzyliście oboje z Krzysiem, aby tylko wygrać, a wspieraliście się wzajemnie w chwilach kryzysu; to dobrze wróży na przyszłość:-) gratuluję Wam i pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam świadomość, że jeśli Go zostawię w tym Karpaczu, to całą drogę będę się tylko zastanawiała, co z nim - czy jedzie, jak jedzie, czy nic mu nie jest. Pozdrawiamy cieplutko :)

      Usuń
  4. śniadanie i śpiew ptaków - to brzmi super!

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratulacje i podziwiam :-)
    Chociaż jeżdżę na rowerze na taki maraton bym się nie odważyła....
    Jednak rower to jest to :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Gratuluję! Ogromna przygoda i frajda!

    OdpowiedzUsuń
  7. Mięśnie masz stalowe, dziewczyno, co dziwi, gdy spojrzy się na Twoje nogi, bo tej stali wcale a wcale nie widać.
    Gratuluję. Wyczyn dla mnie zupełnie kosmiczny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mięśnie, jak mięśnie - na takim dystansie, to przede wszystkim głowa Krzysztofie. :)

      Usuń
  8. Odpowiedzi
    1. Dzięki! Wpadnijcie w odwiedziny do Wrocławia!

      Usuń
  9. Gratulacje! Nie wiem czy podjęłabym się takiego wyzwania!

    OdpowiedzUsuń
  10. gratulacje, a co do zdobytej wiedzy... w przyszłym roku będzie Ci łatwiej ;-)

    OdpowiedzUsuń
  11. Gratulacje! Super, że wygrałaś. Wysiłek się opłacił, a i widoki miałaś piękne...

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak było z tą ubiegłoroczną relacją - czułem, że to miejsce na debiut w ultra i faktycznie było super, dzięki :) Gratuluję świetnego czasu!

    OdpowiedzUsuń
  13. Cześć, bardzo fajna relacja. I świetny wynik! Też jechałem (nr 531). Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej! Cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu, również gratuluję.

      Usuń
  14. Rewelacyjnie czyta się takie relacje, wiem, że mnie na taki wyczyn nie stać, z różnych powodów, dlatego chętnie przysłuchuję się drodze do sportowego sukcesu innych. Wielkie gratulacje! :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Szczerze podziwiam każdego, kto wsiada na rower - dla mnie to maszyna do zabijania :D Ostatnie kilka razy kończyło się nie tylko zakwasami, ale co gorsza - bolesnymi upadkami...;)

    OdpowiedzUsuń