Tegoroczny sezon startowy mocno się
przesunął i przetasował. Planowaliśmy z Krzysiem początek już w
kwietniu, niestety ze względu na globalne zamieszanie z pandemią po
raz pierwszy na linii startu przyszło nam stanąć z początkiem
lipca. I zamiast zaczynać stopniowo – od krótszych, łatwiejszych
imprez od razu przyszło nam zmierzyć się z, legendarnym niemal,
Pierścieniem Tysiąca Jezior. Trasa liczy sobie rokrocznie ok. 600km
i przebiega terenami Warmii i Mazur fundując kolarzom ok. 4000m
przewyższeń. I mimo że ani dystans nie był moim najdłuższym do
tej pory, ani przewyższenia nie przebiły tych z Pięknego Zachodu,
to ten maraton zdecydowanie zajmuje w moim rankingu pierwsze miejsce
pod względem trudności... Ale po kolei...
Medytacja nad pizzą już po maratonie |
Z domu ruszamy już w czwartek –
czeka nas długa droga na skos przez niemal cały kraj. W aucie poza
nami i niezbędnym wyposażeniem jedzie też...papuga – nasz nowy
domownik. Właściciele Siedliska Podgórze w Pitynach, gdzie mamy
zarezerwowane noclegi, bez problemu zgodzili się na przyjęcie pod
swój dach naszego pupila. Droga momentami się dłuży – dawno już
nie spędziliśmy w aucie tyle czasu. Wczesnym popołudniem
dojeżdżamy jednak na miejsce, witamy się z właścicielami,
wypakowujemy się szybko i jedziemy do Miłakowa – niewielkiego
miasteczka oddalonego o 3 km od Pityn. Tam mamy w planach coś zjeść
i zrobić niewielkie zakupy. Namierzamy restaurację MiDano
i...spotykamy przy niej Mariusza i Pawła z Szerszeni. Panowie już
po obiedzie, więc tylko krótka wymiana uprzejmości i idziemy jeść.
W to samo miejsce wrócimy jeszcze trzykrotnie, bo posiłki okażą
się naprawdę dobre!
Czwartkowe popołudnie spędzamy na
łące przylegającej do Siedliska Podgórze – leżymy na kocu i
relaksujemy się – ja czytam, Krzyś bawi się z Wołkiem –
papugą.
Relaks na łące przy Siedlisku |
W piątek wysypiamy się bez budzików,
niespiesznie jemy śniadanie po czym jedziemy do biura zawodów
odebrać pakiety, posłuchać Oskara na odprawie technicznej i
przywitać się z już obecnymi. Znowu trafiamy na znajomych
Szerszeni, Mariusz z Krzysiem startują razem zaczynają więc
omawiać taktykę. Kończyć będą przy obiedzie, gdy dołączy
jeszcze Zbyszek, którego mają zamiar dogonić w trakcie maratonu i
razem gnać do mety. Tym razem bowiem zdecydowaliśmy, że Krzyś
jedzie swoje, ja swoje i każde z nas dojeżdża do mety w swoim
tempie.
Piątkowe popołudnie to zbrojenie
rowerów, montaż wszystkich toreb, lamp, kabli, kabelków. Pakowanie
przepaków i kieszonek w koszulkach, klejenie numerów, sprawdzanie
sprzętu. Gdy jesteśmy już gotowi wracamy jeszcze do biura zawodów
na oficjalne otwarcie imprezy i mały poczęstunek – pyszne ciasta,
kiełbaski i szaszłyki, świetny kompot. Witamy się z kolejnymi
znajomymi, troszkę żartujemy, powoli jednak czuć już wiszące w
powietrzu napięcie. Tego dnia kładziemy się wcześniej, gdyż w
sobotę czeka nas pobudka o 6:30.
No to...start... |
Dzień startu rozpoczynamy pysznym
śniadaniem przygotowanym przez gospodarzy Siedliska – jajecznica,
domowe wypieki, kompot. Nie za dużo, ale na czymś pierwszą część
trasy trzeba przecież przejechać. W bazie maratonu meldujemy się
przed startem technicznym pierwszych grup – te rozpoczynają się o
8:00, nasz przypada na 8:15. Ostatnie fotki, powitania, montaż
nadajników – dostajemy mniejszy model, więc mieszczą się w
sakwach, nie trzeba kleić ich do ramy, nie będą przeszkadzać.
Punktualnie, zgodnie z planem, ruszamy do Miłakowa, gdzie na 8:45
przypada nasz start ostry. Odległość dzieląca obie miejscowości
jest niewielka, na miejscu mam więc czas, żeby poprawić ustawienia
mojej nawigacji, która wprawdzie pokazywała start i metę, ale nie
chciała wyświetlić łączącej je trasy. Na starcie impreza na
całego – roześmiane Wiedźmuchy skutecznie niwelują stres
związany ze startem, foteczki na ściance i...start.
W naszej grupie poza Krzysiem i
Mariuszem jest jeszcze drugi Krzyś i dwoje zawodników, których nie
znam. Tuż za Miłakowem okazuje się, że trzech panów jedzie dla
mnie za szybko, pozostałych dwoje startujących – za wolno.
Przyjmuję to ze spokojem, okazuje się jednak, że Krzysiu, mimo
poczynionych ustaleń, postanawia na mnie czekać, co niekoniecznie
podoba się jego kompanom. Teren jest mocno pofałdowany, trasa
obfituje w krótkie podjazdy i zjazdy, nie daje wytchnienia, ale aby
możliwie mało spowalniać Krzysia staram się jechać jak
najmocniej – moje tętno osiąga nieprzyjemne wysokości, mam
poczucie, że jadę na maxa. Udaje nam się dojechać tak do dwóch
zawodników jadących nieco wolniej niż Krzyś, ale trzymających
nadal fajne tempo i tam mnie mój chłopak zostawia. Kolejne
kilometry pokonuję z Panem Stanisławem (116) i Konradem (113).
Staram się uspokoić oddech i doprowadzić tętno do normalnego
stanu. Gdy mi się to udaje wychodzę na zmianę, ale okazuje się,
że przeliczyłam własne możliwości i po zejściu z niej zostaję
z tyłu. Panowie jednak czekają, przykazują odsapnąć na kole i
złapać na spokojnie oddech. Przed pierwszym punktem doganiamy
jeszcze Mirka (107) i Darka (108). Przez chwilę do punktu i kawałek
za nim jedziemy w pięcioro, później Mirek gdzieś się gubi.
Punkt w Lidzbarku Warmińskim usytuowany jest tuż przy drodze,
niewiele na nim jest, ale też niewiele być musi – po 80 km
uzupełniamy tylko bidony, łapiemy jakieś banany i po podbiciu kart
ruszamy dalej.
Moja pierwsza grupa |
Na tym etapie łapię już drugi
oddech, jedzie mi się dobrze, by nie powiedzieć swobodnie, wychodzę
już na zmiany, teren wprawdzie wciąż wznosi się i opada, ale
podjazdy robimy nieforsownie. Do punktu w Rydzówce za Sorokowem
dojeżdżam z suchymi bidonami – jest bardzo ciepło i słonecznie.
Na zjeździe mijam się z Krzysiem, który macha i gna dalej. Wraz z
moją grupą spędzam tam trochę więcej czasu – dowcipkuję z
Oskarem, zdejmuję buty i chodzę boso po trawie, jem pierogi,
uzupełniam bidony. Na punkt wpada i zaraz rusza dalej startująca za
mną Sylwia – już wiem, że tym razem nie dojadę raczej pierwsza.
Do Gołdapu ruszamy w dobrych nastrojach. Niestety moi kompani
zaczynają słabnąć – coraz częściej, gdy wychodzę na zmianę
muszę się pilnować, by nie zostawali. Dojeżdżamy do brukowanego
fragmentu drogi, zostawiam moich chłopaków na chwilę i pokonuję
go jak najszybciej – po równej kostce lepiej jedzie się z wyższą
prędkością – mniej trzęsie. Wyprzedzam w tym miejscu Wojtka z
Grupetta, zaraz jednak daję się wyprzedzić, gdy na równym
asfalcie czekam na resztę swojej grupy. Właściwie pozostaję już
na zmianie, tętno mam równe i dość niskie jak na mnie, jadę
luźno. Niestety – Konrad ma problemy z żołądkiem (na mecie
okaże się, że nie on jeden uskarżał się na takie dolegliwości
– upał dał się zawodnikom we znaki), pozostali dwaj panowie
także zwalniają. Umawiamy się, że gonię Wojtka i najwyżej
poczekam w Gołdapie. Doganiam zawodnika przez nami – zmaga się z
silnymi skurczami, ale wspólnie dojeżdżamy do punktu. Arbuz,
maślana bułka, woda do bidonu i podejmuję decyzję, że ruszam
dalej sama, w Wiżajnach będę się zastanawiać, co dalej.
W drugiej grupie, fot: http://wilk.bikestats.pl/ |
Droga do Wiżajn jest piękna –
niezwykle malownicza i wciąż pofałdowana. Mam czas rozejrzeć się
wokół – nie pilnuję koła przed sobą lub kompanów z tyłu.
Jadę swoim tempem. Na kilka km przed punktem mam jednak problem –
na fajnym dłuższym zjeździe czuję, że coś złego dzieje się z
moim tętnem, serce zaczynam czuć w gardle, a pulsometr pokazuje
wartości 220-230. Staram się oddychać głęboko, wiem, że
mogłabym przywrócić tętno do normy kładąc się na chwilę z
nogami do góry, ale skutkowałoby to totalną niemocą w nogach, a
do punktu pozostał już tylko kawałeczek. Zagryzam więc zęby i
jadę. Objazd jeziora Wiżajny jest niezwykle malowniczy, ale składa
się z serii niewielkich wzniesień – każde z nich skutkuje
podbiciem tętna do wartości bliskich 230. Co górka, to mam
nadzieję, że zjazd z niej prowadzi już na punkt, gdzie czekają
przepaki i będę mogła pozwolić sobie na nieco dłuższy postój.
W końcu dojeżdżam. Podbijam kartę, zajmuję miejsce przy stole i
kładę się na zimnych kaflach – krótka chwila i serce wraca do
normalnej pracy. Mogę więc usiąść, na spokojnie zjeść obiad i
rozejrzeć się za nową grupą. Na punkt wjeżdżają Wojtek (166),
Grzegorz (168) i Michał (170), zagaduję o planowany przez nich czas
przejazdu, stwierdzam, że zakładane przez nich tempo jest dla mnie
do utrzymania przynajmniej przez jakiś czas pytam więc, czy mogę
do nich dołączyć. Spotykam też pierwszych solistów – w tym
Pawła i Henia. Przebieram się, przepakowuję – jest jeszcze
wcześnie, słońce wciąż grzeje, więc nogawki i długie
rękawiczki upycham w podsiodłówce wraz z wiatrówką, którą mam
tam od początku imprezy. Dorzucam też dodatkowy zestaw baterii na
noc.
Narzucone przez Wojtka tempo jest
mocne, ale jestem w stanie je utrzymać, na chwilę wychodzę też na
zmianę – muszę się o nią co prawda upomnieć, ale nie lubię
wieźć się na kole, gdy wiem, że jestem w stanie wyjść. Za
Szypliszkami następuje bardziej płaski fragment trasy, jedzie mi
się dobrze, większą część trasy prowadzi Wojtek nadając dobre,
równe tempo. Czasem mijają nas jacyś soliści, ale to sporadyczne.
Wschodzi wielki zabarwiony od zachodzącego słońca księżyc. Do
punktu w Sejnach dojeżdżamy parę minut po 21, już w szarówce.
Włączamy więc oświetlenie w rowerach. Jem banana, poprawiam
Góralkiem – byłam niesamowicie szczęśliwa widząc na punkcie te
wafelki, bo miałam potrzebę zjeść coś, co można pogryźć i co
chrupie, a nie ma konsystencję gumy czy kitu do okien. Uzupełniam
też płyny w bidonach. Panowie się ubierają, mi jest jeszcze
ciepło. Grzesiek zagaduje o moją mamę – pamięta, że wcześniej
na innych imprezach pojawiałyśmy się we dwie.
Robi się ciemno, mija nas coraz mniej
samochodów, z czasem droga robi się gorsza. Wprawdzie nie jest tak
zła, jak to sobie wyobrażałam słuchając relacji innych
zawodników, ale wytrzęsie mnie równo. Przemykamy przez usypiające
wsie, jedziemy cichymi, o tej porze, lasami. Lampy wydobywają z
mroku nierówności drogi, swoistą mozaikę różnych odcieni
asfaltowych łat. Jazda wymaga ode mnie coraz większego skupienia –
powoli we znaki daje się zmęczenie. Pilnuję koła przed sobą –
żeby w nie nie wjechać i żeby mi nie odjechało za bardzo, pilnuję
asfaltu, żeby nie wpaść w żadną dziurę i nie załatwić opony.
Czuję, że od jazdy po nierównościach spinają mi się barki i
kark. Mija nas policja na sygnałach, niedługo później widzimy
radiowozy stojące na poboczu, dojeżdżam z niemą prośbą, aby nie
było tam żadnego roweru. Nie ma – to poważnie wyglądający
wypadek z udziałem dwóch aut. Zaraz później zjeżdżamy do punktu
w restauracji Kordegarda, gdzie czeka moja ukochana pomidorowa.
Wciągam talerz zupy z ryżem, zapijam kompotem, poprawiam pieczonym
pierogiem z soczewicą i ogórkami małosolnymi. Zmieniam baterię w
używanej przedniej lampie, sprawdzam stan baterii w garminie i
telefonie, zakładam wiatrówkę i długie rękawiczki. Około
północy ruszamy dalej.
Nad pomidorową... fot: http://wilk.bikestats.pl/ |
Na trasie łapie nas grupa, w której
jedzie Adam Litarowicz, Daniel (174) i jeszcze jeden zawodnik. W
siedmioro pokonujemy kolejne odcinki trasy, asfalty są zróżnicowane
– miejscami lepsze, czasem jednak nierówne. Drogi niemal zupełnie
puste, a cisze przecina tylko...radio jednego z zawodników i jego
gadająca uparcie nawigacja. Chwilami mnie to irytuje, ale na
szczęście, gdy odległość zaczyna wynosić dwóch innych
zawodników słychać tylko szum opon i dźwięki wydawane przez
rowery, czasem jakieś urywki rozmów. Do punktu w Ełku dojeżdżamy
po dwóch godzinach. Nie decyduję się na makaron z sosem, trochę
na siłę jem wafelek i zapijam colą. Pytam o Krzysia, uzyskuję
informację, że był na tym punkcie tylko pół godziny przede mną
– zupełnie mi to nie pasuje, ale nie roztrząsam sprawy. Jestem
zmęczona.
Między Ełkiem a Giżyckiem jadę siłą
woli. Nogi kręcą z przyzwyczajenia, a ja walczę z opadającymi
powiekami. Już wcześniej informowałam moich kompanów, że mogę
mieć taki kryzys i mogą się mną nie przejmować – dam radę.
Niemniej jednak, póki mogę – staram się nie puszczać koła.
Niestety na jednym z podjazdów zostaję bardziej z tyłu. Zaraz
jednak widzę, że grupa z przodu się dzieli i dwa światełka
stają. Wojtek i Michał czekają na mnie na szczycie wzniesienia i
dociągają mnie do reszty grupy. Niedługo później zaczyna robić
się jaśniej, więc spanie odpuszcza, łapię kolejny oddech.
Zaczyna padać – lecą wielkie krople, ale rzadko.
Dojeżdżamy do Giżycka, gdzie moja
nawigacja pokazuje zjazd, którego nie ma, grupa jednak jedzie dalej.
Nie do końca pewna jadę za nimi – okazuje się, że słusznie –
punkt jest przy samym wyjeździe z miasta na stadionie. Ponownie wita
nas tam Oskar, po nim jednak też widać już zmęczenie. Wciągam
bułkę z ogórkiem i serem i dopytuję o Krzysia. Oskar stwierdza,
że w Giżycku był „normalnie, czyli już dawno temu”. Uspokaja
mnie to. Nie ma sensu przeczekiwać opadów, bo nie wydają się
takimi, które miałyby ustąpić ot tak sobie. Ruszamy w dalszą
trasę.
Czuję się już lepiej, jest jasno,
chociaż ze względu na chmury wciąż szaro. Jest przed 5 rano.
Zawodnik z radiem gdzieś się zawierusza, jedziemy w sześcioro.
Wjeżdżamy do Kętrzyna, gdzie na jednym z rond, jakieś 100 km
przed metą, zaliczam upadek – mokry asfalt, za duża prędkość i
koło traci przyczepność. Na szczęście szlifuję tylko kawałek,
więc straty są niewielkie – lekko zdarta klamka i owijka, otarty
but. Start w ludziach ez nie zanotowano – rozbiłam kolano, lekko
starłam prawą łydkę, przytarłam brodą. Resztę obrażeń
zobaczę dopiero w domu. Krwawiące kolano niespecjalnie mi
doskwiera, trochę piecze, najbardziej boli...broda. Niemniej
ogarniam się szybko i wsiadam na rower. Panowie na mnie czekają,
informuję ich jednak, że jakby co, to już tylko 100 km i choćbym
miała się czołgać, to na spokojnie wyrobię się w założonych
bezpiecznie 30 godzinach i mogą mnie zostawić, jak zacznę się
wlec. Uspokajają jednak, że jedziemy razem. Wojtek z Grześkiem
wyjeżdżają do przodu, zostaje ze mną jednak Michał i Adam z
Danielem.
Ostatnie km do mety ("Będą zdjęcia, wychodź do przodu!") |
Zaczynają się znowu upierdliwe
podjazdy, a w nogach mam coraz mniej siły. Szukam wygodnego oparcia
dla lewej, lekko obitej dłoni, na nierównościach pobolewa też
lewe biodro, odzywa się prawe kolano. Nic jednak nie boli tak, żeby
miało mnie spowolnić, czy zatrzymać. Robi to jednak zmęczenie. Do
punktu w Kikitach dojeżdżamy ok 7:30. Jest usytuowany pięknie, nad
samym jeziorem. Jem brzoskwinię, jakiś batonik, popijam i ruszamy
dalej. Do mety jakieś 60 km. Coraz bardziej odczuwalny staje się
wiatr. Adam z Danielem i jeszcze jednym zawodnikiem, który dołączył
w okolicy ostatniego punktu jadą przodem. Ze mną zostaje Michał i
dołącza Krzysztof (104), który jakiś czas jechał z moim
Krzysiem, a teraz jedzie już niewiele szybciej ode mnie. Przed nami
kilkukrotnie wspominany podjazd serpentyną, kilka mniejszych górek,
jakieś hopki. I wiatr w twarz, przed których chowam się za swoimi
kompanami. Droga do mety zabiera nam niemal trzy godziny, dojeżdżam
umęczona po niecałych 26h od startu. Jestem zadowolona z tego
wyniku, szczególnie, że trasa miała najbardziej nielubiany przeze
mnie pagórkowaty charakter. Mimo że była krótsza niż Tour de
Pomorze, mimo że ma mniej przewyższeń niż Piękny Zachód, to jej
pokonanie kosztowało mnie najwięcej wysiłku.
META!!! |
Na mecie czekał na mnie Krzyś z
Wołkiem – nie do końca wiedział, o której będę, gdyż okazało
się, że mój nadajnik GPS nie działał, a ja nie zauważyłam w
telefonie wiadomości od organizatora Roberta, że muszę go
zresetować. Po kąpieli, drzemce i obiedzie wróciliśmy jeszcze do
bazy maratonu na ognisko i zakończenie. Wyjazd zaplanowaliśmy
dopiero na poniedziałek mieliśmy więc jeszcze sporo czasu na
rozmowy o kończącej się właśnie imprezie...
Zajęłam 2 miejsce wśród pań, wśród
zawodników startujących w kat. OPEN byłam 29, ogólnie 49. Krzyś
w OPEN zajął 8 miejsce. Mój czas to 25:48 z czego jakieś 3
godziny spędziłam na przerwach.
Tegoroczni dekorowani: Krzyś, Sylwia, Ja, Patrycja, Adam, Ola i Paulina |
I tradycyjnie – parę słów
podziękowań:
Takiego wyniku nie osiągnęłabym,
gdyby nie Pan Stanisław i Konrad, którzy dali mi możliwość
odetchnąć po szaleńczej gonitwie z Krzysiem i za to jestem bardzo
wdzięczna.
Bardzo dziękuję także Wojtkowi i
Grzegorzowi za długą wspólną jazdę od Wiżajn, przygarnięcie
mnie do grupy, pomoc na trasie.
Wdzięczna jestem również Adamowi i
Danielowi za pomoc i towarzystwo na niemałym odcinku maratonu.
Ogromne podziękowania należą się
Michałowi za wspólną jazdę od Wiżajn i ogromną pomoc w
ukończeniu tej imprezy w tak dobrym czasie – dzięki jego pomocy
ostatnie 100 km udało mi się pokonać bez kryzysów, za to możliwie
komfortowo.
I przede wszystkim Krzysiowi, za pomoc
w przygotowaniu się i sprzętu, pierwsze kilkadziesiąt km i
świadomość, że czeka na mnie na mecie.
w moich okolicach co roku organizowane jest "święto roweru", niestety w tym roku ze względu na sytuację zostało odwołane, szkoda, bo chętnie wzięłabym udział
OdpowiedzUsuńNo to brawo! To dopiero opsiągnięcie :)
OdpowiedzUsuńChyba Mamie było trochę żal, że nie popedałowała z Wami:-) gratuluję i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńPewnie, że było. To są przygody zostające w człowieku na całe życie.
UsuńALeż ta pizza wygląda smakowicie <3
OdpowiedzUsuńI taka właśnie była :D
UsuńCzytam i oczy mam coraz większe. Ogromny szacun dla Ciebie. jesteś po prostu jak terminator! Gratulacje:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)
Dziękuję Agnieszko - zapewniam jednak, że jak każdego normalnego człowieka po takim dystansie tu i tam coś mnie pobolewa ;)
Usuńtak samo spojrzałam na pizze i pomyślałam jejku jak bym zjadła :)) ale rower to świetna pasja i spędzenie wolnego czasu
OdpowiedzUsuńPodziwiam! Raz za pokonanie takiej trasy, dwa za Twoją niesamowitą energię, trzy za świetny opis
OdpowiedzUsuńDziękuję serdecznie Mario!
UsuńCześka.... szacun babo!!!
OdpowiedzUsuńDziękuję cioteczko :*
UsuńBrawo dla wszystkich, świetna relacja i osiągnięcia.
OdpowiedzUsuńTrzeba uruchomić w sobie niezwykłe pokłady mocy, aby podjąć się takiego wyzwania, a co szalenie satysfakcjonujące, ukończyć go z uśmiechem. :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie tak - satysfakcja jest niesamowita. :)
UsuńGratuluję sukcesu. Widzę jednak masę ludzi obok siebie...Takie wydarzenia mnie w tym roku nie przyciągają.
OdpowiedzUsuńCałą dobę kręcić pedałami! Niesamowity wyczyn.
OdpowiedzUsuńCiekawią mnie rezultaty medytacji nad pizzą. Dałaś jej radę, czy Cię pokonała?
Udało mi się ją pokonać! Ale w dogrywce na śniadanie ;)
UsuńSzkoda, że z Czesią tak krótko jechałem, bo miła jest bardzo. Za mocna była jak dla mnie. Pozdrawiam. Darek 108.
OdpowiedzUsuńPozdrowionka Darku i dzięki za towarzystwo na tej pierwszej części trasy :)
UsuńSpore wyzwanie, ale myślę, że również świetna zabawa :)
OdpowiedzUsuńDokładnie tak! Zabawa była przednia.
UsuńZazdroszczę hartu ducha, ja jeszcze się poddaję w takich sytuacjach :( Ale wierzę, że w końcu wypracuję sobie taką siłę charakteru, że takie sytuacje będą mnie dodatkowo motywować, a nie załamywać :)
OdpowiedzUsuńNiesamowita przygoda, która jest inspiracją również dla mnie. Dzięki.
OdpowiedzUsuń