Kiedy dwa lata temu
wystartowałam w swoim pierwszym ultramaratonie Piękny Zachód w
głowie kiełkowała mi myśl, że to może być dobry początek do
realizacji marzenia, jakie od lat stanowił start w Bałtyk-BieszczadyTour 1008 km Non Stop. Już w 2018r. Po bardzo udanym starcie na PZ
proponowano mi start w BBT, kolega, który z powodów zdrowotnych nie
mógł startować proponował mi odstąpienie swojej miejscówki, ale
nie zdecydowałam się na to – chciałam starannie i stopniowo
przygotować się do tego wyzwania. W związku z tym roki później
poza ulubionym Pięknym Zachodem w moim kalendarzu startów znalazło
się również Tour De Pomorze, czyli 700 km wokół województwa
zachodniopomorskiego. I tak dokulałam się do 2020 roku, w którym
zdecydowałam się wystartować we wszystkich czterech
ultramaratonach cyklu Pucharu Polski.
Początkowy kalendarz
musiał jednak ulec sporym zmianom ze względu na panującą
pandemię, długo nie było wiadomo co i w jakiej formie zostanie w
końcu rozegrane. Motywacja rosła i spadała – niczym na szalonej
karuzeli. Przygotowania grzęzły w martwych punktach, rozpędzały
się mozolnie, by przyspieszyć pod koniec wiosny. Ich ukoronowaniem
stało się przejechanie Pierścienia Tysiąca Jezior i Pięknego Wschodu, po których, z końcem sierpnia, nadszedł czas na
Bałtyk-Bieszczady Tour.
Zapisy i noclegi
rezerwowaliśmy z rocznym wyprzedzeniem, jednak pandemia sporo
zmieniła – odwołanie kolonii umożliwiło nam zarezerwowanie
noclegów w Schronisku Młodzieżowym, zamiast ośrodka wczasowego.
Miesiąc przed planowanym wyjazdem kupiliśmy bilety na PKP, powrót
z Ustrzyk był zapewniony przez Wawrzyńca już od dawna. W pociąg
wsiadaliśmy już w w środę, uznaliśmy bowiem z Krzysiem, że
chcemy mieć więcej czasu przed startem na spokojne przygotowanie
się i wypoczynek na świnoujskiej (zatłoczonej i hałaśliwej)
plaży. Już w pociągu spotykamy pierwszych uczestników – m.in.
Edzia i Karola. Droga mija mi na pogawędkach i lekturze książki od
mamy. Po kilku godzinach docieramy do nadmorskiej miejscowości,
przeprawiamy się promem do miasta i jedziemy do Schroniska.
Meldujemy się, wypełniamy wszystkie pandemiczne papiery i idziemy
na miasto – w planach obiad i przywitanie z morzem.
W czwartek umawiamy się
z Edziem na krótką przejażdżkę w stronę Międzyzdrojów,
później znowu byczymy się na plaży. Odpoczywamy, jemy dobre
rzeczy, spacerujemy. Piątek rozpoczynamy wizytą w biurze zawodów –
odbieramy pakiety, wysłuchujemy odprawy technicznej spotykamy
znajomych, z którymi startujemy. Krzyś ustala taktykę ze swoją
grupą, ja ze swoją. Jego założeniem jest dojechać do mety jak
najszybciej, moim – po prostu dojechać. Jeszcze chwilę udaje nam
się spędzić na plaży, po czym przychodzi czas na przepakowanie
się – ogarnięcie przepaków, sprzętu montowanego na rower,
bagażu do nadania na metę. Oklejamy rowery naklejkami, szykujemy
stroje, baterie, nawigację i całą resztę niezbędnych rzeczy.
Zaczynam się denerwować, szczególnie że prognozy pogody zmieniają
się co chwilę i tak naprawdę nie wiem, czego spodziewać się na
trasie wiodącej przez całą Polskę.
W sobotę wstajemy bladym
świtem, jemy ryż z jabłkami, ubieramy się, sprawdzamy ostatecznie
sprzęt i ruszamy na prom. Już w drodze przez miasto łapie nas
deszcz. W czasie przeprawy spotykamy znajomych, dzielimy się
ostatnimi uwagami, na lądzie nadajemy przepaki i bagaże do
odpowiednich samochodów, po czym ruszamy po nadajniki GPS. Krzyś
startuje o 7:10 i jest zadowolony z ustawienia w grupie, ja
rozpoczynam zmagania 5 minut po nim w świetnym towarzystwie –
Marka poznanego na Pięknym Wschodzie, Stanisława z Jas-Kółek i
Mirka z Olsztyna. Do startu zagrzewają nas Wiedźmuchy, ale nerwy
nie pozwalają mi już za bardzo na radość.
Niedługo po starcie
znowu zaczyna padać. Po chwili wszyscy jesteśmy już przemoknięci,
jestem zła, bo komplet ubrań na zmianę mam dopiero na 700 km
trasy, a to oznacza ponad 30 godzin w mokrych ciuchach. Jedziemy
żwawo, ale dość zachowawczo – decydujemy, że nie mam sensu
szarpać na początku i później cierpieć na kolejnych setkach
kilometrów. Dołącza do nas Darek z Gryfusów, mijają Jarek i
Patrycja. W okolicach Golczewa spotykamy pana Janusza
Pietruszewskiego – znajomego z Nowogardu. Towarzyszy nam do Płotów,
gdzie ulewa przybiera na sile. W międzyczasie gubi się nam Marek,
który ma problem z luzującą się pompką, później myli drogę,
ale zaraz za punktem dołącza. W Płotach na punkcie jest ekipa z
Gryflandu – Ula i Marek witają mnie ciepło, ale to miejsce, gdzie
nie bardzo jest czas na dłuższe postoje. Uzupełniam wodę,
podbijam kartę, łapię batonik, zakładam kurtkę i lecimy dalej.
Dołącza do nas grupa startująca 5 minut później. Od tego momentu
tempo robi się mocniejsze i mocno rwane, a droga zalewana strugami
silnego deszczu pozostawia wiele do życzenia. Na jednym ze
skrzyżowań ledwie udaje mi się wyhamować na mokrym asfalcie.
Zostaję z tyłu wraz z Mirkiem, czekamy na Marka. Z Drawska, gdzie
usytuowany był drugi punkt ruszamy już razem. Żegnają nas bliscy
Marka, którzy zrobili mu niespodziankę pojawiając się na tym
odcinku trasy. Tempo znowu się wyrównuje, jedziemy we czworo,
dołączył Darek. Zaraz za Drawskiem jednak Mirek ma problem –
pęka mu szprycha w kole. Wraca na punkt i, jak się później okaże,
usterkę udaje się naprawić. |
Fot: Anna eM |
Do punktu w Pile, gdzie
czeka Pani Danusia i Pan Eugeniusz dojeżdżamy w trójkę. Na
miejscu zastajemy Tomka w aucie serwisowym – smaruje nam wypłukane
przez deszcz łańcuchy. Jemy pierwszy na tej imprezie makaron i
niedługo stratujemy dalej. Jedziemy DK 10, na której na szczęście
na razie warunki nie są złe. Ruch nie daje mi się za bardzo we
znaki, dużo gorsza jest pogoda. Momentami przestaje padać, by
niedługo później rozpocząć na nowo. Dojeżdżamy do Nakła nad
Notecią, z pyszną zupą i bardzo zaangażowaną obsługą. Jeden z
jadących przed nami zawodników zapomina swojej karty, zabieram ją
więc ze sobą z myślą, że może na kolejnym punkcie mu ją
wręczę. Objeżdżamy Bydgoszcz, przez chmury przebija się
zachodzące słońce, na chwilę robi się pięknie. Zaczyna się
ściemniać. Darkowi nie działają przednie lampki, jedna z moich
tylnych też odmawia posłuszeństwa – mam ich jednak zapas, więc
jadę bez obaw świecąc dwiema pozostałymi. Do Solca Kujawskiego
dojeżdżamy już po ciemku. Wpadamy przed budynek i jeszcze zanim
się zatrzymam krzyczę numer nieszczęśnika, którego kartę wiozę.
Właśnie szykuje się do odjazdu i z ulgą odbiera swoją własność.
Na tym punkcie znowu spędzamy trochę więcej czasu. Spotykam
Krzysia Knasia, który podjął już decyzję o rezygnacji z dalszej
jazdy i nie daje się przekonać do zmiany zdania. Jem kolejny
makaron z warzywami, przepakowuję rzeczy z przepaku, które mogą
być mi potrzebne na dalszym etapie trasy. Zdejmuję przemoknięta
koszulkę i zakładam samą kamizelkę, na którą zarzucam
wiatrówkę, zmieniam rękawiczki na długie, ale nogawki pakuję w
podsiodłówkę. Mimo deszczu jest ciepło. |
Fot: Anna eM |
Z Solca ruszamy we
wzmocnionym składzie razem ze Stanisławem i Pawłem z Szerszeni.
Tak też przejeżdżamy tę noc. Od północy jest mi gorzej –
całodzienny deszcz mnie wymęczył, uwiera mnie mokra wkładka w
spodenkach, ale jadę. Pilnuję się grupy, a gdy mam chwilę kryzysu
proszę o moment wolniejszej jazdy. Niedługo później zaczynają
się słabe, mocno dziurawe odcinki drogi i siłą rzeczy musimy
zwolnić. Włączam mocniejsze światła, staram się jechać
przodem i sygnalizować co gorsze ubytki. Miejscami nawierzchnia jest
po prostu potwornie dziurawa, gdzie indziej z kolei sfrezowana i
poznaczona licznymi ostrymi uskokami. Do punktu w Kowalu jedziemy
więc bardzo ostrożnie. Na miejscu czeka na zawodników Beata.
Spotykamy tez Jarka i Patrycję. Jem żurek i zagryzam dwoma
kawałkami przepysznego ciasta. Zmieniam też baterie w lampkach.
Wkrótce ruszamy dalej. Jedzie się dobrze, spokojnie, nie ma ruchu,
utrzymujemy niezłe tempo i chwilę po 5 rano dojeżdżamy do
Łowicza, gdzie czeka Wawrzyniec. Decydujemy się na dłuższą
przerwę i drzemkę. Stanisław i Paweł postanawiają jechać dalej,
zostaję więc z Markiem i Darkiem. Jem kolejny makaron z warzywami i
kładę się spać na dwie godziny. Po tym czasie ogarniam się
spokojnie i ruszamy dalej, dołącza do nas Mirek. Wisi nad nami
widmo kolejnych ulew od Starachowic, ale na razie nie pada, a nawet
wychodzi słońce. Robi się coraz cieplej i już właściwie w upale
dojeżdżamy do Opoczna, gdzie obsługuje nas przemiła pani w
ludowym stroju, jak się później okaże – mama Oli. Jem zupę i
dwie bułki, z których jednak wyjmuję wędlinę. Bułka z masłem
chyba jeszcze nigdy mi tak nie smakowała! Uzupełniam bidony,
ogarniam na nowo pakowanie. Marek skarży się na ból kolana, co
jest niepokojące. |
PK Łowicz, Fot: Tomek
|
Ruszamy z Opoczna i
zaczyna się moja droga przez mękę. Między Opocznem, a
Starachowicami, w których jest kolejny punkt jest „tylko” 80 km.
Robi się gorąco, jestem zmęczona, ale do Skarżyska-Kamiennej
jakoś się trzymam. Później jednak zaczyna się najgorszy dla mnie
odcinek całej trasy – bardzo ruchliwa droga bez pobocza, sznur
samochodów w obu kierunkach, niekończące się podjazdy – ledwie
podjadę jeden, to za wieńczącym go zjazdem już rysuje się
kolejny – jeszcze dłuższy. Marek zostaje z tyłu, ja jadę już
tylko siłą woli, zaczyna mnie odcinać. Skręcając na podjazd w
Wąchocku głośno klnę na poprowadzenie trasy. Mam dość – po
raz pierwszy na tej trasie. Wszystko mnie boli – wkładka spodenek,
mam wrażenie, że pozbawiła mnie już skóry, odzywa się lewe
kolano, oczy pieką, ramiona się palą od słońca. Do Starachowic
dojeżdżam na wpół żywa. W takim stanie dopada mnie Darek z
Radlina i robi obiecane mojej mamie zdjęcie. W sumie to nie widać
na nim, że nie kontaktuję. Wawrzyniec pyta, czy potrzebuję pomocy,
ale zbywam go i każę gonić Krzysia. Idę się przebrać i
odświeżyć – robi mi się słabo, potrzebuję chwili odpoczynku.
Obiad jem na sali gimnastycznej – jest cicho i chłodno (Olu dzięki
za radę!). Chwilę rozmawiam z Andrzejem z Polic, który postanawia
zakończyć jazdę. Zaczynam dochodzić do siebie, gdy Darek i Mirek
zaczynają poganiać do wyjścia. Marka nadal nie ma. Ruszamy. |
PK Starachowice, Fot: Darek z Radlina ;) |
Jedziemy w troje. Świeże
spodenki przynoszą mi ogromną ulgę, a wolne tempo okazuje się
procentować – zapowiadane ulewy znacznie nas wyprzedziły i już
raczej się na nie nie natkniemy, co jest optymistyczne. Teren
zaczyna się coraz bardziej wznosić i opadać. Robi się jednak
chłodniej, z Ostrowiec Świętokrzyski przejeżdżamy w świetle
niezwykle zachodzącego tego dnia słońca. Z boku grożą nam nadal
ciężkie ciemne chmurzyska, ale chyba obierają inny kierunek niż
my. Jest już znowu ciemno, gdy dojeżdżamy do punktu w Sandomierzu.
Na forum rozgorzała na jego temat płomienna dyskusja – czy punkt
był tym najlepszym, czy może najgorszym? Krzyś zachwalał
przepyszne ciasta i bułeczki, ja zapałałam się już niestety
tylko na żurek z jajkiem i pyszną kiełbaską. Nie było jednak nic
do pogryzienia – zabrakło dla mnie kanapek, zostały tylko batony
o konsystencji kitu do okien. Pytam o Marka, okazuje się, że
zakończył maraton w Starachowicach. Jest mi przykro, miałam
nadzieję, że wspólnie dojedziemy do mety i oboje osiągniemy
założone cele. Mam jeszcze nadzieję, że towarzysz pojawi się na
mecie i będę mogła dowiedzieć się czegokolwiek. |
Drzemka na stacji |
Druga noc okazuje się
trudna. Na trasie między Sandomierzem a Łańcutem zatrzymujemy się
wielokrotnie. Raz około północy drzemiemy na stacji benzynowej –
pracownik słysząc naszą historię pozwolił nam przespać się w
ciepłych łazienkach, zorganizował krzesła, karton – zaangażował
się w zapewnienie nam naprawdę fajnych warunków (Orlen w Stalowej
Woli). Darek nieustannie powtarza, że punkt w Łańcucie będzie na
pewno nieczynny, co totalnie mi się nie zgadza – za nami wciąż
jeszcze jedzie kilkudziesięciu uczestników imprezy. Nachodzi gęsta
mgła, mijają nas w pełnym pędzie TIR-y, robi się coraz zimniej.
Robię się głodna. Pochłaniam batoniki, żele, ale to wciąż
niewiele daje – wychodzi brak konkretu w Sandomierzu. Dojeżdżamy
do Łańcuta – miasto się ciągnie, przejeżdżamy przez dzielnice
przemysłowe, od pewnej chwili towarzyszy nam Olek z Wrocławia. W
końcu docieramy do punktu w budynku MOSiRu. Przemiły prowadzący
ten punkt chętnie opowiada o pięknym obiekcie, który mnogością
dużych roślin przywodzi na myśl rajską oranżerię. Zjadam dwie
bułki z wędliną i serem, przepyszną słodką z serem i zapijam
ciepłą herbatą. Chłopaki kładą się na drzemkę. W tym czasie
ja odpoczywam, zakładam nogawki – ze zmęczenia jest mi już
zimno. Rozmawiam z kilkoma osobami – Michał z PTJ skarży się na
uszkodzoną przerzutkę, Darek z Trzebiatowa zagaduje i pyta o
samopoczucie. Robi się szaro, wstaje dzień. Budzę chłopaków i
ruszamy dalej. Na jednym z podjazdów przyspieszam i moi towarzysze
zostają z tyłu. Po 20 kilometrach mocniejszej jazdy buntuje się
jednak...mój żołądek. Zjeżdżam na pierwszą napotkaną stację
benzynową i wykonuję sprint do toalety godny Toma Dumoulina. Darek
i Mirek dostrzegają ten fakt i zatrzymują się, czekając na mnie.
Wypijam pepsi i ruszamy dalej. Żołądek jednak nie odpuszcza. Próba
wypicia lub zjedzenia czegokolwiek kończy się bólem. Zatrzymujemy
się w jednej ze wsi przy szkole, czołgam się pod podjazdy, na
zjazdach odpoczywam. Tempem ślimaka dojeżdżam do Birczy. Czekają
tam na mnie Krzyś z Wawrzyńcem. Darek i Mirek jadą dalej, ja muszę
odpocząć. Chowam się na chwilę w łazience i szlocham, ze nie dam
rady. Zmuszam się do zjedzenia arbuza i banana, niewiele więcej
jestem w stanie w siebie wmusić. Zaraz za Birczą
rozpoczyna się długa sekwencja podjazdów na leśnej drodze.
Paradoksalnie męczą mnie one jednak mniej niż hopy przed
Starachowicami. Zatrzymuję się jednak i zdejmuję nogawki. Dzień
jest piękny, coraz mocniej grzeje słońce. Jadę i...odpoczywam.
Zdaje mi się, że słyszę wokół siebie ciche rozmowy, ale nikogo
nie ma w pobliżu. Bagatelizuję to i jadę dalej – nie śpię od
dwóch dób, mój mózg może mieć już problemy. Jem banana i żel,
trochę odżywam. Po trzech godzinach docieram do Ustrzyków Dolnych.
Jem dobrą zupę, winogrona, zdejmuję z ciebie koszulkę z długim
rękawem. W tym czasie Krzyś z Wawrzyńcem zabierają obecnym
maratończykom zbędne bagaże i ruszają zaraz na metę. I ja
ruszam.I doznaję największego
rozczarowania tego maratonu. Bo w głowie Bieszczady widzę, jako
miejsce ciche, spokojne, nieco dzikie. A droga, którą jadę
przypomina natężeniem ruchu i jego płynnością autostradę w
remoncie. Trafiam na ruch wahadłowy i uzupełnianie ubytków w
drodze grysem. Kilkukrotnie schylam się i w czasie jazdy czyszczę
oponę z przyklejonych kamyczków. Boli mnie lewe kolano i tyłek.
Jak jadę na stojąco, to obciążam nogę, jak siedzę, to obcieram
mocno podrażnioną skórę. Mijają mnie w pełnym pędzie sznury
samochodów. Jestem wykończona. Jadę i płaczę. Mam dość. W
połowie drogi do mety ruch jednak zaczyna zanikać, pojawia się
więcej leśnych odcinków, droga kilkukrotnie przecina szerokie
krystaliczne potoki. Wydobywam resztkę sił i jadę końcówkę na
maksa, tym co mi jeszcze zostało w nogach. Powiewające proporczyki
informujące o coraz mniejszej odległości do mety podnoszą na
duchu.
Na metę wpadam po
niecałych 56 godzinach. Mój przyjazd oznajmia światu dzwon
obsługiwany przez Janka ze Świnoujścia. Ktoś zabiera mi rower,
jedna z Wiedźmuch prowadzi mnie do biura po ostatnią na tej trasie
pieczątkę. Nigdzie jednak nie widzę Krzysia. Dopełniam
formalności,w wracam na metę, odbieram rower i rozglądam się
coraz bardziej zdezorientowana. Jestem wykończona, płaczę, bo nie
mogę przestać. Dostrzegam auto Wawrzyńca na parkingu tuż przed
metą – chłopaki czekając na mój przyjazd...zasnęli...
|
Fot: Tomek
|
Prysznic, obiad, drzemka
i powrót na metę – na dekoracje i długie rozmowy ze znajomymi.
Spotykam Darka i Mirka, z którymi przejechałam ogromną część
maratonu. Zajmuję 3 miejsce wśród Pań jadących w kategorii Open.
Przejechałam, zmieściłam się w czasie, jestem zadowolona, mimo że
boli mnie niemal wszystko.Następnego dnia z
Krzysiem i Wawrzyńcem odwiedzamy jeszcze Wołosate i zdobywamy
szczyt Tarnicy, po czym ruszamy do Wrocławia. Zabieramy ze sobą na
odcinek trasy Piotrka, którego podrzucamy na dworzec PKP.
Filmowa relacja Krzysia
Dziękuję:
Mirkowi i Darkowi za całą
pomoc na trasie, zaopiekowanie, cierpliwość, troskę.
Stanisławowi i Pawłowi
za wspólną jazdę.
Markowi za 700 km –
wracaj na trasę jak najszybciej!
Darkowi z Trzebiatowa i
Andrzejowi z Polic za słowa otuchy na punktach.
Wawrzyńcowi za obecność.
Krzysiowi za wszystko.
Gratulacje, misja wykonania, a to zawsze wielka satysfakcja. :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńŚwietna,obszerna relacja :) Gratuluję kondycji i silnej woli - obie te rzeczy są bardzo potrzebne w trakcie takich wypraw :)
OdpowiedzUsuńOj tak - bez kondycji i silnej głowy niewiele dałoby się zdziałać na tym dystansie :)
UsuńWow, jestem pod wrażeniem! Dla mnie trasa dom-miasto i powrót czyli jakieś 26 km to było coś! Ale jak się nie trenuje to się nie ma co dziwić! Gratuluję! Pomacham jak będzie trasa przez Koszalin i będziesz jechała.
OdpowiedzUsuńMoniko - od czegoś trzeba zacząć - ja zaczynałam jeżdżąc po 5 km na uczelnię parę lat temu. ;)
UsuńDoskonale opisane. Dopiero z tej relacji dowiedzialem się, jak cierpialaś. Pamietam Cię wyłącznie jako uśmiechniętą, wytrwałą i pozytywnie nastawioną. Dziękuję za wspólna jazdę, pomagalismy sobie wzajemnie. Bardzo współczuję Markowi, który był oparciem dla grupy i ma ogromny wklad w nasze osiagnięcie. Marku, moze to czytasz, odezwij się. Darek Godlewski
OdpowiedzUsuńMoje marudzenie na trasie nic by nie zmieniło, więc chociaż starałam się sprawiać pozory, a nawet płacząc na osobności, ze nie dam rady, wiedziałam, że dam. Tylko potrzebowałam popłakać ;)
UsuńSuper relacja ☺️ wrażenia z pokonania bbt zostają na zawsze ☺️
OdpowiedzUsuńTego się właśnie domyślam - że raczej nie zapomnę tych przeżyć ;)
UsuńGratuluję ukończenia i czasu przejazdu.
OdpowiedzUsuńGratuluję!
OdpowiedzUsuńMieszkam niedaleko Piły i Bydgoszczy hehe
Szczerze gratuluję. Mordercza trasa, jednak sądząc po Twoim finiszu i wejściu na Tarnicę już nazajutrz, przyjechałaś nie na ostatnim tchu.
OdpowiedzUsuńCiekawe, ile godzin spałaś...
„Płaczę, bo nie mogę przestać.” Urocze wyjaśnienie, w moich uszach bardzo kobiece.
Dziękuję Krzysztofie.
UsuńWchodzenie na Tarnicę wymaga pracy innych mięśni niż jazda na rowerze. Brak snu odsypiałam przez dobry tydzień...
A z tym płakaniem to było tak, że z tego zmęczenia miałam do wyboru albo panować nad takimi reakcjami, albo utrzymać się jeszcze na nogach ;)
Podziwiam! Gratuluję wytrwałości i dziękuję za obszerną relację.
OdpowiedzUsuńJak czytam takie pasjonujące relacje, to naprawdę mi wstyd, że sama nie mam na tyle silnej woli, aby zaangażować się w tak intensywną aktywność. :)
Usuńwow wielki wielki szacun! Niesamowita siła woli, motywacja, cierpliwość! Ale udało się i pokonałaś samą siebie! :)
OdpowiedzUsuńIm więcej od siebie wymagamy, tym większa później satysfakcja i uznanie we własnych oczach. :)
UsuńSuper, że odnalazłaś to, co daje Ci szczęście i spełnienie! oby tak dalej, podziwiam wytrwałość ;-)
OdpowiedzUsuńPodziwiam upór, odwagę. Gratuluję takiego wyczynu. To godne podziwu :)
OdpowiedzUsuńWielkie Gratulacje, to jest wielki wyczyn. Ile sił daje determinacja i przyjaciele. BRAWO BRAWO.
OdpowiedzUsuńZadanie wykonane. Grtauluję determinacji i samozaparcia.
OdpowiedzUsuń