poniedziałek, 14 września 2020

Moje ulubione 500 km, czyli Piękny Zachód 2020

Ten sezon maratonowy dał mi się mocno we znaki. Początkowo planowaliśmy z Krzysiem pięć długich imprez, ostatecznie stanęło na czterech. Przejechaliśmy Pierścień Tysiąca Jezior, Piękny Wschód, Bałtyk-Bieszczady Tour, a w ostatni weekend także mój ulubiony Piękny Zachód. Na trasie tej imprezy przeżyłam dwa lata temu swój debiut w ultramaratonach i stąd mój niemały sentyment do Pięknego Zachodu i trasy wiodącej kilka kilometrów od Domku pod Orzechem. Ale tegoroczna edycja zostawiła mi w głowie jedną zasadniczą refleksję - końcówka lata to nie jest dobry czas na ultra... 


Do Niesulic wyruszyliśmy w piątek po południu. Poranek minął nam bowiem na przygotowaniach - pakowaniu się, kompletowaniu niezbędnego sprzętu, sprawdzaniu czy wszystko działa, jak należy. W drodze do ośrodka Irena - Tam gdzie zawsze zajechaliśmy jeszcze do Świebodzina na szybki obiad, a stamtąd już prosto do Niesulic. Na miejscu przywitaliśmy się ze znajomymi, rozpakowaliśmy auto, odebraliśmy pakiety startowe. O 19, tradycyjnie, odbyła się odprawa techniczna połączona z kolacją. Okazało się, że ze względu na remont drogi trasa została zmieniona na ostatnia chwilę i skrócona o kilkanaście km, więc mierzy obecnie około 545 km. Na szybko zmieniłam więc ślad w telefonie i mogłam spokojnie startować. Wieczór upłynął nam na rozmowach ze znajomymi i przygotowywaniu całego sprzętu. Rowery znowu zostały obleczone kablami do baterii, na kierownicy umościły się lampki, a do przepaków powędrowały zmiany ciepłych ubrań, bo prognozy pogody nie były zbyt korzystne. 
Fot: Pani Ania M.


Ze względu na ogólnopolski wyścig Bałtyk-Karkonosze, którego trasa na pewnym odcinku pokrywała się z naszą organizator podjął decyzję o odwróceniu kolejności startów - na początku startowały osoby bez punktów w Pucharze Polski, a zawodnicy z pierwszych miejsc - na końcu. W związku z tym moja godzina startu wypadła na 8:00 - w jednej z ostatnich grup. Wraz ze mną startował Mirek, Piotr, Jarek z Patrycją i Szczepan. 


Jarek z Patrycją bardzo szybko wystrzelili do przodu na tandemie, Szczepan gdzieś przepadł i w efekcie pierwsze kilometry pokonywałam z Mirkiem i Piotrem. Kilka kilometrów po starcie zaczęło padać i dość szybko zdążyłam przemoknąć. Nie było to budujące... 25 kilometrów od startu z pobocza pozdrawiali nas Gieniu i Danusia, niedługo później minęła nas grupa, w której jechał Krzyś. Nie myśląc za wiele skoczyłam za nimi. Moi towarzysze utrzymali koło i ładnych kilka kilometrów udało nam się utrzymać. Niestety jeden z zawodników dał mocniejszą zmianę, drugi poprawił i zostaliśmy. Niedługo później, jeszcze przed Kożuchowem dogoniła nas grupa, w której jechał Stasiu i Paweł oraz Dorota. Poczułam jak podium zarówno Pięknego Zachodu, jak i Pucharu Polski zaczyna mi odjeżdżać - czwarta w klasyfikacji Patrycja była daleko z przodu, druga w klasyfikacji Dorota właśnie mnie dogoniła, a kwestią czasu było, jak dogoni mnie pierwsza - Sylwia. Na punkt w Kożuchowie wjechałam witana serdecznie przez Pana Czesia (pozdrawiam!). Wciągnęłam dwa kawałki ciasta i arbuza, zalałam bidony, ogarnęłam pieczątkę i byłam gotowa do jazdy. Ale grupa jeszcze się ociągała. Widząc, że szykują się do jazdy z Pawłem i Stasiem ruszyliśmy powoli na trasę.  
Fot: Pani Ania M.


Niedługo później dogoniła nas spodziewana grupa Sylwii. Zaczepiliśmy się aż do Dąbrowy Bolesławieckiej, z której jednak liderka wraz z kompanami ruszyła wcześniej. I znowu - dawno byłam gotowa do jazdy, a grupa się ociągała. I znowu postanowiłam czekać... Za Bolesławcem zaczęły się pagórki i dość szybko wraz z Pawłem i Stanisławem zostaliśmy z tyłu. Znowu zaczęło padać i w końcu postanowiliśmy się zatrzymać, bo poza deszczem wzmógł się nieprzyjemny chłodny wiatr - trzeba było coś na siebie założyć. Kilka kilometrów później okazało się, że obaj moi kompani złapali gumę. Zrobiło się chłodno i padało, zdecydowałam więc, że nie będę czekać, aż naprawią defekty, tylko powoli pojadę dalej, żeby nie przemarznąć. Do Kaczorowa dojechałam sama. Na miejscu spotkałam Dorotę z kolegami, ale wyruszyli zanim zjadłam. Podbiłam kartę (jak obiecałam, tak jest wpis - pozdrawiam!), zjadłam gorącą zupę, dwa kawałki sernika i ruszyłam dalej - pod górkę.

Kolejnym punktem był przepak w Jarkowicach. Znam ten fragment trasy, więc miałam wrażenie, że kojarzę miejsce, w którym urządzony będzie punkt. Zanim jednak się tam znalazłam czekało mnie przejechanie kilkudziesięciu kilometrów. A nad Kaczorowem skłębiły się czarne chmury. Zrobiło się ciemno i zerwał się bardzo silny, porywisty wiatr. Na szczęście w plecy... Zapaliłam lampki, aby być widoczną dla kierowców i ruszyłam jak najszybciej, by uciec przed burzą. Osoby jadące za mną opowiadały o nawałnicy i gradobiciu - mi udało się umknąć. Ale ulewa złapała mnie za Kamienną Górą - miarowa i przemaczająca do suchej nitki. Za to z tęczą w pakiecie. Na tym fragmencie trasy zaskoczył mnie przejazd przez Lubawkę - przez sam brukowany rynek miasteczka - zwykle jechaliśmy inaczej i mało brakowało, a pojechałabym na pamięć nadrabiając jakie 2 km, ale mijając nieprzyjemny bruk. Za Lubawką czekał mnie podjazd, zjazd i początek wspinaczki pod przełęcz Kowarską. W połowie drogi do szczytu usytuowana jest Agroturystyka Szczęśliwa Siódemka, w której czekali Tomek Ignasiak i Wacek z KKZK oraz właściciele i goście agroturystyki. Wacek zajął się moim rowerem - wyczyszczeniem i nasmarowaniem napędu, Tomek przybił kartę, a ja poszłam się ogarniać. Zjadłam makaron, zapiłam colą, przepakowałam koszulkę, przebrałam się w suche rzeczy. Dodatkowo założyłam od razu koszulkę termo i nogawki. Kamizelkę schowałam do podsiodłówki, zapaliłam lampki i po pół godziny ruszyłam dalej. Na punkcie przyjeżdżając zastałam Dorotę wraz z grupą, niemal w wejściu minęłam się z Jarkiem i Patrycją, spotkałam też Sylwię. Oraz solistę Krzyśka, który mijał mnie w drodze z Kaczorowa, a teraz na mój widok stwierdził, że się zasiedział. 

Ruszyłam pod górkę już w szarówce. Przed szczytem mżawka przerodziła się w mgłę, dość szybko przestałam więc mieć suche ubrania. Solista Krzysiek wyprzedził mnie na podjeździe, ostrzegłam go tylko przed niebezpiecznym zjazdem z Karpacza i pojechał przed siebie. A ja spokojnie, w swoim tempie rzeźbiłam. Było mi ciepło, ale średnio przyjemnie z powodu deszczu. Na górze zapaliłam przednie lampki na większą moc, gdyż na zjeździe widoczność była mocno ograniczona mgłą. Kontrolowałam zakręty na ekranie telefonu z wyświetloną trasą, zdjęłam zamazane okulary. Dopiero pod koniec zjazdu - gdy droga robi się prosta i szeroka puściłam hamulce i nabrałam porządnej prędkości. Pod Karpacz podjeżdżałam już w ciemnościach i regularnym deszczu. Jechało mi się jednak nieźle. Aż do szczytu. Na górze bowiem było absolutnie ciemno, mgła ograniczała widoczność do jakichś 10 m, a zjazd w dół był dziurawy, kręty i średnio przyjemny nawet za dnia. Wokół żywej duszy, tylko ja, moje lampy i dziury w drodze. Na poboczu ostał się może co 10 odblaskowy słupek, skrajnia drogi nie została zaznaczona białą linią. Wlepiałam wzrok w ciemność przed sobą, zaciskałam dłonie na klamkach hamulca. Niewiele brakowało, a szybciej bym podjeżdżała pod Wang niż z niego zjeżdżała. Zmarzłam na tym zjeździe okropnie, więc, gdy tylko dojechałam do Podgórzyna przyspieszyłam, żeby się rozgrzać. Piechowice, dojazd do DK 3 i kolejna wspinaczka - pod Zakręt Śmierci ulicą Górną w Szklarskiej Porębie. Na tym podjeździe mija mnie karetka i policja - jak okazuje się na mecie - prawdopodobnie po jedną z solistek. 

Tuż przed szczytem dogania mnie Krzysiek z Vikingów. Wcześniej dwukrotnie łapie gumę i dlatego jest za mną. Na Zakręcie Śmierci staje na chwilę, a ja cisnę do Świeradowa. Tę drogę znam, wiem, że początek trzeba konkretnie dokręcić, ale później można lecieć niemal na ślepo. Krzysiek dogania mnie dopiero w Świeradowie. Przelatujemy przez miejscowość, dojeżdżamy do Krobicy, gdzie zamiast do mamy - skręcam w lewo, w stronę granicy. Dziury w Pobiednej, jak były tak są nadal - Krzysiek gubi na nich okulary, co odkryje dopiero po jakimś czasie. Wyboje w Wolimierzu, a później na na szczęście nowa droga w Świeciu. Dojeżdżamy do punktu w Leśnej, gdzie serwowana jest...pizza! Spotykamy tam Patrycję z Jarkiem, Piotra, Mariusza i Adama. Zjadam jedną na spółkę z Krzyśkiem, ogarniamy pieczątki, picie i ruszamy dalej. Dołączają do nas Mariusz, Piotr i Adam. Za Leśną czeka nas fragment drogi przecięty niemożliwą do policzenia ilością torów. Później jest Lubań, za Lubaniem frezowany asfalt, który mocno daje mi się we znaki. Staram się jechać środkiem drogi, gdzie asfalt jest gładki, ale nie zawsze się da. W pewnym momencie Mariusz zostaje z tyłu. Sama jestem zmęczona, ale jeszcze się trzymam. Jest już późna noc, gdy dojeżdżamy do Iłowy, gdzie znów spotykam solistę Krzyśka - jest solidnie zdziwiony moim widokiem. Jem makaron, ogarniam się i zaraz ruszamy dalej. Niestety zaczyna mnie męczyć spanie, a na zmianę wychodzi Krzysiek z Vikingów. Chłopaki przede mną odpuszczają, mobilizuję się więc i skaczę do przodu, żeby jak najdłużej utrzymać dobre tempo. Niedługo potem sama daję zmianę i nieco się budzę. Z czasem jednak nie jestem w stanie utrzymywać mocnego tempa i otwartych oczu - jedno z dwojga. Zostaję więc z tyłu. Przez chwilę walczę ze spaniem, śpiewam, gadam do siebie, bo w przydrożnym lesie coś się rusza. Z tyłu widzę jakieś światła, ktoś dojeżdża do mnie bez słowa, chwilę jedzie, po czym mnie mija - trzech chłopaków, dopiero ostatni z nich zagaduje coś. Przed Lubskiem spanie przechodzi. Na punkcie gospodarzy Gosia. Przybijam pieczątkę, nie mam ochoty jeść. Udało mi się dogonić Piotra, więc na szybko się ogarniam i ruszam wraz z nim. 


Do mety zostaje 45 km. Piotr planuje złamać 24 godziny, ja ledwie się wlokę - zaczynają dokuczać mi kolana, spodenki mocno mnie już obcierają, bolą mnie stopy i kark. Trzymam jednak koło i jadę. Zaczyna się przejaśniać, bruk w Krośnie Odrzańskim okazuje się nieco przyjaźniejszy niż rok wcześniej, gdy płakałam w tym miejscu z bólu. Wschodzi słońce, wstaje przyjemny dzień. Przed metą ktoś nas dogania. Piotrek jest na zmianie przez ostatnich kilka km, utrzymuje równe tempo. Na 2 km przed metą nowi towarzysze postanawiają jednak wyskoczyć, zostaję więc na moment sama. Dzwonię do Krzysia, żeby nie przespał mojego przyjazdu i docieram do mety. Mówiąc oględnie - mam dość. Marzę tylko o prysznicu i łóżku. I po chwili to marzenie realizuję. 
Fot: Pani Ania M.


Dekoracja i zakończenie zarówno samego maratonu, jak i całego cyklu Pucharu Polski odbywa się w niedzielę po południu. Udaje mi się zająć trzecie miejsce wśród pań w klasyfikacji Open na Pięknym Zachodzie (za Sylwią i Natalią) oraz trzecie miejsce w Pucharze Polski - przegrywam z Dorotą o 1,5 punkta, czy jakieś 20 minut i jestem z tego powodu nieco zła na siebie. Po dekoracjach rozpoczyna się koncert Marcina Stycznia w otoczeniu obrazów pędzla Elizy Mytko. Wieczór to czas pożegnań, miłości...psa do papugi, ostatnich rozmów, późnonocnego powrotu do pokoju... 
Fot: Tomek Ignasiak


Przed poniedziałkowym wyjazdem wybieramy się jeszcze nad jezioro. Żałuję, że nie mam stroju, wchodzę więc do wody tylko do połowy ud. Jest już zimna. Żegnamy się zapewne na niemal rok. 



15 komentarzy:

  1. No i na co mi rower, skoro mogę wziąć udział w ultramaratonie czytając tak dokładny i wciągający opis?😁
    Swoją drogą, wydaje mi się, że gdybym jechał taki maraton i nie zapisywał swoich przeżyć na bieżąco, to później nie byłbym w stanie ich spisać po fakcie 🤔

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem o czymś zapomnę- raz o punkcie kontrolnym, innym razem o koleżance z podium 😅 cieszę się, że moja relacja przypadła Ci do gustu :)

      Usuń
  2. Cześć, zapomniałaś o Natlii Pinderze która zajęła drugie miejsce z czasem o 41 minut lepszym od Twojego. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spokojnie, spokojnie - nie gorączkujcie się, raz wystarczy, więcej kolegów już nie wołaj! Poprawione! 😅

      Usuń
    2. w koncu ktos to zaczał czytac xd

      Usuń
  3. Z dziennikarskiego obowiązku. Natalia Pindera zajęła drugie miejsce na PZ. Tak tylko przypominam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej hej, drugie miejsce zajęła Natalka Pindera, jest to może mała, ale jakże istotna różnica :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo ciekawa relacja, pokonanie całej trasy na pewno było nie lada wyczynem. Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  6. Podziwiam Cię, na pewno pokonanie całej trasy było by dla mnie nie osiągalne. Ty dałaś radę. Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratulacje wyników, masz odwagę i upór! Wow!

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj wyczyn to nie lada! Gratuluję i podziwiam zakręconych sportowców

    OdpowiedzUsuń
  9. A jak Wam się podobało w Bieszczadach?

    OdpowiedzUsuń
  10. W Bieszczadach byliśmy tylko chwilę i początkowo mnie zawiodły, ale na Tarnicy było pięknie - tylko strasznie tłoczno (myślałam, ze te góry to jednak większe odludzie). https://www.rozmowki-kobiece.pl/2020/09/bautyk-bieszczady-tour-2020-czyli-1020.html

    OdpowiedzUsuń
  11. Ja nie mam nic do powiedzenia oprócz tego, że podziwiam xD A osoby wyżej spokojnie, jedna osoba napisała to wystarczy xD

    OdpowiedzUsuń
  12. Wow też jestem pod wrażeniem. Zapierają dech w piersiach twoje historie.

    OdpowiedzUsuń