wtorek, 11 sierpnia 2020

Piękny Wschód 2020

Są takie wpisy, które muszą w głowie swoje odczekać, ułożyć się odpowiednio, przeleżeć. I takim właśnie jest relacja z Ultramaratonu Piękny Wschód 510 km non stop. Parczewska impreza wg informacji ze strony trwała tylko trzy dni – od piątku do niedzieli, ale wraz z Krzysiem postanowiliśmy ją sobie nieco wydłużyć...

Fot: Anna M.



Po zapisaniu się na maraton sprawdziliśmy na mapie, jaki dystans dzieli Wrocław od Parczewa i niekoniecznie spodobał nam się wynik, oznaczał bowiem kilka długich godzin spędzonych w samochodzie na dojazd i powrót. Słabo poszło nam też szukanie na miejscu noclegów, zdecydowaliśmy się więc na nocleg na hali sportowej w Parczewie, ta jednak udostępniona została tylko na dwie noce z piątku na sobotę i z soboty na niedzielę. Krzyś, któremu przypada rola kierowcy stwierdził, że nie uśmiecha mu się jechać 500 km na rowerze dzień po długiej jeździe samochodem – lubi prowadzić, ale jest to jednak spore obciążenie. Wobec tego znów sięgnęliśmy do mapy i rozpoczęliśmy poszukiwania nieodległych od Parczewa miejsc, gdzie moglibyśmy zatrzymać się dzień przed maratonem oraz dzień po nim.


Wyjazd na maraton uznaliśmy za dobry pretekst by pozwiedzać okolicę, w której raczej nie bywamy. W czwartkowy poranek zawieźliśmy więc Wołka, naszą papugę do Gui na weekend, następnie spakowaliśmy rowery oraz całe niezbędne wyposażenie i ruszyliśmy na wschód. Naszym celem był Kazimierz Dolny. Noclegi zarezerwowałam w Kwaskowej – sprawdziłam opinie, cenę i odległość od centrum i uznałam, że to dobra opcja na tę jedną noc. Nie sprawdziłam jednak dokładnego dojazdu, a ten przysporzył nam sporo emocji – dom znajduje się na jednym z wzniesień górujących na miasteczkiem i wiedzie do niego wąska droga pnąca się ostro pod górę wąwozem. Piękna okolica! Do miasta natomiast schodzi się po kilkudziesięciu schodach przez las. Zakwaterowaliśmy się szybko, odświeżyliśmy po drodze i ruszyliśmy na zwiedzanie.


Kazimierz już na pierwszy rzut oka urzekł nas swoim klimatem – starówka z niewysoką zabudową, nad którą górują budowle sakralne, widoczny w perspektywie zamek, stary bruk uliczek (nie chciałabym chodzić tam w butach na obcasie). Po kanapkach z trasy nie byliśmy jeszcze specjalnie głodni, więc na początku zdecydowaliśmy się tylko na lody i ruszyliśmy w górę – w stronę zamku i górującej nad nim wieży. Ze wzgórza, na którym usytuowana jest budowla roztaczają się fantastyczne widoki na miasteczko i przepływającą tuż obok Wisłę. Sam zamek zachowany został w formie trwałej ruiny i ze względu na obecną sytuację jego zwiedzanie ogranicza się tylko do części zewnętrznych – wystawa jest nieczynna. Obronna wieża pozwala wspiąć się jeszcze wyżej i poszerza perspektywę obserwatora – rozciągające się z niej widoki zapierają dech w piersiach.


Naszym kolejnym celem była Góra Trzech Krzyży także górująca nad miasteczkiem – widać ją było z punktu widokowego przy Kwaskowej. Wydeptany i wymyty lessowy „taras” był widokiem dla mnie niecodziennym – nie spotykam się zbyt często z tego typu skałami i specyficznymi dla nich formami ukształtowania terenu. Z góry można było podziwiać przede wszystkim widok miasteczka rozłożonego u stóp wzniesienia.


Po zejściu na dół wybraliśmy się w końcu na szybki obiad, po którym wybraliśmy się nad Wisłę, przespacerowaliśmy się kawałek jej brzegiem, po czym wróciliśmy na Rynek, by w jednej z kawiarenek zjeść jeszcze coś słodkiego. Kawiarnia Rynkowa urzekła nas totalnie swoim wystrojem i przemiłą obsługą. Dzień zakończyliśmy spacerem po miasteczku.


W piątek wstaliśmy bez budzików, ogarnęliśmy się, spakowaliśmy bagaże do auta i ruszyliśmy najpierw do Wąwozu Korzeniowego, który także bardzo chciałam zobaczyć. Miejsce znałam tylko ze zdjęć i bardzo ciekawiło mnie, czy w rzeczywistości też wygląda, jak z innego świata. Tak, wygląda. Zdecydowaliśmy się jednak tylko na niedługi spacer samym wąwozem i dalszą podróż. Kolejnym punktem na piątek były Puławy. Ze względu na pochodzenie z Trzebiatowa i duży nacisk, jaki kładziony był w mieście na promocję postaci Marii Wirtemberskiej z Czartoryskich oraz osobistą sympatię do postaci jej matki Izabeli nie mogłam sobie odmówić wizyty w tym mieście. Wprawdzie odpuściliśmy sobie wizytę w samym pałacu, ale przespacerowaliśmy się po puławskim parku. Później jeszcze wizyta w kawiarni – ciasto i kawa i można ruszać dalej. Tym razem już prosto do Parczewa.


Po drodze na ścieżce rowerowej przed miastem widzimy znajomych kolarzy. Zatrzymujemy się więc i witamy – jest Edziu z Szerszeni, Bożenka, która planuje swój debiut na Ultrze, Mariusz i Paweł, z którymi spędziliśmy trochę czasu już na Pierścieniu Tysiąca Jezior. Przyjeżdżamy na miejsce dość wcześnie udaje się jednak odebrać pakiety. Wypakowujemy rowery, koce, karimatę, Krzyś dopytuje o materace – założył, że na sali sportowej będą, ale spotkał go zawód. Za chwilę na salę docierają też Mariusz, Paweł, Edek i Bożenka. Umawiamy się na wspólny obiad i ruszamy w stronę ryneczku. Mamy jeszcze chwilę, idziemy więc na lody, po czym kierujemy się w stronę restauracji wskazanej przez jednego z chłopaków. Na miejscu spotykamy Iwonę, która jednak rezygnuje z obiadu, gdy okazuje się, że rower musi pozostawić na dworze, mimo bardzo dużej ilości miejsca zarówno w samej restauracji, jak i w jej korytarzu. Posiłek w gronie znajomych przebiega w pogodnej atmosferze, chłopaki ustalają taktykę, tylko Bożena jest zdenerwowana – startuje w grupie, w której nikogo nie zna, jest jednak mocnym zawodnikiem – da sobie radę i jeszcze wielu objedzie.


Po obiedzie krótki spacer, zakupy i powrót do bazy maratonu – czas przygotować rowery. Pakujemy torebki na kierownicę, ja także dużą podsiodłówkę. Powerbanki, ogniwa do lampek, listę miejscowości na trasie, a także, z powodu braku przepaków, coś cieplejszego do ubrania, część jedzenia na trasę. Reszta ląduje w kieszonkach koszulki. Następny krok to obklejenie sprzętu – numerki na kask, na plecy, na rower... W międzyczasie kolejne powitania, rozmowy, żarty. Po odprawie technicznej spotkanie integracyjne i ustalanie taktyki przez panów – kto kogo i w jakim czasie dogoni, kto z kim będzie się ścigał... Natomiast ja z Bożenką ogarniałyśmy w jej telefonie dodatkową nawigację na trasie, tak aby poza nawigacją w liczniku oraz rozpiską miejscowości i nr dróg miała jeszcze coś, dzięki czemu będzie czuła się chociaż trochę pewniej.


Noc dla Krzysia okazała się trudna – sen mocno utrudniało mu chrapanie innych śpiących przez co rano był niewyspany i średnio szczęśliwy. Przed startem konkretne śniadanie, a później coraz szybsze przygotowania. Ustawienia nawigacji, ostatnie poprawki sprzętu i jadę na start. Krzyś startuje 5 minut przede mną, daję mu więc buziaka i ustawiam się po nadajnik GPS. Startuję wraz z trzema panami – Adamem i Krzysztofem, z którymi jechałam końcową część poprzedniego maratonu oraz Kuba, którego nie kojarzę z wcześniejszych imprez.


Panowie od startu narzucają dość mocne tempo, które jednak udaje mi się jakiś czas utrzymać, wychodzę nawet na zmiany. Niestety Krzysztof zaczyna dawać coraz dłuższe bardzo mocne zmiany i każdorazowo walczę wówczas o przetrwanie. Za mało też piję – nie mam czasu złapać bidonu, skupiając się na utrzymaniu w grupie. Na pierwszy punkt żywieniowy wpadamy jak po ogień – ledwie udaje mi się dolać wody do bidonu i chłopaki już lecą dalej. Obsługa wkłada mi do kieszonki baton i banana, ale nie mam czasu nawet napić się na miejscu, jeśli chcę dalej jechać z grupą.

Fot: Anna M.

Niedługo po pierwszym punkcie odpadam – jest dla mnie za mocno. Zbliża się południe, jadę na zachód, wiatr wieje mi w twarz, jest upał, a do następnego punktu w Żelechowie mam jeszcze 82 km. Wlokę się 23-25 km/h, w Łukowie trafiam na jakąś czerwoną falę i dziki kocioł przy marketach i targowisku – upał, duże natężenie ruchu, wlokące się w korkach samochody, ludzei wchodzący na ulicę gdzie im się tylko podoba. Z ulgą przyjmuję wyjazd z tego miasteczka. I wyczekuję zmiany kierunku jazdy. W pełnym słońcu nieomal przegapiam skręt w lewo na nawigacji – muszę się cofnąć 100 m – nie zauważyłam skręcającej strzałki, tknęło mnie jednak to, że miałam jechać na Żelechów, a taki drogowskaz właśnie minęłam. Skręcam na południe, wiatr staje się mniej uciążliwy, wieje z boku. Przyspieszam. Do punktu jednak jeszcze spory kawałek, a picie w bidonach powoli mi się kończy. W pewnym momencie dostrzegam za sobą jakąś grupę. I jestem niezmiernie szczęśliwa, gdy rozpoznaję pana Stanisława z Jas-kółek. Kilkakrotnie tasowaliśmy się już na ultrach, na Pierścieniu niemały kawałek jechaliśmy wspólnie. Towarzyszy mu jeszcze trzech panów, siadam więc na koło i prędkość znowu rośnie. Odpuszczam jedną turę zmian, daję sobie czas na oddech, później jednak włączam się do pracy – tempo jest dla mnie komfortowe – muszę się napracować, ale wiem, że się nie zajadę.

Fot: Anna M.

Do Żelechowa wjeżdżam z pustymi bidonami, podbijam więc książeczkę i rzucam się do wody. Wprawdzie ustaliliśmy na tym puncie 10 minut, ale wolę zrobić to jak najszybciej. Uzupełniam picie w bidonach, małą butelkę chwytam na już, wciągam batonik zbożowy – coś jeść trzeba, ale w takim upale chce się średnio. Na szczęście baton okazuje się dość kwaśny, więc jem bez problemu. Ruszamy dalej. Ja odzyskuję siły, ale dwóm starszym kompanom mocno we znaki daje się upał. Obniżamy więc nieco tempo, jedziemy spokojne zmiany – droga jest prosta, dobrej jakości bez przesadnego ruchu, wiatr już nie przeszkadza. Jedynie upał mógłby nieco zelżeć...


Przed punktem we wsi Gołąb ustalamy dłuższą przerwę – w tym miejscu jest pierwszy ciepły posiłek na trasie. Po przyjeździe zdejmujemy więc buty i kaski, załatwiamy na spokojnie formalności, charyzmatyczna Pani z obsługi szybko rozdziela porcje ryżu z sosem i surówką. Jemy na spokojnie, uzupełniamy bidony, z ulgą przyjmujemy chłód pomieszczenia. Rozmawiamy o założeniach, jakie poczyniliśmy na ten maraton. Jeden z chłopaków stwierdza, ze chciałby zmieścić się w 22 godzinach, drugi, ze wszystko poniżej 24h byłoby spoko. A ja przypominam sobie, jak dzień wcześniej, z głupia frant walnęłam, że w sumie w 20h to byłoby fajnie... Spędzamy na punkcie założone pół godziny i ruszamy dalej. Przed nami Puławy z głupimi hopkami na wyjeździe w stronę Kazimierza. I początek wzniesień. Kolejne 200 km ma być pofałdowane. Cały maraton ma niecałe 2000 m w górę, ale składają się na to dwa-trzy dłuższe podjazdy i sporo pagórków, których szczerze nie lubię.


Na pierwszym z długich podjazdów zostaję z tyłu, za mną zostaje jeszcze pan Stanisław. Na górze widzę jednak jednego z chłopaków - Marek z nr 125 czeka na mnie. Kolejne kilometry pokonujemy razem. Mój towarzysz odjeżdża mi na zjazdach ze względu na dysproporcję wagi, na podjazdach ze względu na dysproporcję siły. Ale po płaskim jedziemy po zmianach. Chyba że akurat ucinamy sobie pogawędkę – o butach, spodenkach i innych kolarskich tematach. Mimo wszystko udaje się utrzymać akceptowalne tempo. W Józefowie spotykamy Janka i Roberta, z którymi wcześniej jechaliśmy. Zakładamy 15 minut na drugi ciepły posiłek i ogarnięcie się. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie...Krzyś wkraczający do jadalni. Blady, umęczony i zrezygnowany. Zostawiam jedzenie i idę sprawdzić, co się stało. Dziewczyny z obsługi punktu szybko zajmują się moim chłopakiem, dostaje słodką herbatę i opieprz, że ma odpocząć, a nie gadać o wycofywaniu się. Na stwierdzenie, że mam go później zebrać autem z tego punktu przypominam mu tylko, że ok, ale najwcześniej za jakieś 11 godzin, bo sama muszę się dostać na metę. Chcę zostać z nim i poczekać, aż dojdzie do siebie, ale mnie wygania, po chwili stwierdza, że jedzie ze mną – Marek na szczęście czeka. Schodzimy na dół i Krzyś uznaje, że nie da jeszcze rady, wraca na górę.


Później opowie, że na punkcie w Józefowie był dobre półtorej godziny wcześniej. Poczuł się gorzej, ale postanowił trzymać się swojej grupy. Ujechał 15 km, po czym musiał się zatrzymać na przystanku i dojść do siebie, bo organizm odmówił mu posłuszeństwa. Zawrócił do Józefowa i dojechał akurat, gdy jadłam obiad.


Ruszam z Markiem – zeszło mi trochę więcej czasu, ale mój towarzysz zdaje się tym nie przejmować. Martwię się o Krzysia, a gdy jesteśmy już dobre 30-40km od punktów uświadamiam sobie, że...jedyny kluczyk do samochodu ma przy sobie Krzyś... Jego plan mojego przyjazdu właśnie upada. Teren wciąż jest pofalowany, więc jedzie mi się średnio. Czasem potrzebuję chwili wolniejszej jazdy by złapać oddech, ale nadal mamy naprawdę niezły czas. Podziwiamy okolice, przez które wiedzie trasa, co jakiś czas mijają nas soliści, zaczyna się ściemniać. Już w całkowitych ciemnościach dojeżdżamy do Żółkiewki i stajemy zdezorientowani. Znak kierujący do punktu kontrolnego każe zjechać z głównej drogi, ale później nie wiadomo, co dalej. Marek sięga więc po książeczkę, w której opisane jest umiejscowienie każdego z punktów. Naszym celem staje się hala sportowa, co niewiele daje, póki nie zapytamy o drogę. Otrzymawszy wskazówki dość szybko lokalizujemy miejsce docelowe. Na punkcie wysyłam SMS do Gui, żeby sprawdziła, gdzie jest Krzyś – mam nadzieję, że już ruszył. Na punkt wjeżdża chłopak, który także spał na hali, a startował sporo po mnie, pytam go więc, czy widział w Józefowie Krzyśka – widział, mój chłopak jeszcze odpoczywał, gdy ruszali. Pani z obsługi zapytana o jego pozycję pokazuje jednak na mapie, że jest już niedaleko tego punktu. Nie do końca mi się te wszystkie informacje chcą pokryć, ale stwierdzam, że będę się martwić najwyżej później. Jem bułkę z serem, zakładam wiatrówkę, uzupełniam wodę, pomagam Markowi przypiąć nr na bluzę i ruszamy dalej znowu we czworo. Teren ma falować jeszcze tylko do Krasnegostawu, a później się wypłaszczy.


Tempo wzrasta, jest równiejsze, znowu jedziemy po zmianach. Przed nami niemal 90 km do ostatniego punktu. Zatrzymujemy się dwukrotnie w międzyczasie – komuś gaśnie lampka, kto inny musi stanąć. Jest cicho, wsie śpią, a ciemność przecinają tylko nasze lampki. Czasem nawigacja wskazuje skręt, ale skrzyżowania widać dopiero, gdy się na nich znajdzie. Drogi są całkiem niezłe, miejscami tylko pojawiają się poprzeczne uszkodzenia, które dają mi się we znaki. Później jest mocno połatany fragment, który w świetle lamp wygląda jak mozaika w wielu odcieniach szarości. Wjeżdżamy na tereny dobrze znane Jankowi – jest z Łęcznej – przejmuje więc rolę nawigatora, uprzedza przed możliwymi niedogodnościami.


Jest głęboka noc, gdy wjeżdżamy do miasteczka, jednak punkt zorganizowany przez Rowerowy Lublin jest widoczny z daleka – świeci się, mruga, powiewa flagami. Jeden z chłopaków z obsługi wnosi mi rower po schodkach do środka. Załatwiamy formalności i pytam o Krzysia. Słyszę, że...będzie w tym miejscu za jakieś 2 minuty. I rzeczywiście jest. Może nawet szybciej. Wymieniam baterie w lampkach, jem rogala z toffi (był pyszny), dolewam wodę. Krzysiek się trochę niecierpliwi i rusza szybciej. Do nas dołącza jeszcze jeden zawodnik. Krzyś orientując się, że ruszyliśmy ledwie chwilę po nim postanawia poczekać i do mety jedziemy w sześcioro. Zostało tylko ok. 50 km, jest nas dużo do zmian, godzina jest na tyle wczesna, że nie mam kryzysu spowodowanego potrzebą snu, ani ogólnym zmęczeniem. Spokojnie utrzymujemy tempo ok. 30 km/h, coraz bardziej prawdopodobne staje się więc moje 20 godzin.


O 2:52 przyjeżdżamy na metę, gdzie trwa biesiada. Zawodnicy, którzy przyjechali przed nami dzielą się wrażeniami, jedzą, przysypiają. My też zaraz siadamy do jedzenia, prowadzimy jeszcze ostatnie rozmowy, po czym moi towarzysze ruszają na kwatery, a ja wyruszam w poszukiwaniu prysznica. Udaje się wyrwać parę godzin snu – żadne rozmowy i hałasy na hali mi nie przeszkadzają.


Rano pakujemy się do auta i ruszamy w stronę domu. Zanim jednak bezpośrednio do Wrocławia, to najpierw jeszcze do...Lublina. Ale to już materiał na osobny wpis. ;)


I tradycyjnie – parę podziękowań.

Krzysztofowi, Adamowi i Kubie – za mocny początek.

Panu Stanisławowi – za zaproszenie na koło!

Robertowi i Jankowi za wspólną jazdę na niemałym odcinku.

Pani Ani za zdjęcia z trasy :) 

Markowi – za wsparcie na pagórkach, rozmowy, ogrom pomocy i poczucie zaopiekowania. Dzięki!

Krzysiowi – jak zawsze, za wszystko <3


16 komentarzy:

  1. Piękne miasto :)
    Podziwiam za udział w maratonie, ja również parę razy startowałam ale to nie dla mnie

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale sportowe świry z Was
    Mój chłopak dogadalby się z Krzysiem, bo też mu przeszkadza chrapanie xD
    PS. Przez Ciebie mam teraz ochotę na rogala

    OdpowiedzUsuń
  3. Podziwiam za taką wytrwałość w realizowaniu się w tej sportowej pasji. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ile się przy tym obejrzy różnych miejsc, wspaniałe kolekcjonowanie wspomnień. :)

      Usuń
  4. Ty to masz kondycję, podziwiam, i na rowerze i na piechotę i pod górę...:-)
    Podziwiam...
    Ja bym padła :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. po pierwsze wow, taka trasa! ja bym umarła z Parczewa do Lubartowa... tak mieszkam w tych okolicach, szkoda, ze nie daliście znać ;-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Jak aktywnie :)
    Co do Wrocławia bardzo miło wspominam czas w nim spędzony :) Te Krasnale są świetne :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wspaniała trasa i podziwiam Cię za wytrwałość. A krasnale są superowe :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czasami też lubimy rozłożyć trasę. W Kazimierzu Dolnym byłyśmy raz w życiu, miejsca z wpisu kojarzymy - przepiękne miasto.

    OdpowiedzUsuń
  9. Krasnystaw, w którym byłem ostatnio parę tygodni temu, Łuków, Łęczna – sami znajomi. W Kazimierzu szliście moimi śladami sprzed kilku miesięcy, a z Parczewa do mnie do domu jest 35 km.
    Jakoś tak cieplej mi się zrobiło na serduchu.
    Dziękuję, Chuda o Stalowych Mięśniach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepiękne okolice - mam nadzieję wrócić tam jeszcze z większą ilością czasu na zwiedzanie i spokojne podziwianie.

      Usuń
  10. Niestety w tym roku całe lato spędzę w domu, więc bardzo zazdroszczę takiego zwiedzania!

    OdpowiedzUsuń
  11. O tej Górze Trzech Krzyży jeszcze nie słyszałam...

    OdpowiedzUsuń
  12. Cudownie jest zwiedzać i dobrze, że znajdujesz na to czas.

    OdpowiedzUsuń
  13. Do Parczewa mam jakieś 30 km, ale nigdy nie słyszałam o takiej imprezie. W Kazimierzu niejednokrotnie byłam i przy kolejnej wizycie mogę Wam polecić niedaleki Mięćmierz, w którym jeszcze do niedawna dom miał sam Daniel Olbrychski :D

    Pozdrawiam, Amelia

    OdpowiedzUsuń
  14. Bardzo aktywnie! Podziwiam. Co do Wrocławia - uwielbiam to miasto!

    OdpowiedzUsuń