Czytanie jest jedną z moich licznych
pasji. Czytałam, odkąd w piątej klasie wreszcie nauczyłam się
składać płynnie literki w logiczną całość. Wiem, jak to brzmi,
gdy się wie, że z zawodu jestem polonistą i przez wiele lat ten
zawód wykonywałam. Jako dyslektyk męczyłam się strasznie w
czasach, gdy nie znano pojęcia dysleksja, a ja nie rozumiałam,
dlaczego umiem liczyć, świetnie wszystko pamiętam, mam ogromną
wiedzę, wykraczającą poza program szkolny, a pisać poprawnie i
czytać nie potrafię. Zrozumiałam to dopiero jako nauczyciel.
Ale nie o dysleksji dziś chciałam, a
o książkach, które przeczytałam w 2019 roku. Zapraszam na
podsumowanie.
Marzenie ujrzenia śniegu w Boże Narodzenie było silne. Tak silne, że nie zważając na prognozy
pogody postanowiłam śniegu poszukać. Nie było to trudne zadanie,
gdyż już nocą zaczęła sypać drobna, mokra kasza, co sugerowało,
że nieco wyżej może być po prostu zimowo. Jak się okazało, moje
rozumowanie było słuszne. Gdy tylko się rozwidniło, naszym oczom
ukazała się świetnie widoczna granica śniegu, pokrywająca się z
ścianą lasu na Blizborze. Wystarczyło zatem wejść na Blizbor.
Białe Święta Bożego Narodzenia...
któż o nich nie marzył. Dla wielu marzenie to było nierealne,
jednak ci, którzy zdecydowali się na spędzenie świąt w górach,
mogli liczyć na odrobinę białego puchu. A jak było w Domku pod
Orzechem?
Niesamowite są te przedświąteczne
dni. Temperatura powietrza przekracza 10 stopni powyżej zera, a w
powietrzu czuje się... wiosnę. I gdyby nie długość dnia, można
by się pomylić. Słońce pojawia się późno, ale wschodzi
spektakularnie. Zachodom też nic nie brakuje, choć u nas niewiele
widać, bo zachód widziany z Kufla następuje kilka minut po piętnastej, gdy
słońce chowa się za Barwną. Godziny, zwłaszcza wieczorne, płyną wolno i nigdzie się nie spieszę. Teraz też piję herbatę z imbirem, czekając aż dopieką się ciasteczka imbirowe. A Was zapraszam na niespieszna opowieść z Domku pod Orzechem.
Będąc kilkuletnią dziewczynką, w czasach kiedy nie spodziewałam się jeszcze, że po latach stwierdzę, iż dzieciństwo jest przereklamowane (podobnie jak młodość), a prawdziwym szczęściem cieszyć będę się jako kobieta dojrzała, no więc w czasach, gdy miałam jeszcze dwoje rodziców, dostałam pięknie wydane Baśnie H.Ch. Andersena z ilustracjami J. M. Szancera. Uwielbiałam nie tylko słuchać baśni czytanych przez rodziców (tato miał piękny, radiowy głos i cudowną modulację), ale także przyglądać się niezwykle bogatym w szczegóły, nieco mrocznym rysunkom.
Gdy dorosłam, kupiłam swoim dzieciom kolejne wznowienie tamtego wydania, a książka do dziś jest w naszej biblioteczce. Ale nie o tym dziś będzie.
Lubię długie grudniowe wieczory w
Domku pod Orzechem, gdy już od szesnastej zmierzcha, a ja po
zakończeniu wiejskich obowiązków mam czas na czytanie i
celebrowanie drobnych przyjemności. To wówczas piekę pachnące
ciasteczka, czytam, piszę, głaszczę koty i przygotowuję pachnące rozgrzewające
herbaty, by przy ich cudownym aromacie cieszyć się swoją codziennością, slow life w czystej postaci.
Wielokrotnie pytacie, mnie, jakie zioła widać w moich
kubkach i filiżankach, które towarzyszą opowieściom na blogu i
fanpage. Dziś zdradzę wam kilka tajemnic Czarownicy z Gór Olbrzymich.
Zapraszam na pyszną herbatę.
Ceramiczne cuda widoczne przed Starą
Kuźnią w Przecznicy przyciągały moją uwagę od dawna, ale nigdy
nie przypuszczałam, że już po pierwszym spotkaniu z właścicielką
tego magicznie izerskiego miejsca po prostu przepadnę i z
zaskakującą dla mnie regularnością zacznę uczestniczyć w
warsztatach ceramicznych. Przyznam jednak, że to nie tylko fakt
tworzenia glinianego rękodzieła przyciąga mnie do Przecznicy, ale
także, a może przede wszystkim atmosfera, jaka towarzyszy naszym
kobiecym spotkaniom.
Wędrowanie po znanychizerskich ścieżkachsprawia, że ogląda się nie tylko pejzaże, widziane po wielokroć, lecz zagłębia w detale, dostrzega piękno w najdrobniejszych organizmach egzystujących w lesie.
Tylekroć pokazywałam Wam już izerskie drogi i widoki, że tym razem zamiast na rozległych panoramach, skupiłam się na detalu. Sprzyjał temu fakt, że Jaś, wygodnie siedzący w przyczepce rowerowej po prostu usnął i nie przeszkadzało mu, że co chwilę zatrzymywałam się, by podejść do tej czy innej roślinki, grzyba lub porostu. Zapraszam więc na spacer z Gierczyna do rozdroża zwanego Pięcioma Drogami moim ulubionym duktem leśnym
Dni są krótkie. Nawet bardzo krótkie,
bo na naszym zboczu słońce wychodzi zza góry po dziewiątej, a
znika za Blizborem tuż przed czternastą. Jeśli więc
chce się iść na spacer, trzeba wybrać godziny przedpołudniowe. A
spaceruję dużo, pchając lub ciągnąc przyczepkę rowerową z
Jasiem. Te wycieczki daja nam dużo radości. Ja mam pretekst do wędorwania, Jaś - dużo świeżego powietrza, a mama Jasia - czas dla siebie. Każda młoda mama wie, jak ważny jest ten czas.
Nie mamy z Jasiem jednej ustalonej trasy, wszystko zależy od... siły
wiatru i położenia chmur. Dlaczego?
Dwie szklanki z caffe latte oraz kot na
krześle wystarczyły, by okładka powieści, którą napisała Joanna M. Chmielewska „Sukienka z mgieł” przyciągnęła moją uwagę. Bo przecież kot i kawa to duet, ktory uwielbiam! Do tego
stonowane barwy i już chciałam mieć tę powieść w swoich
zbiorach. Czy to był dobry wybór? Zapraszam do przeczytania mojej recenzji książki wydanej przez Wydawnictwo MG.
Grudzień pachnie korzennie. Wszak to
najbardziej zimowy zapach zaraz obok żywicznej woni gałązek
jedliny. Jak jednak sprawić, by zapach ten utrzymać przez cały
miesiąc? Nie... To nie będzie post o modnych świeczkach pachnących
mniej lub bardziej chemicznymi zamiennikami naturalnych aromatów.
Nie będę też topić wosków zapachowych i podgrzewać olejków. W
Domku pod Orzechem wszelkie aromaty mają być naturalne i unosić
się nad kuchennym piecem. Jest to zadanie wybitnie łatwe, gdy ma się
w domu łasucha, który nie wyobraża sobie porannej kawy bez dobrego
ciasta lub kilku kruchych ciasteczek. Zapraszam więc na pachnący
korzennie przepis na kruche ciasteczka z dodatkiem dyni.
Pierwszy grudnia powitał nas śniegiem. Nie było go jakoś dużo, ale góry od razu zrobiły się jakieś takie świąteczne z choinkami okrytymi śniegowym lukrem. Taka pogoda tylko zaostrzyła mój apetyt na kąpiel w mojej sekretnej sadzawce. Przy okazji mogłam włożyć mój nowy kostium kąpielowy. Pamiętacie moje pierwsze morsowanie z początku tego roku? Wtedy kąpałam się w bieliźnie sportowej, która jest mniej komfortowym rozwiązaniem w kąpieli.
Internet ma tyluż zwolenników, co
przeciwników. Jedni mówią o otwarciu na świat i prawie
nieograniczonym dostępie do informacji, drudzy o rozluźnieniu więzi
międzyludzkich i kryzysie rodziny. Jedni i drudzy mają sporo racji.
Ale jeśli wybierzemy złoty środek, to nie zabije nas nadmiar
informacji ani tym bardziej, nie odsuniemy się od ludzi. Wręcz
przeciwnie. Znajdziemy ludzi, którzy myślą i czują tak jak my i
nawiążemy więzi, o których kiedyś nawet nam się nie śniło.
Aromatyczna zupa krem to danie, które mogłabym jeść codziennie. Pewnie z resztą zauważyliście, że podaję ją dosyć często w różnych wariantach i smakach. Teraz, gdy sezon na dynię trwa w najlepsze, często gości u nas zupa krem z dyni, ale za każdym razem ma zupełnie inny smak. Staram się eksperymentować z przyprawami i dodatkami tak, by wyciągnąć z dyni to, co najlepsze, choć przyznam, że mnie smakuje nawet prosta zupa mleczna z dodatkiem zwiórkowanej dyni zwyczajnej. Wystarczy dodać trochę cynamonu i jest pysznie! No, ale nie o takim daniu dziś będzie, tylko o cudownie rozgrzewającej zupie krem z dyni w różnych wariantach.
Proponuję Wam zatem trzy przepisy na pyszną zupę dyniową.
Boże Narodzenie dokładnie za miesiąc,
a do Mikołaja zostało ledwo dwa tygodnie! Zatem mamy idealny czas,
by rozejrzeć się za prezentami. W Domku pod Orzechem są one
kompletowane systematycznie i spokojnie. Z dużą rozwagą podchodzę
do tego, co i komu sprezentujemy. Część podarunków, jak co roku, będzie ręcznie robionych, jak choćby pokazywana Wam już kostka
sensoryczna, czy schnące w Starej Kuźni gliniane drobiazgi, inne choć zakupione, także mają indywidualny rys, bo
przecież jak wiecie, lubię prezenty spersonalizowane.
Lubicie się bać? Podobno kontrolowany strach czasem się przydaje, wszak to z tego powodu powstawały baśnie. Dziecko, słuchając opowiastki o Czerwonym Kapturku, oswajało strach i dzięki temu stawało się silniejsze psychicznie.
Święta coraz bliżej, więc czas
pomyśleć o prezentach. Powoli je kompletuję i będę opowiadać,
o tym co wymyśliłam na prezenty dla bliskich. Jak wiecie lubię
rzeczy oryginalne, nietuzinkowe i personalizowane.
O pomysłach na
prezenty dla dziewczynek już było, wspominałam wtedy, że dla
Małej M. zrobię podarunek własnoręcznie. W ubiegłym tygodniu
zawzięłam się, usiadłam rano do projektu i wieczorem prezent DIY
był gotowy.
Najlepsze pomysły przychodzą do głowy w czasie długich spacerów. Mając przed sobą przestrzeń oraz zieleń drzew, myśli odpływają nieraz bardzo daleko, a czasem bładzą całkiem blisko. Tak, jak moje dziś, gdy wędrowałam po zboczach Blizbora z Jasiem w wózku.
Późną jesienią kończą się prace w ogrodzie, zwierzęta też wymagają mniej starania, nadchodzi zatem na wsi czas na rozwijanie zainteresowań. Bo przecież to nie jest tak, że zamieszkałam na wsi i osiadłam na laurach. No może początkowo cieszyło mnie, że niczego nie muszę się już uczyć (oprócz dojenia kóz), ale przecież stagnacja jest tak naprawdę cofaniem się w rozwoju.
Podróż do Carcassonne... jest coś
nostalgicznego i tajemniczego w tym wyrażeniu i to właśnie tytuł
sprawił, że sięgnęłam po nową powieść Agnieszki
Janiszewskiej. Prawdę mówiąc, spodziewałam się innego tematu, z
przewodnim motywem podróży. Nic bardziej mylnego, bo podróż do
Carcassonne to rodzaj rodzaj symbolu, ulotnego marzenia, które nie
ma szansy na spełnienie.
Listopad potrafi mile zaskoczyć pogodą. I choć początkowo prognozy nie zachęcały do wędrówki po górach, niedziela okazała się dniem pogodnym i przyjemnym. Nie miałam sprecyzowanych planów. Po prostu iść się powłóczyć po Górach Izerskich w rytmie slow, a w moim wypadku zawsze oznacza to podejście w kierunku Blizbora, czyli spacer dookoła komina
O mojej słabości do słodyczy wiedzą wszyscy i pewnie niejedna anegdota już postała na temat zjadanych przede ze mnie czekoladek i żelków. Choć zdaję sobie sprawę, że to niezdrowo, to na tym polu przegrywam z własnym łakomstwem. Co jakiś czas staram się oszukać zamiennikami typu suszone i świeże owoce albo pieczone w domu ciastka o mniejszej zawartości cukru. Pewnie zauważyliście, że piekę czasem naprawdę dziwne łakocie. Tym razem jednak odkryłam chyba domową słodycz, która zadowoli moją potrzebę podgryzania. Mowa o pastyle.
Pamiętacie swoją pierwszą zabawkę?
Albo przynajmniej tę, która była dla Was w dzieciństwie
najważniejsza? Które ze wspomnień o zabawce uważacie za
najcenniejsze?
Moja wnuczka będzie w tym roku
świętować pierwsze w swoim życiu Boże Narodzenie i zastanawiam
się nad prezentem dla niej. Nim jednak o swoich pomysłach na
prezent dla małej dziewczynki opowiem, najpierw trochę wspomnień.
Mieszkam na odludziu, choć należałoby nasz przysiółek nazwać o wiele dosadniej. Nasz wiejski domek w górach leży prawie dwa kilometry od wsi do której należy, a zbocza Kufla dokładnie nam ją zasłaniają. Na co dzień zatem widzimy zabudowania sześciu rodzin. A jeśli chcielibyśmy odwiedzić wszystkich sąsiadów, musielibyśmy przejść około 2 km. Położenie domu w górach, z dala od miasta i najbliższego sklepu , a nawet z dala od sąsiadów sprawia, że trzeba spojrzeć na życie z całkiem nowej perspektywy. Po dwóch latach od wyprowadzki z Trzebiatowa na wiele spraw patrzę inaczej.
Czego się nauczyłam? Zapraszam do lektury moich refleksji o blaskach i cieniach życia na wsi.
Złote dni października dobiegają końca, a wraz z nimi odchodzi sezon na opieńki. W lesie znaleźć można ostatnie spóźnione grzyby, jednak tyle wystarczy, by przygotować prosty i smaczny obiad lub atrakcyjną przekąskę do piwa.
Podrzucę Ci ciekawą lekturę, zaproponowałam Chudej, gdy stwierdziła, że przeczytałaby coś niezbyt ciężkiego, ale nie infantylnego. Już następnego dnia dostałam wiadomość: "mamo, ta książka jest ... dziwna" . Chcecie wiedzieć dlaczego? Zapraszam na recenzję.
Wiem, że dla części Was nasze remontowe perypetie to nie lada rozrywka, więc zapraszam na kolejną historię. Tym razem zapraszam do łazienki na strychu, która jest moją wielką dumą, bo naprawdę się nam udała, ale nie było łątwo, nie było... Zapraszam na opowiastkę o tworzeniu łazienki na poddaszu.
Za kilka dni Halloween. Po ulicach
biegać będą dzieciaki przebrane za duszki i wampiry, w okach
zadyndają monstrualne pająki (ciekawe po co okna myłam i tego
wielkiego krzyżaka przegoniłam? Byłby jak znalazł) A przed domami
pysznić się będą dekoracje z dyni. Święto ma tyluż zwolenników
co przeciwników, ale nie o tym dzisiaj, a o słodyczach, które są
nieodzownym atrybutem tego i wielu innych wieczorów i świąt.
Znacie drogi przed siebie? Takie, które
prowadzą tam, gdzie oczy poniosą? Spośród wielu pomysłów na
aktywną niedzielę, wybrałam właśnie taką drogę. A dokąd mnie
zaprowadziła? Przeczytajcie!
To było jakieś sześć lat temu.
Wybierałyśmy się na maraton do Trzebnicy. Z trudem wpakowałyśmy nasze dwa
rowery i bagaże do rozklekotanego wagonu z miejscami dla rowerów z
starej TLK (Ktoś, kto umiejscowił ten przedział tak, ze najpierw
trzeba było pokonać wąskie drzwi, potem skręcić w równie wąski
korytarzyk, by wreszcie dotrzeć do przedziału, gdzie znajdowały
się haki na rowery, a w następnym pomieszczeniu, tym dla pasażerów
było okienko, by móc swoje rowery pilnować, chyba nigdy nie miał
roweru.) Wisiały tam już dwa inne jednoślady.
-O... ja znam te rowery- powiedziałam
do Gui, kiedyś stały pod Decathlonem, gdy robiłyśmy z Chudą
zakupy, o których nawet napisałyśy na blogu.
Sezon na warzywa dyniowate trwa w najlepsze. W moim ogrodzie dojrzały dynie makaronowe i cukinie. Może nie były to jakieś super giganty, bo ta część ogrodu za domem wymaga jeszcze sporo troski, ale z plonów i tak jestem zadowolona. W związku z urodzajem cukinia często gości w tym roku na naszym stole. Robiłam już cukinię faszerowaną i keczup z cukinii, Zaprawiłam ją z papryką i borowikami, była też zupa krem i placki cukiniowe, dodałam ją nawet do pizzy i zrobiłam frytki! Za to całkiem zapomniałam o cudownych w smaku kotletach! Należało to zmienić.
Od kilku miesięcy Domek pod Orzechem
przeżywa prawdziwy nalot krewnych i znajomych królika. Noclegi u nas stały się bardzo popularne, lada moment trzeba je będzie rezerwować ze sporym wyprzedzeniem (dopóki nie skończymy remontu) . Przez moment
wydawało się, że w ten piękny słoneczny weekend będziemy musieli domek
nadmuchać, by wszyscy się zmieścili. Koniec końców w czwartek
przyjechała kuzynka, a dzień później brat. Weekend był zatem nieco przedłużony,
a ja miałam spore problemy z określeniem dnia tygodnia.
Kraina dzieciństwa zazwyczaj bywa
koloryzowana, wspominana z nostalgią, jawi się opowiadającemu jako
raj utracony nawet wtedy, gdy nie jest idealna. Czas zaciera we
wspomnieniach to , co złe. Czy tak jest w przypadku powieści
„Złodzieje bzu”?
Wiedziałam! Czułam, że to jest ten moment, ten czas! Choć niepewność towarzyszyła mi do ostatniej chwili. Wreszcie o 13.00 wyjaśniło się. Moja ulubiona, ubóstwiana wręcz pisarka, największe zjawisko literackie ostatniego wieku została laureatką najważniejszej nagrody świata!
Grzyby! wszędzie grzyby! Ledwo człowiek przestąpi próg, a już go bombardują kapelusze maślaków, kozaków i prawdziwków. Nawet na spacer z psem nie można bezpiecznie wyjść, co by z grzybami pod pazuchą nie wrócić. Mam już wielkie słoje pełne suszonych, grzybki w occie, potrawy z grzybami będą mi się niedługo po nocach śnić. Trzeba nowe sposoby na przetworzenie tych darów lasu znalźć. Tym razem poszłam w sałatkę.
Były już meble skandynawskie, czas na polskie projekty. Zapraszam na wpis gościnny.
Gdy mówi się o kultowych meblach mało kto wspomina polskie projekty. Trudno także wymienić z pamięci znanych projektantów mebli. Jeśli nie jesteś pasjonatem tematu, ale trochę interesujesz się historią sztuki, pewnie kojarzysz projekt sali neoplastycznej Władysława Strzemińskiego albo projektach artystów Młodej Polski.
Zaczął się październik. Miesiąc, który lubię bardziej niż inne. I nieważne, że nagle zrobiło się zimno mokro i szaro. Mimo niesprzyjająćej aury warto wyjść z domu, by pozbierać to, co natura jeszcze dla nas ma: bogactwo grzybów i owoców. Po ostatnich wichurach w dzikich sadach leżą nieprzebrane ilości gruszek i jabłek, ktore aż proszą, by je spożytkować. W mojej kuchni goszczą właśnie gruszki. Wczoraj przygotowałam nasz ulubiony deser, czyli gruszki w gorącej czekoladzie oraz upiekłam gruszkowego murzynka. I właśnie wtedy, gdy dom zapachniał kakao, olśniło mnie: gruszki będą się komponować z goździkami! Dziś zatem przygotowałam kremową zupę gruszkową.
Literatura skandynawska ma w sobie
urok, któremu nie potrafię się oprzeć i nieważne, czy w rękach
trzymam lekką prozę kobiecą, mitologię nordycką czy klasykę,
zawsze pozostaję pod jej urokiem. Sięgając po skandynawskie
klimaty, mogę być pewna, że będzie to niezapomniana lektura. Gdy
zobaczyłam wznowienie powieści Selmy Lagerlöf„Tętniące serce”, przygotowałam się na literacką ucztę.
Tegoroczne starty w Supermaratonach traktowałam treningowo i towarzysko. Większy nacisk położyłam na długie dystanse Ultra oraz krótkie szybkie ściganie w cyklu Via Dolny Śląsk. Obie tegoroczne Ultry ukończyłam z wynikami, o jakich nawet nie marzyłam, a o wynikach na Via Dolny Śląsk więcej za jakiś miesiąc - gdy ostatnim wyścigiem tego cyklu zamknę sezon. Do Supermaratonu w Rewalu mam sentyment. To moje rodzinne strony, które opuściłam jakiś czas temu. To też impreza, na której poznałam Krzysia. Tegoroczna edycja organizowana była ponadto przez młody klub RSC Bałtyk Rewal, w którym działa wielu moich znajomych - w tym Ania, z którą wiele kilometrów już przejechałam w czasie dotychczasowych maratonów.
Magiczne Izery to inicjatywa inna niż wszystkie. Oto kilkoro zapaleńców wymyśliło, żeby w ramach promocji izerskich agroturystyk, galerii i miejsc ciekawych ogłosić weekend otwartych drzwi. Każdy, kto chciał pokazać coś swoim sąsiadom lub turystom z daleka i bliska, mógł zgłosić swój udział w wydarzeniu. Jego miejsce na ziemi zostało naniesione na mapę wydarzeń i wypromowane na stronie inicjatywy. W efekcie przez kilka wrześniowych dni można było zajrzeć w naprawdę niesamowite miejsca.
Przy swoim zakręceniu na zdrową żywność mam jedną straszną słabość: kocham słodycze! I choć staram się wybierać te mniej słodkie, jeść sporo owoców, to czasami po prostu przegrywam z czekoladą lub ptasim mleczkiem. Osobną sprawą jest moja miłość do żelków. I to z powodu tego uczucia kupiłam kiedyś silikonowa foremkę do wytwarzania miśków. Pierwsze żelki robiliśmy dwa lata temu zimą, o czym można przeczytać w moich wspomnieniach z ferii z nastolatkiem. Ich baza była jednak kupna galaretka z sztucznymi barwnikami, aromatami i dużą ilością cukru. Tym razem postawiłam na naturę.
Jak wiecie mieszkam na końcu świata. Dalej jest już tylko las i góry. Trudno do nas trafić, nawet google się tu gubią, bo zasięgu często brak. A jednak... to właśnie tu stanął Centralny Słup Graniczny Izerbejdżanu. Ciekawi o co chodzi?
Czym jest Izerbejdżan?
Zacząć trzeba od początku, choć trudno określić, co będzie owym początkiem, gdyż o idei centralnego słupa mówiło się już od dawna, a jego wykonawcą Teo z kapeli Izerbejdżan. No i właśnie. Czy początkiem nazwać można pomysł lidera zespołu punkowego, czy może trzeba sięgnąć głębiej czyli do samej nazwy, którą to wymyślił Grzegorz Żak, gawędziarz łużycki (wersję cyfrową książki "Izerbejdżan i inne kraje pogórzyste" można znaleźć pod tym linkiem:Cyfrowy Dolny Śląsk ) On też wpadł na pomysł Centralnego Słupa Granicznego. Czym jest zatem Izerbejdżan, którego słup graniczny stanął na Kuflu? Cóż... Izerbejdżan to pewien stan umysłu ludzi, którzy tu w Górach Izerskich i na Pogórzu znaleźli swoje miejsce na ziemi. Tak więc Izerbejdżanami nazywać mogą się ci którzy zakochali się w naszej Izerii, cenią sobie jej dzikość i wolność, którą oferuje, ale mają też zdrowy dystans do siebie i są mocno zakręceni. Hymnem Izerbejdżanu nazwać można ten utwór:
I choć nie rozstrzygniemy, czy bardziej do naszej głuszy pasuje kraina łagodności, czy protest songi, to przecież identyfikuję się z refrenem.
Centralny Słup Graniczny Izerbejdżanu
Skoro udało się już jakoś zdefiniować sam Izerbejdżan, przejdźmy do słupa. Nie jest to słup graniczny, bo nie stoi na granicy a w... centrum. Kufel ze swoim położeniem pomiędzy górami i pogórzem, z fenomenalnym widokiem na Pogórze Izerskie i usytuowaniem z dala od wszystkiego świetnie komponuje się z ideą wolnych Izerbejdżan. Tłumaczenie zwariowane, podobnie jak i sami pomysłodawcy tego przedsięwzięcia.
Trochę trwało nim idea została wcielona w czyn a potem w konkretny przedmiot, ale udało się i w sobotę w ramach projektu Magiczne Izery, o którym opowiem w następnym poście, uroczyście słup wbito w ziemię.
Impreza była mocno happeningowa. Ot, skrzyknęło się na fb trochę szaleńców izerskich, wciągnięto na górkę przyczepę z mobilną sceną i urządzono piknik.
Jako, że mieszkamy najbliżej szczytu, a tym samy najbliżej samozwańczego centrum Izerbejdżanu, nie wyobrażam sobie, by nas tam nie było, zwłaszcza, że w pełni Izerbejdżanami się czujemy.
Pod Centralnym Słupem Granicznym
I tak, trzymając w rękach tacę z przygotowanymi na szybko przekąskami, bujałam się w punkowych rytmach. Nie, nie poszłam w pogo, pozostawiając ten taniec młodszej widowni, ale niesamowita energia happeningu udzieliła się i nam. A artystyczne zdjęcia znajdziecie na blogu Izerskiego Włóczykija
Nowa atrakcja turystyczna
I choć w sobotę nie dotarłam na żaden z zaplanowanych warsztatów w lokalnych agroturystykach, to Magiczne Izery dotarły same aż nad (bo przecież nie pod) mój dom.
Ciekawi jesteście nowej atrakcji turystycznej w Górach Izerskich? Zajrzyjcie na Fersztel. Sfotografujcie się z najbardziej nietypowym słupem granicznym na świecie i wstąpcie do Domku pod Orzechem na kawę lub ziołową herbatkę.
W górach nieuchronnie nadchodzi jesień. Noce zrobiły się chłodne, a dni ciepłe przeplatają się z mglistymi. To czas ubierania się na cebulkę, przygotowywania aromatycznych gorących napojów i korzystania z darów jesieni. U nas to czas warzyw. Dziś zapraszam Was na bardzo delikatne, pyszne i bezglutenowe placuszki z cukinii. Potrawę, której smak docenią miłośnicy kuchni bezglutenowej, jak i zwykli zjadacze chleba.
Okładka przyciąga wzrok. Zza
zieloności liści wygląda jasnowłosa dziewczynka. Ma duże
niebieskie oczy. Na pierwszy rzut oka trudno ocenić, jaki ma
nastrój, gdyż nie widzimy jej ust. Dopiero po chwili zauważamy
duże szare ćmy oraz niepokojący cień, którzy rzucają liście i
ćmy. Warto od razu ten cień zobaczyć.
Siedziałyśmy na schodach opuszczonej chaty, patrzyłyśmy sobie w oczy. Nagle Chuda westchnęła:
-tak jak wtedy... tylko Gui nam brakuje.
Przez tę magiczną chwilę byłyśmy tylko my, nasze myśli, wspomnienia poprzedniej słowiańskiej sesji i nasza miłość. Fotograf stojący po pas w pokrzywach mógł tylko patrzeć w obiektyw i czekać na odpowiednie ujęcie...
Kamienica zaprzątała moją głowę już od początku lata. Najpierw liczyłam, że przyjedzie moja siostra i wdrożymy w życie nasz sekretny plan, potem zbierałam owoce i zioła. Wreszcie, gdy nadszedł czas borówek, wiedziałam , że trzeba odwiedzić tę piękną górę.