Gdy niemal rok temu kończyłam ostatnią ultrę w sezonie 2020 wiedziałam, że potrzebuję dłuższej przerwy od takich wyzwań. Czułam też, że chciałabym spróbować czegoś nowego. I wówczas moim oczom ukazała się informacja o terenowym ultramaratonie rowerowym, którego trasa przebiegać będzie przez moje ukochane Góry Izerskie.
Nie namyślając się zbyt długo wypełniłam zgłoszenie i z niecierpliwością czekałam na dalsze informacje na temat tej imprezy. Dość szybko okazało się niestety, że planowana trasa prowadzi głównie Grzbietem Wysokim Gór Izerskich mijając niemal całkiem Grzbiet Kamienicki. Ze względu jednak na trwającą pandemię i niepewność organizatorów względem tego, jakie obostrzenia mogą wprowadzać Czesi, przez których kraj wiodła niemała część trasy, przebieg maratonu kilka miesięcy temu został zmieniony. A jeden z wymagających podjazdów wiódł...przy samym Domku pod Orzechem. Mama uznała wówczas, że wystawi chociaż wodę, może będzie proponować też kolarzom kawę. Z czasem luźno rzucona myśl wyewoluowała w oficjalny punkt żywieniowy – jeden z dwóch na trasie liczącej 350 km oraz ponad 7500 m przewyższenia.
Nie bardzo wiedziałam, czego spodziewać się mogę po tym starcie. Część trasy objechałam już wcześniej, niemałe fragmenty pierwszej połowy Gravmageddonu były mi znane także już z wcześniejszych wycieczek po okolicy. Nigdy jednak nie pokonywałam takich dystansów na raz w terenie. Ponadto zupełnie nie znałam drugiej połowy trasy, nie wiedziałam więc, na ile brakuje mi umiejętności jazdy technicznej – miałam jedynie świadomość, że niemało.
W czwartkowe popołudnie wraz z Krzysiem pojechaliśmy na start by się przywitać, odebrać pakiety startowe dla mnie i Pawła, porozmawiać z organizatorami – Mariuszem i Łukaszem na temat punktu żywieniowego w Gierczynie. Pogoda nie zachęcała do aktywności na świeżym powietrzu – było zimno i mocno padało. Pozostawało mieć nadzieję, że wypada się nadchodzącej nocy i kolejne dni będą już pogodne. W ciągu godziny zjedliśmy czekoladowe ciasto i karkówkę z grilla, pożartowaliśmy, pośmialiśmy się, pojawiali się kolejni zawodnicy. Po powrocie do Domku pod Orzechem ustaliliśmy z Martą i Pawłem taktykę na jazdę, ogarnęliśmy się, spakowaliśmy i poszliśmy spać – czekała nas wczesna pobudka.
Mój budzik zadzwonił o 5:30. Nie budziłam jeszcze Krzysia, poszłam za to zrobić sobie śniadanie – wcześniej przygotowane słoiczki z owsianką sprawdziły się świetnie – suche płatki z bakaliami wystarczyło zalać wrzątkiem i dodać np. nieco czekolady. Niedługo później reszta ekipy również zaczęła wstawać, przyszła mama z kawą, kończyliśmy ostatnie przygotowania przed startem – mój przypadał na godzinę 8:00, Paweł startował 10 minut później. Około 7:30 zameldowaliśmy się w Szklarskiej Porębie, by odebrać nadajniki GPS, które umożliwiały śledzenie nas na trasie przez Internet. Ostatnie sprawdzenie rowerów, nawigacji, która miała prowadzić nas po trasie, spakowanych niezbędnych rzeczy.
Jeśli chodzi o początek trasy – moje największe obawy wzbudzały odcinki prowadzone po singlach – wiem bowiem, ze po pierwsze nie jeżdżę najszybciej, a po drugie nie jeżdżę najlepiej technicznie i obawiałam się bycia doganianą i wyprzedzaną w tych miejscach. Na szczęście Pierwsze single przejechałam zanim dotarła do mnie kolejna grupa, na kolejnych udało mi się bezproblemowo przepuszczać szybszych zawodników – na szczęście było ich ledwie kilku na tych fragmentach trasy. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów wiodło najpierw do Jakuszyc, następnie do Schroniska Orle, później ku Chatce Górzystów, kopalni Stanisław, skąd ruszaliśmy na Wysoki Kamień (na szczęście nie na sam szczyt). Stamtąd czekał nas zjazd na Zakręt Śmierci, chwila jazdy asfaltem, a następnie szutrem do Rozdroża Izerskiego, a stamtąd do mojego ukochanego mostu na Płoce. Nie zatrzymywałam się jednak nad wodą, jedynie chwilę słysząc jej głuchy huk. Wjazd pod Sępią Górę, zjazd do Świeradowa i kolejny podjazd – na Polanę Izerską, skąd ruszaliśmy ku osławionej Katordze. Tuż przed Zakrętem Śmierci dogonił mnie Paweł. Przez pewien czas tasowaliśmy się w zależności od nachylenia terenu – mi szybciej szły podjazdy, jemu zjazdy. Dzięki temu Marta i Krzyś na spokojnie mogli oczekiwać nas w tym samym miejscu i czasie, by zrobić zdjęcia i dopytać, czy wszystko ok.
Odcinek wiodący po pogórzu jechaliśmy właściwie wspólnie rozchlapując głębokie kałuże, całkiem niezłym tempem pokonując szutry i gładkie asfalty. Na punkt żywieniowy przy Domku pod Orzechem, którego obsługą zajęli się moi rodzice, wjechaliśmy razem. Gdy dotarłam do łąki pod domem, na której rozłożono namiot z wodą, kawą, ciastkami, ciastem i owocami w najlepsze trwał tam już piknik. Kolejni kolarze dojeżdżali, nikomu jednak nie spieszyło się do dalszej jazdy. Sama wypiłam kawę z cukrem, poszłam umyć ubłocone nogi i przebrać się w drugi strój.
Po kilkudziesięciu minutach odpoczynku na trawie ruszyliśmy w dalszą drogę do góry. Po wdrapaniu się na Modrzewiową Drogę czekało nas trochę zjazdów. Opisałam Pawłowi najważniejsze, newralgiczne miejsca – ostry skręt na dwa mostki czy fragment trasy wiodący łąką. Zmęczenie zaczęło dawać mi się we znaki i kolejne podjazdy, szczególnie leśny ku Koziej Szyi, robiłam już zdecydowanie wolniej. Na wypłaszczających się fragmentach drogi między Zimna Przełęczą, a Rybnicą miałam chwilę, by spojrzeć w lewo, na panoramę Karkonoszy oświetloną złocistym światłem chylącego się ku zachodowi słońca. Zmierzchało już, gdy dotarłam do Barcinka – ostatniego miejsca, gdy mogłam spotkać Krzysia i Martę przed nocą i wjazdem do lasu. Po przekroczeniu rzeki Kamienicy droga wiodła do lasu. Gdy w świetle moich lamp wyłonił się trakt, którym wiodła mnie nawigacja wiedziałam, ze to nie będzie łatwy odcinek. Szuter zerwany deszczem, głębokie wyżłobienia od rwącej wody, która musiała się tą dróżką przewalać w czasie ostatnich ulew sprawiły, że zsiadłam z roweru i niemałe fragmenty go prowadziłam. Po leśnych odcinkach wzdłuż Kamienicy z ulgą przyjmowałam wąskie wiejskie asfalty prowadzące przez uśpione wsie. Wciąż jeszcze świeciły jednak uliczne lampy. Wokół mnie była jednak przede wszystkim cisza, czasem słychać było ujadanie psa, czasem szmery w zaroślach, czy pokrzykiwania nocnych ptaków.
Kolejnym bardzo trudnym dla mnie fragmentem okazała się ścieżka na brzegu Bobru przed Siedlęcinem – dość wąska, nieco błotnista i kamienista ograniczona z lewej strony głębokim urwiskiem, z prawej pionową niemal ścianą. Poniżej słyszałam natomiast huk wody. Lampa skierowana w stronę wody nie potrafiła wydobyć z ciemności jej widoku. Wystraszyłam się, zsiadłam z roweru i już na niego nie wsiadłam na tym kawałku trasy – paraliżujący niemal strach zmusił mnie do spaceru tą ścieżką. Przed Siedlęcinem udało mi się jednak wsiąść na rower i do Jeleniej Góry już dojechałam. Chciałabym napisać, że bez przygód, ale przed samym wyjazdem na miejskie drogi z leśnej ścieżki rowerowej poczułam jak z nosa kapie mi krew. Zatrzymałam się, sięgnęłam po chusteczkę i spędziłam chwilę w ciemnościach nasłuchując małego lisa, który postanowił obejść mnie szerokim łukiem. Chwilę później ruszyłam do miasta, gdzie na wjeździe czekali na mnie Krzyś i Marta. Dłuższy moment zajęło mi ogarnięcie nosa zanim mogłam ruszyć w dalszą trasę – w tym czasie minęła mnie zawodniczka startujące w grupie ze mną – Marzka – która z powodu problemu z nawigacją wcześniej trochę się pogubiła. Gdy doszłam do siebie ruszyłam w dalszą drogę. Nie mając pojęcia, że najgorsze wciąż jeszcze przede mną.
Z Jeleniej Góry droga wiodła do Jeżowa Sudeckiego, a tam na Górę Szybowcową. I do tego momentu wszystko było jeszcze ok. Widok na nocną panoramę Jeleniej Góry zapierał dech w piersiach, ale nie wiedziałam, ze tej nocy będę go oglądać jeszcze kilkukrotnie w przeciągu najbliższych godzin. Wiedziałam, ze czeka mnie teraz przejazd do szosy na Dziwiszów – pięknego zjazdu, który znałam już wcześniej. Do głowy mi jednak nie przyszło, że najbliższe 5 km zajmie mi niemal 1,5 godziny. Szybowcowa Góra, Skiba, Leśnica i Łysa Góra przeorały mnie straszliwie – był strach o zgubioną drogę, gdy znalazłam się z rowerem na jakimś bagnie i paniczny telefon do Krzysia, było dojmujące poczucie samotności, gdy w lesie poza moimi głośnymi przekleństwami rozlegało się tylko porykiwanie skrytych w gąszczu jeleni, była zupełna ciemność w lasach i ta cholerna panorama Jeleniej Góry, gdy odcinki trasy wiodły łąką. Może za dnia ten fragment oceniłabym jako banalny. Nocą był najtrudniejszym odcinkiem Gravmageddonu.
Gdy w końcu wydostałam się na szosę do Dziwiszowa odczułam niesamowitą ulgę. Jedna z lamp zaczęła się wyczerpywać, ale stwierdziłam, ze zmienię baterię we wsi, w świetle ulicznych latarni – czekało mnie jednak rozczarowanie – latarnie nie świeciły. Przecięłam więc uśpioną miejscowość i ponownie wjechałam w szutrowe odcinki trasy. Na szczęście dość szerokie i nietrudne. Wymieniłam baterie w lampkach i ruszyłam ku Miedziance. Miałam tam jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, a po drodze czekał mnie jeszcze podjazd pod Szwajcarkę. Najpierw jednak spotkałam Krzysia – Paweł był już w Miedziance i Marta została tam wraz z nim, Krzyś wyjechał natomiast sprawdzić, czy ze mną wszystko dobrze. Pod Szwajcarkę rower wepchnęłam – wygładzone i wymyte deszczem podejście pod samo schronisku nie leżało w zasięgu moich możliwości, jeśli chodzi o podjazd na rowerze. Również fragmentami zjazdu rower prowadziłam – wyboista, kamienista droga mogła być do pokonania za dnia, ale nocą budziła we mnie lęk. Do punktu pozostawało już jednak tylko kilka km. Na miejscu okazało się, że Paweł rezygnuje z dalszej jazdy ze względu na dojmujący ból kręgosłupa. Ja owinęłam się na chwilę kocem, wypiłam kubek ciepłej słodkiej herbaty, na kilka minut przymknęłam oko, postanowiłam poczekać te kilkadziesiąt minut do świtu – nie chciałam już jechać w ciemności. Posmarowałam kolana maścią, zaczynał mi bowiem doskwierać ich ból, założyłam pod kurtkę cienkie termo z długim rękawem, zjadłam kabanosa, popiłam wodą z cukrem. Zapytałam o toaletę – i tu spotkało mnie rozczarowanie – dostępu do sanitariatów bowiem w nocy nie było. Ruszyłam więc w dalszą drogę – na szczęście pod górkę, szybko więc zrobiło mi się ciepło. Później trafił się piękny asfaltowy zjazd, z którego odbijałam w kierunku kolorowych jeziorek, gdzie znowu czekał mnie spacer – ostry podjazd po korzeniach był trudny nawet do podchodzenia, a co dopiero do jazdy. Słońce jednak już wzeszło, było jasno. A we mnie zaczynało rodzić się zwątpienie. Zostało mi wprawdzie nieco ponad 100 km do mety, ale na tym odcinku czekało mnie przeszło 3000m przewyższenia – prawie tyle co na dotychczasowych 250 km. Zaczęłam bać się, ze nie ukończę maratonu przed kolejnym zmierzchem, a możliwość kolejnej nocy w lesie napawała mnie przerażeniem do tego stopnia, że godzinę 21 uznałam za graniczną – jeśli do tego czasu nie dojadę do mety, to kończę jazdę.
Sporą część kamienistych podjazdów czekającego mnie odcinka pokonywałam pieszo – ulatujące spod kół kamienie okazały się dla mnie trudniejszym przeciwnikiem niż same przewyższenia. Bolały mnie nadgarstki i ramiona. Na asfalcie pozwoliłam sobie prowadzić rower dopiero, gdy nachylenie wyniosło 14% - wiedziałam, że nie pojadę szybciej, niż będę szła. Z ulgą przyjmowałam każdy asfaltowy odcinek – gwarantował on bowiem dosyć bezbolesną jazdę, odpoczynek dla dłoni i kolan. Pod Zamek Księcia Henryka rower znowu wprowadzałam i z samego szczytu go sprowadzałam. Później trasa wiodła ulicą Złoty Widok nad zalewem w Sosnówce i mój zmęczony mózg odhaczył z listy zarówno Zamek Ks. Henryka, jak i...Złoty Widok, uznając, że zostały już tylko Olbrzymy – z rzeczy trudniejszych. Najpierw jednak podjazd pod Karpacz – ruchliwy i nieprzyjemny pod tym względem, ale po asfalcie. Wyprzedzały mnie sznury samochodów i ryczących motocykli.
Na 300km zaskoczył mnie singiel należący do Rowerowych Olbrzymów – częściowo wznosił się górę, częściowo wiódł w dół. Był jednak zdecydowanie trudniejszy technicznie od singli w Jakuszycach czy Świeradowie. Wymagał ode mnie jazdy po głazach, wskakiwania na skalne stopnie i innych rzeczy, których po prostu nie umiem. Dużą jego część przeszłam. Później jeszcze Przesieka, Zachełmie, Jagniątków, Michałowice – góra, dół, góra, dół. A później znów las i...Złoty Widok, gdzie trasa wiodła szczytem formacji skalnej na taras widokowy, i ostatnie 15 km poniżej Śnieżnych Kotłów i Szrenicy – Drogą Pod Reglami, trasą do Wysokiego Mostu, szutrami i szlakami wciąż w stronę szosy z Jakuszyc, którą przywitałam z nieskrywaną ulgą. Rzut oka na licznik, na czas – pojawiła się realna szansa, że ukończę Gravmageddon w czasie 35 godzin – czyli zrealizuję plan średni. Zjazd na łeb, na szyję do Szklarskiej Poręby, podjazd do mety – wraz z nawigacją odliczałam na głos uciekające metry. Przed samą metą wykrzesałam z siebie ostatki sił, zmieniłam przerzutkę, stanęłam na pedałach i wpadłam na metę jako druga z kobiet na długim dystansie i 15 zawodnik na tej trasie. Paweł zajął się rowerem, Krzyś i Marta mną. Medal, zdjęcia, nagrody. Za ukończenie Gravmageddonu otrzymałam piękny medal i koszulkę, za drugie miejsce przepiękny zestaw ceramiki. W tamtej chwili najbardziej jednak ucieszył mnie pyszny makaron i piwo z Miedzianki. Zjadłam, wypiłam i ruszyliśmy do domu, gdzie rodzice zwinęli już punkt żywieniowy, który tego dnia obsługiwał zawodników z krótkiego dystansu. Na wieczór zaplanowaliśmy ognisko, które jednak skończyło się szybciej niż zwykle, z powodu zmęczenia nas wszystkich.
Gravmageddon to świetna impreza. Jedynym czego mi zabrakło była toaleta i ciepełko w Miedziance, ale to drobiazg. Atmosfera na starcie i mecie, malownicza trasa, indywidualne podejście organizatorów – to wszystko na wielki plus. Nie wiem jednak, czy wystartuję jeszcze na Gravmageddonie – nie wiem, czy jestem gotowa na kolejną noc w lesie, czy ta przeżyta nie kosztowała mnie zbyt wiele. Wiem też, że na swoim rowerze nie przejechałabym tej trasy, więc Marta i Paweł uratowali mi w tej kwestii życie. I cóż, potwierdziłam tylko swoją opinię, ze izerskie szutry i techniczne asfalty nie mają sobie równych – są świetnej jakości, interesujące i zróżnicowane.
Ogromna wdzięczność należy się z mojej strony Krzysiowi, który cały czas był w pobliżu – miałam świadomość, ze w razie czego wystarczy jeden telefon i ściągnie mnie z trasy (ale najpierw usilnie będzie przekonywać, ze mam jechać dalej), pomoże na trasę wrócić, gdy zgłupieję i ja i nawigacja, zareaguje, gdyby coś się stało.
Podziękowania należą się też Marcie, która towarzyszyła Krzysiowi i po prostu ogarniała – ogarniała mnie i Pawła i wszystkich innych zawodników, którzy poruszali się w naszym pobliżu.
Pawłowi za pierwszą połowę trasy, przejechaną częściowo razem, częściowo w pobliżu – było i łatwiej i raźniej.
Im obojgu za pożyczenie i przygotowanie do startu roweru Marty – z doskonałym napędem, amortyzacją i niezawodnymi hamulcami.
Mamusi i tatusiowi za ogarnianie mnie, punktu i całego tego chaosu.
Organizatorom – Mariuszowi i Łukaszowi z rodzinami – za świetną imprezę.
Cyfry:
Dystans 353 km (z licznika 338 km, czyli jakieś 15 km szłam zbyt wolno, by licznik mnie rejestrował)
Przewyższenia ok 7500m, z licznika ok 1000 m mniej - czyli tyle dreptałam z buta...
Czas 34:34 - plan optimum zrealizowany - zakładał max 35 h, by osiągnąć średnią minimum 10km/h. Plan maksimum zakładał 30h, plan minimum - przejechanie ;)
Należą Ci się wielkie gratulacje za podjęcie wyzwania, za ukończenie maratonu i za bardzo ciekawy opis. Jak sama zaznaczyłas impreza jest super, więc przy kolejnej raczej się skusisz i jedno co się zmieni, to takie rozplanowanie jazdy, by po ciemku wylądować nie w lesie wśród jeleni. Pomyślności dla Ciebie i wspierających Przyjaciół. Uściski.
OdpowiedzUsuńJest też krótszy dystans - akurat żeby przed zmierzchem dotrzeć do mety, więc może taką opcję będę rozważać za rok. ;) ale na razie odpoczywam.
UsuńMiłego dnia!
O matko kochana ! Ja Ci bardzo, bardzo gratuluję !!! To niesamowity maraton i Twój sukces !!! Jesteś WIELKA !!!!!
OdpowiedzUsuńNie wiem, co więcej powiedzieć... Twoja relacja jest tak bardzo rzetelna i prawdziwa. Mogłam się poczuć, jakbym tam była cały czas - razem z Tobą. Gratulacje !!!
Dziękuję :) za słowa zarówno o jeździe, jak i relacji - cieszę się, że mogłam przybliżyć Ci to wydarzenie i towarzyszące mi emocje :)
UsuńWielkie gratulacje, ale gdy czytałam, to ciary chodziły po plecach i tak sobie pomyślałam, po co, w jakim celu taki wysiłek? ale to jest pasja, sprawdzenie samej siebie, a potem radość. Właśnie wczoraj i dziś przez naszą wioseczkę jechał wyścig Tour de Pologne, z premią górską u nas, bo trzeba wysoko podjeżdżać, widziałam ten wysiłek, pot i przymierzyłam to do Ciebie, oni po gładkich drogach, w obstawie wszelkich służb, a Ty sama, i to nocą ... bardzo podziwiam i pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńPo gładkich asfaltach i w obstawie służb też już jeździłam, ale z czasem chce się więcej, dalej, mocniej...i tak zawiodło mnie to na bagniste rykowisko.
UsuńPozdrawiam cieplutko!
Świetny wyczyn - GRATULACJE. Ja seniorskim umysłem już nie ogarniam takich eskapad. Młodość to młodość. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńNieustannie podziwiam i gratuluję podjęcia takiego wyzwania oraz świetnego wyniku.
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńMordercza trasa. Chylę głowę przed zwyciężczynią własnych słabości.
OdpowiedzUsuńTo z nimi zwycięża się najtrudniej...
UsuńBrawo, ja nocną jazdę od razu wykluczyłem i dlatego pojechałem wycieczkowo na dwa noclegi. Po przeczytaniu Twojej genialnej relacji, myślę że dobrze zrobiłem ;) Pzdr Robert
OdpowiedzUsuń