https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/ |
Mój plan zawierał się w jednym
słowie „przejechać”. I gdyby był to normalny wyścig lub
maraton, to byłoby to założenie skromne i niewymagające. Ale przy
trasie długości 725 km już owo „przejechać” było ambitne.
Krzyś poprosił mnie jednak w czasie jednej z rozmów o
uszczegółowienie, podanie jakiejś granicy czasu. „Przejechać w
35 godzin” - to plan ambitny, ale zupełnie realny, biorąc pod
uwagę dotychczasowe jazdy. „Przecież spokojnie zrobisz to w 30”
uznał mój chłopak. Owo „30 godzin” umieszczałam w sferze
marzeń – realnych i możliwych do spełnienia, ale jednak marzeń.
Długa trasa, brak snu, niepokój o kolano – to wszystko kazało mi
poczynić założenia bezpieczne. 35 godzin było ok. Bardzo ok.
Zaczynam się stresować - odprawa techniczna |
Początkowo mieliśmy wyjeżdżać już
w czwartek, by na spokojnie w piątek wszystko ogarnąć, wypocząć
nad morzem, wyspać się itd. Parę rzeczy się jednak w międzyczasie
zmieniło i w czwartek, owszem, ruszyliśmy, ale tylko do Krotoszyna
i to dopiero po pracy. W piątek wczesna pobudka i jazda do
Świnoujścia. Trasa szła całkiem nieźle, aż do przeprawy gdzie
zeszło nam ponad 1,5h w oczekiwaniu na naszą kolej wjazdu na prom.
Szybko po pakiety, później na miasto coś zjeść i powrót na
odprawę techniczną. Szybkie powitania ze znajomymi, ostatnie
ustalenia taktyki na jazdę, próba zapanowania nad własnym stresem
(średnio udana). Ważna informacja, że przez miasta możemy
przejeżdżać wedle własnego uznania, byle zgodnie z przepisami.
Kilka ostatnich rozmów i jazda do
schroniska. Na miejscu okazuje się, że pokój mamy razem z Edziem,
z którym pokój dzieliłam już na zeszłorocznym Pięknym
Zachodzie. Wczesny wieczór mija nam na przygotowaniach –
przypinamy światła, sakwy, elektronikę, naklejamy odblaski –
rowery przestają przypominać lekkie maszynki do łatwego
pokonywania kilometrów. Pakujemy przepaki, wybieramy, co potrzebne
jest w kieszonkach od początku, co przy się dopiero później.
Szybkie zakupy, kolacja i spać. Rano czeka przeprawa i start...
https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/ |
Plan jest prosty – startuję razem z
Krzysiem o 8:40 i wspólnie gonimy Jacka rozpoczynającego zmagania
35 minut przed nami i od tej pory jadę z Jackiem realizując plan na
35 godzin, a Krzyś jedzie, żeby jechać szybko. Najpierw jednak
trzeba się ogarnąć do wyjścia. Z nerwów zapominam przepaków, na
szczęście przypominam sobie o nich jeszcze przed schroniskiem. Po
drodze na prom spotykamy znajomych, którzy także zmierzają już na
start. Witamy się, żartujemy, ale wciąż jeszcze się denerwuję.
Czas to leci zbyt szybko, to wlecze się niemiłosiernie. O 8:05
startuje Jacek, 5 minut później Gosia. Niepostrzeżenie robi się
8:30, montują mi urządzenie z nadajnikiem i zmierzamy w stronę
linii startu. Ostatni pocałunek przed jazdą i start.
https://ewyspiarz.eu/ruszyla-iii-edycja-ultramaratonu-kolarskiego-tour-de-pomorze/ |
Od początku jedziemy we czworo – ja,
Krzyś, Edziu i jeszcze jeden Krzysiek. Szybko doganiamy Mariusza z
Szerszeni, niedługo później gubimy Edka. Tempo jest mocne. Wiem,
że dla mnie, na dłuższą metę, za mocne. Doganiamy kolejne grupy
– ktoś się podczepia, kto inny zostaje. Za Kamieniem Pomorskim
wjeżdżamy na „moją” drogę – tam trenowałam, znałam nie
tak dawno każdą dziurę i nierówność. Na punkcie w Cerkwicy
spotykamy Gosię – wraz ze swoją grupą właśnie rusza w dalszą
drogę. My szybko witamy się z dziewczynami z Gryflandu, jemy batony
(pyszne! Z orzechami!), Piotrek, z którym przejechałam jeden z
rewalskich maratonów napełnia bidony, Kamil robi zdjęcia i zaraża
entuzjazmem i pozytywną energią. Ale to dopiero 80 km, nie będziemy
się rozsiadać na pogaduchy, lecimy dalej. Wyprzedzamy traktor i
wpadamy do Trzebiatowa. Nie zdążę się za dobrze rozejrzeć, a już
jesteśmy na wylocie na Kołobrzeg, gdzie ponownie spotykamy grupkę
Gosi. Udaje mi się nawet wyjść na zmianę. Za Kołobrzegiem
zaczyna się „ostra jazda bez trzymanki” - kierowcy trąbią,
wyprzedzają na trzeciego, tamują ruch każąc nam opuścić
drogę... niestety – szczyt sezonu nad samym morzem powoduje
zdecydowane zwiększenie ruchu, a to z kolei jest przyczyną coraz
większej nerwowości wielu zmotoryzowanych (chociaż niektórzy
pewnie mieli to w naturze). O tym jednak, że nie wszyscy kierowcy
napotkani kierowcy to frustraci, za moment.
Na punkcie w Ustroniu Morskim spotykamy
Jacka. Rusza chwilę przed nami i wiemy, że go dogonimy. Pieczątki,
podpisy, bułka i w drogę. Doganiamy Jacka, później dogania nas
deszcz, a kawałek dalej trafiamy na korek przed zjazdem na Mielno. I
tu okazuje się, że kierowcy mogą być też życzliwi – wielu z
nich widząc, że jedziemy zjeżdżało do prawej krawędzi jezdni
robiąc nam miejsce pośrodku. Jadący z naprzeciwka również
jechali ostrożnie zostawiając nam przestrzeń - pokonaliśmy korek
w myśl hasła mas krytycznych - „My nie tamujemy ruchu – my
jesteśmy ruchem”. Jestem coraz bardziej zmęczona – tempo nadal
jest bardzo mocne, ponadto wieje silny niesprzyjający wiatr, który
z każdym kolejnym kilometrem będzie dokuczał coraz bardziej.
Dojeżdżamy do Bukowa Morskiego i chwilę zajmuje nam znalezienie
punktu ukrytego w głębi bocznej uliczki. Szybki makaron z sosem,
arbuz, woda w bidony i jedziemy dalej. Chciałabym zwolnić, z
Jackiem ustalamy, że to powoli pora odczepić się od pociągu
jadącego tempem dobrym dla Krzysia, ale niekoniecznie dla mnie. Ile
jednak razy próbujemy zostać, zwalnia cały peleton czekając na
nas. Krzyś kilka razy zostaje i doholowuje mnie do grupy,
kilkukrotnie chłopacy sami sygnalizują mu, że zostaję
i...czekają. Zagryzam więc zęby i jadę. Wiatr robi się coraz
bardziej sprzyjający, przed Polanowej jednak daję za wygraną na
jednym z wniesień, na punkt wjeżdżamy jednak tuż za resztą
grupy, startujemy więc wspólnie – najpierw jednak...bułka z
pasztetem i ogórkiem. Cudowna odmiana po słodkich batonach i
żelach.
Teren robi się coraz bardziej
pofałdowany i na każdym wzniesieniu zostaję. Jeden raz grupa
czeka, drugi raz także, za trzecim jednak jedzie. Wyganiam Krzysia i
goni, by dołączyć do innych, a ja zostaję z Jackiem i Mirkiem.
Łapie nas burza, robi się mroczno. Trzymamy całkiem fajne tempo,
ale już nie na granicy możliwości, a komfortowe- takie jakim można
przejechać 700 km. Trochę rozmawiamy, gubimy się na wjeździe do
Szczecinka na punkcie spotykamy najpierw Izę, która postanowiła
przejechać rowerem 200 km z domu, żeby witać maratończyków,
zaraz później, w sali witamy się też z naszą niedawną grupą.
Panowie szykują się już powoli do dalszej jazdy, by dopiero
odbieramy przepaki i siadamy do jedzenia. A Krzyś oznajmia, że
jedzie z nami, gdyż niewielką różnicę zrobi mu, czy zajmie 10
czy 20 miejsce. Jemy przepyszny żurek, ryż z warzywami i
kurczakiem, przebieram się w suche rzeczy, piję herbatę
zaopiekowana przez mojego chłopaka i wspaniałych ludzi zajmujących
się punktem. Spędzam tam niemal godzinę. Dopiero tu spotykamy
pierwszych solistów – dwóch Pawłów, którzy wpadają i
wypadają.
Najedzona i sucha mogę jechać dalej.
Zostajemy we troje, zaczyna robić się ciemniej, zapalamy lampki i
jedziemy – kilometr, za kilometrem, trasa zostaje za nami. Słońce
zachodzi malowniczo, ruch na drodze niemal zamiera, na poboczach
pojawiają się zwierzęta. Czuję, jak dopada mnie zmęczenie – w
czasie jazdy wzdłuż wybrzeża zaciągnęłam niemały dług, który
teraz zaczyna dawać się we znaki. Do Mirosławca dojeżdżamy
ciemną nocą, witam się z Elą, jem słynną świnoujską bułę,
popijam herbatą, Krzyś organizuje sobie lampkę, gdyż jedna z jego
tylnych po deszczu przestała działać – później znowu zacznie,
ale w sposób mocno nieprzewidywalny. Mija nas kilku solistów.
Dojeżdżamy do Choszczna, które budzi w nas wspomnienia z
Supermaratonów, ale tym razem meta nie znajduje się przy szkole i
trzeba jechać dalej. Na punkcie w Zamęcinie wymieniamy się z
innymi zawodnikami, którzy właśnie wychodzą. Jest cicho i sennie
– najchętniej położyłabym głowę na stole i zasnęła. Zamiast
tego jem, piję herbatę i jadę dalej.
Przed nami dwa najdłuższe etapy –
najpierw 80km do Witnicy, a później 98 do Czepina. To jeden z dwóch
najgorszych momentów tego maratonu – oczy mi się zamykają, marzę
o śnie i trwa to dłużej niż na dotychczasowych ultrach, mimo że
wtedy byłam już po przejeździe przez góry, ale też tempo jazdy
było inne. Jacek podejmuje decyzję, ze zostaje na kilka minut na
jakimś przystanku, żeby przymknąć oczy. Marzę o tym samym, ale
Krzyś rzuca hasło do dalszej jazdy. Mam nadzieję, że pozwoli mi
na drzemkę w Witnicy, gdy będziemy czekać na Jacka. Nie czekamy
jednak na niego – po 10 minutach drzemki dostał takiego speeda, że
dogania nas przed Witnicą z impetem sportowego motocykla. A mi
przechodzi spanie, bo robi się coraz jaśniej. Zanim jednak punkt –
czeka nas objazd Gorzowa od północnego-zachodu. W tym przejazd
drogą do Racławia, która przywołuje wspomnienia gorzowskiego
maratonu oraz prowokuje do głośnych przekleństw swoim opłakanym
stanem. W Witnicy zostawiamy rowery, zgodnie z kartkami zdejmujemy
buty, odbieramy przepaki i ruszamy na obiad. Zajmują się nami
organizatorzy Pięknego Zachodu. Pomidorówka jest idealna, a nasze
rowery przechodzą szybkie ogarnianie – na dworze jest serwisant,
który, ku naszemu zaskoczeniu, czyści i smaruje napędy.
Wyruszamy z Witnicy z wizją 100 km do
kolejnego punktu. Ujeżdżamy niecały kilometr po bruku przez
miasto, gdy Krzyś łapie gumę. Postanawia zawrócić na punkt,
gdzie chłopak serwisujący rowery szybko zmienia my dętkę i
pompuje ją porządnie dużą pompką. Z Jackiem jedziemy dalej
dziurawymi drogami, dojeżdżamy do odcinka bruku o długości 3 km.
Jest to dość równa, ale wyślizgana na błysk kosteczka. Staram
się jechać możliwie szybko, ale i ostrożnie. Gdy zjeżdżam w
końcu na asfalt dogania mnie Krzyś. Wstaje dzień, robi się jasno
i ciepło. Zaczynamy tracić rachubę w ilości miniętych punktów.
W pewnym momencie stwierdzamy, że do punktu w Czepinie jest jakieś
40km, a do Gryfina wg drogowskazów 38, co jest o tyle dziwne, że
przecież w Gryfinie chyba też jest punkt, na którym miał być
jeden z naszych znajomych. Gdy chłopacy zatrzymują się, by zdjąć
część warstw, ja sprawdzam o co chodzi z punktami – cóż punkt
w Gryfinie i w Czepinie, to ten sam punkt, ot cała tajemnica. Zimne
napoje z lodem, woda z cytryną i miętą, bułki, domowe wypieki...
Aż nie chce się jechać dalej. Ale trzeba – czeka nas przeprawa
przez Szczecin. Dojeżdżamy do Dąbia i jedziemy trasą, którą
kilkakrotnie jeździłam do domu na początku swojej przygody z
rowerem. Robi się coraz goręcej, znowu zwiększa się ruch. Wąska
trasa alternatywna nad morze staje się miejscem nieprzyjemnym dla
rowerzystów.
META!!! |
W Stepnicy chcę spędzić jak najmniej
czasu. Rozbieram się z termo, zsuwam nogawki na dół, łapię
arbuza i poganiam chłopaków do wyjścia. Chcę już do domu. Za
Stepnicą jedzie mi się coraz gorzej – jest mi za ciepło, mam
chwilowy problem ze złapaniem oddechu czy napiciem się wody. Na
samą myśl o wodzi robi mi się po prostu źle. Każe Krzysiowi i
Jackowi jechać – obaj są już umęczeni, mogą jednak jechać
szybciej. Odpoczywam chwilę we własnym tempie, do Wolina dojeżdżam
tempem 22-23 km/h. Uspokajam oddech, jem ostatni żel. A tuż za
mostem widzę czekający na mnie DreamTeam. Bardzo nie chcę ich już
bardziej spowalniać, więc zagryzam zęby, pod górki staję na
pedały, mimo że mam ochotę wyć z bólu. Mijamy rozjazd na
Międzyzdroje. Zostaje nam 12 km i...pół godziny do 30 godzin.
Jacek wyskakuje do przodu, ale łapiemy go przy rondzie, czeka na
nas. Staję na pedały i lecę, sięgam do najgłębszych pokładów
energii, korzystam z ostatecznych rezerw i wpadam na metę o...14:35.
Wita nas Mama Jacka oraz jego „Ciotki”
z szampanem. Czuję się oszołomiona, ktoś mi gratuluje, kto inny
trzyma rower, a ja czuję jak powoli schodzą ze mnie emocje. Rzutem
na taśmę wbiegamy na prom i płyniemy na drugą stronę. Letni, a
momentami lodowaty prysznic pozwala nieco dojść do siebie, umycie
zębów jest spełnieniem obecnych potrzeb. Na kilka minut przykładam
głowę do poduszki, później idziemy coś zjeść, na wieczór
umawiamy się z Jackiem. W planach placki po węgiersku, później
pizza, może coś jeszcze, przecież spaliliśmy po kilka tysięcy
kalorii. Cóż...nie jesteśmy w stanie dojeść swoich placków w
Restauracji Osada – są pyszne, uczciwe i...duuuuże. Później
decydujemy się na spacer na plażę. Brodzimy w wodzie, po chwili
dołącza Jacek. Z jednej z plażowych knajpek oglądamy zachód
słońca, po czym szybko uciekamy, gdyż ilość komarów zniechęca
nas do dalszego siedzenia nad samym brzegiem. Na deptaku idziemy coś
zjeść – Jacek decyduje się na coś konkretnego, z Krzysiem
wybieramy desery. Jest późny wieczór, gdy się żegnamy i wracamy
do schroniska. Edziu już jest – zaliczył nieprzyjemny upadek w
czasie jazdy, jest poobdzierany, ale mimo to tryska humorem.
Rano się pakujemy do auta i jedziemy
na plażę. Na deptaku jemy śniadanie i pijemy kawę, kolejne trzy
godziny spędzamy chlapiąc się w wodzie i grzejąc na kocu, w
drodze na dekoracje zachodzimy jeszcze na lody i...fishbułę.
Wygrywam wśród kobiet i do domu wrócę z ogromnych pucharem
i...pluszowym żubrem. Ogromną niespodzianką jest dla mnie jednak 6
miejsce w klasyfikacji kobiet w Pucharze Polski Ultra, za które też
dostaję niemały puchar.
Ostatnie pożegnania, odbiór
przepaków, krótki postój na przeprawie i wracamy na stały ląd, a
przygoda pod nazwą Tour de Pomorza 2019 dobiega końca...
I tradycyjnie – kilka podziękowań:
Jackowi – za cierpliwość,
wyrozumiałość, zrozumienie i troskę, za wspólnych 550 km.
Chłopakom, z którymi przejechałam
pierwsze 200 km pod paskudny wiatr – Mariuszowi, Andrzejowi,
Zbyszkowi i wszystkim pozostałym, których z imion, niestety, nie
znam.
Wszystkim, którzy zaopiekowali się
mną na kolejnych punktach.
Dziękuję! <3 |
I przede wszystkim Krzysiowi – za 725
km, za kopa w dupę na ostatnich 20 km, za wszystko.
P.S. Przegapiliście inne reportaże z ultramaratonów? Nic straconego! Wystarczy kliknąc w tag ultramaraton lub zajrzeć na te notki:
Piękny Zachód 2019
Piękny Zachód 2018
Ultramaraton w Świnoujściu 2017
Piękny Zachód 2019
Piękny Zachód 2018
Ultramaraton w Świnoujściu 2017
Dobrze mi się czytało Twój tekst, Chuda. Zwróciłem uwagę na podziękowanie za kopnięcie w tyłek, rzadkość wielka, bo zwykle za taki czyn się nie dziękuję :-) Także na niemałe uzupełnianie kalorii w czasie jazdy i po niej.
OdpowiedzUsuńChwilami próbowałem wyobrazić sobie siebie na maratonie. Próba wypadła pomyślnie, może dlatego, że mój wyobrażony super maraton miał calutkie 20 kilometrów. Dalej nie sięgam nawet w myśli, dlatego wraca stara moja myśl o specjalnej budowie Twoich mięśni.
gratulacje i podziw !!!
OdpowiedzUsuńJestem pełen podziwu, dokonaliście rzeczy wspaniałej i tak niewyobrażalnej... Gratulacje! Pozdrawiam! ;)
OdpowiedzUsuńDla mnie to jest mistrzostwo świata. Gratulacje.
OdpowiedzUsuńPodziw i gratulacje.
OdpowiedzUsuńPańcia i Kapitan jeżdżą na rowerze,
jeżdżą rodzinnie z dziećmi,
ale to jest raczej turystycznie...:-))
No no no taki wyczyn,
kondycja musi być wspaniała ...
Jestem pełna podziwu i oczywiście wielkie gratulacje!!!
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem i pełna podziwu!
OdpowiedzUsuń6 miejsce w klasyfikacji kobiet to spore osiągnięcie.
Nie wyobrażam sobie tyle kilometrów na rowerze.
Ja bym padła może po dwudziestu.
Czyta się super Twoją relację, masz świetną pamięc.
Kondycji gratuluję!
Pozdrawiam!
Irena
Jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem. Jesteście genialni. 😊 z całego serca gratuluję. 💕
OdpowiedzUsuńBrawo Kruszynko��
OdpowiedzUsuńZapomniałaś jeszcze tylko podziękować Sobie��przecież nikt za Ciebie nie przejechał tych kilku kilometrów ����
Brawo! To dopiero wyzwanie!
OdpowiedzUsuńKażdy sukces wymaga ogromnej pracy! Ja zawsze podziwiam takich ludzi ;)
OdpowiedzUsuńWielkie gratulację. Super pasja, wyczyn nie lada.
OdpowiedzUsuńBardzo gratuluje :D i pozdrawiam <3
OdpowiedzUsuńZAPRASZAM NA MÓJ BLOG
ZAPRASZAM NA MÓJ INSTAGRAM
Mistrzostwo świata! Jestem pełna podziwu i serdecznie gratuluje!
OdpowiedzUsuńNiesamowite! Brawo! To naprawdę niesamowity wyczyn!
OdpowiedzUsuńPodziwiam i gratuluję! Wspaniała pasja. :-)
OdpowiedzUsuń